Читать книгу Nagroda - Franciszek Rawita Gawroński - Страница 4
NAGRODA
ОглавлениеNa jednym z folwarków pana hrabiego był osioł, zwyczajny osioł, krajowy, ani liguryjski, ani dardański, nazywał się tylko niezwykle – Amorek. Starowina ledwie nogami suwał. Miał ze dwadzieścia lat, a może i więcej. Hreszka już go dobrze obsiadła po całej skórze, a na głowie tak gęsto wykwitła, że możnaby go było wziąć za deresza. Niegdyś był piękny i siwy, bez żadnej skazy na koszulce. Teraz uszy mu się zwiesiły, gromady bąków siadywały na nich spokojnie, oczy schowały się głęboko w orbity, skóra ze starości wylazła na powiekach, słońce ją wypolerowało, więc błyszczała jak pergamin.
Miał on w swojem życiu chwile wesołych i pięknych wspomnień. Rozpoczął karjerę na dworze pana hrabiego od wożenia dzieci na spacer. Wtedy dawano mu regularnie co dzień dwa garnce owsa, masztalerz czyścił go zgrzebłem i szczotką, panienki głaskały, klepały po grzbiecie i uszach, a po każdym spacerze dostawał chleba z solą. Nikomu nie wolno go było uderzyć i skrzywdzić, o, broń Boże!
Trwało to lat kilka. Panienki dostały konie pod siodło, a Amorek poszedł do ogrodu. Gorzej mu się działo. Owsa nie jadał, ale za to zielony gazon dostarczał mu bujnej trawy, ile chciał, a kląby angielskich drzew chroniły go od bąków, komarów i słońca. Woził jarzyny do kuchni pańskiej, nosił na grzbiecie swoim ogrodniczków i jakoś się żyło. Panienki widywały go niekiedy i przysmaczkami karmiły przez wdzięczność na dawne wspomnienia. Pewnego pięknego poranku znalazł się na folwarku. Po co? Na co? Nie mógł z początku zmiarkować, zmiarkował jednak, kiedy go nazajutrz zaprzęgli do beczki z wodą. Od tej chwili rozpoczęło się ciężkie życie. Nikt go już nie głaskał, nikt mu kromek chleba ani pęków wonnej trawy nie dawał, owsa nie powąchał nigdy, a co ważniejsza, że i siana wtedy dostał, kiedy z przed konia skubnął. Do stajni zaglądał rzadko, zimą i latem całe dnie i noce spędzał na oborze pośród bydła, które nie zawsze grzecznie z nim się obchodziło. W zimie jedynem jego pożywieniem była słoma najgorsza, bo ta, którą pod bydło ścielono na oborze.
Chłopiec przeznaczony do beczki z wodą obchodził się z nim po swojemu, jak umiał, a ślady tej umiejętności nosił Amorek na zadzie i biodrach. Cała jego skóra skrzyżowaną była we wszystkich kierunkach w grube basamany, na których niekiedy skrzepła krew zasechała i służyła za przynętę dla much, komarów i bąków, żerujących na jego ciele stadami.
Mimo to wszystko, Amorek woził w odę, wysilał się i brał cięgów tyle, ile tylko chłopiec mógł wykiwać ręką. Studnia była w dole, a osioł coraz mniej sił posiadał, ażeby ciężką beczkę wyciągnąć pod górę.
Najwięcej dostawało mu się w południe. Na folwarku musiała być świeża woda; ze wszystkich stron krzyczano: prędzej! prędzej!... a on stanie pod górą i ani rusz! W parnym, południowym powietrzu co chwila słychać świst bata, a każde uderzenie nową bruzdę na skórze jego rzeźbi. Amorek brykał z początku, potem kiwnął na wszystko ogonem i przestał.
Doświadczył, że wtedy jeszcze więcej biją. Stał więc potulny, tylko mu się uszy za każdym uderzeniem trzęsły, ogonem młynkował i błagalne spojrzenie zwracał na dręczyciela. Oczy głęboko zapadłe wychylały mu się z orbit, błyszczały niby łzami zalane i zdawały się mówić:
– Nie mogę... nie mogę...
Południe już, już dobiegało na niebie...