Читать книгу Obietnica oceanu - Francoise Bourdin - Страница 6
1
ОглавлениеMahé uścisnęła dentyście rękę, nie odważyła się jednak odezwać – nie czuła ani policzka, ani ust. Cóż, przynajmniej uwolniła się od przeszywającego bólu, który nie pozwolił jej zmrużyć oka przez pół nocy. Szybkim krokiem ruszyła w stronę samochodu zaparkowanego niedaleko gabinetu i odjechała z piskiem opon. We wnętrzu wozu unosił się lekki zapach ryb, ale jej to nie przeszkadzało. Samochody w jej rodzinie zawsze były nim przesiąknięte, a kiedy jako dziecko skrzywiła się i zatkała nos, rodzice śmiali się z niej, tłumacząc, że żyją z połowów.
Opuściła plac Martray z drewnianymi domami, wyjechała z Lamballe i skierowała się w stronę Val-André. Wkrótce zaczynał się sezon połowów małży świętego Jakuba, trwający od października do kwietnia. W tym okresie z regionu znikali ostatni turyści, więc niedługo wybrzeże znów miało należeć tylko do Bretończyków. Wczoraj Mahé spędziła cały dzień z rybakami ze swojej małej floty, ustalając podział zadań dla poszczególnych trawlerów i kutrów. Miała patenty właścicielski i kapitański, ale na ogół zostawała na lądzie, zarządzając firmą. Przekazanie „władzy” z ojca na córkę odbyło się bez zgrzytów, nową szefową zaakceptowano, ponieważ już od lat pracowała na morzu, pokazując, co potrafi, ale i dlatego, że była córką Erwana Landrieux. Erwan doznał udaru mózgu, a rybacy potraktowali przejęcie jego obowiązków przez córkę za naturalne. Nikt nie okazywał niechęci, nikt nie nazywał jej dziewczyną, a przejawy solidarności były w tym środowisku częstsze od postaw w stylu macho. Ale Mahé nie należała do naiwnych – dobrze wiedziała, że ludzie, których zatrudnia, nie byli w stanie kupić własnych kutrów i że każdy z nich oczekiwał na comiesięczną wypłatę. Mahé miała statki, utrzymywała je, opłacała ubezpieczenie, zajmowała się wszystkimi sprawami administracyjnymi i ściśle przestrzegała regulacji prawnych. To zapewniało rybakom poczucie bezpieczeństwa, mogli więc wypływać w rejsy wolni od takich trosk, skupiając się wyłącznie na połowach. Faktem jest, że Erwan ugruntował doskonałą reputację firmy, a jego córka z tego korzystała. W odpowiedniej chwili zdecydował się na rozszerzenie działalności, żeby nie poprzestawać na łodziach do przybrzeżnych połowów mięczaków, i zainwestował w dwa statki pełnomorskie. Kiedy nie można już było łowić przegrzebków w zatoce, przychodziła pora na sole, okonie, miętusy, turboty, barweny, po które trzeba było wypływać na pełne morze.
Zanim choroba ograniczyła możliwości Erwana, Mahé całymi miesiącami pracowała na kutrach. Potrafiła naprawić włok i sieci, trzymać ster, płynąc pod wiatr, oszacować wagę ryb, patrząc, jak rzucają się po pokładzie. Z tego okresu w jej sposobie poruszania się zostało coś męskiego, ale teraz, kiedy nie towarzyszyła już marynarzom, starała się dbać o wygląd. Zapuściła ciemne włosy, a grzywka i lekkie cieniowanie podkreślały jej kobiecość. Nie potrafiła jeszcze rozstać się z dżinsami, ale nosiła do nich białe bluzki i świetnie skrojone żakiety. Zimą chodziła w botkach na obcasie, a dyskretny makijaż podkreślał jej duże oczy – niebieskozielone jak La Manche w piękny letni dzień. Jednak choć przestała kląć i pić piwo prosto z butelki, nadal była uparta i w gorącej wodzie kąpana.
Przed wsią Saint-Alban skręciła w prawo, w kierunku Erquy. Była dumna, że mieszka w tym porcie rozładunkowym, gdzie rocznie sprzedawano na licytacji ponad dziesięć tysięcy ton ryb. Właściwie, jak to się od niedawna nazywało, sprzedawano je w „halach świeżych ryb i małży morskich”. W ciągu ostatnich kilku lat tyle się tu zmieniło! Kwoty połowowe, godziny pracy, związki… Tuż przed chorobą Erwan nie mógł się w tym połapać i ciągle klął. Dziś nic już nie rozumiał i wszystkie problemy spadły na Mahé. Stał się zgorzkniały, ponieważ w wieku zaledwie siedemdziesięciu lat miał trudności z mówieniem i z poruszaniem się. Uważał, że jest skończony. „Oddaj mnie do przytułku!” – powtarzał córce, chociaż wcale tak nie myślał. Do jakiego to przytułku miała go oddać? Do domu starców? A może do domu opieki? Albo do hospicjum? Żadne takie rozwiązanie nie wchodziło w grę. Jednak Erwan stawał się coraz bardziej zgryźliwy i nawet nie próbował hamować narastającej agresji. Mahé jakoś to znosiła, prawdę mówiąc, nie miała innego wyjścia. Wytrzymywała mieszkanie z nim pod jednym dachem, wznosząc oczy ku niebu, ale panowała nad sytuacją.
Nie warto nawet wyjaśniać, że mając na głowie schorowanego, zrzędzącego ojca i firmę, którą trzeba było kierować, zapomniała o życiu prywatnym. Było jej to na rękę, bo nie zdołała dojść do siebie po utracie narzeczonego. To był dramat, o którym nie chciała już myśleć, jednak nocą wciąż jeszcze dręczyły ją koszmarne sny.
Widziała rozszalałe morze, czarne nocne niebo, czuła zimno, jakie na pewno przeniknęło Yvona, gdy wpadł do wody. Czuła jego przerażenie, słyszała krzyki, które porwał wiatr. Panika ogarnęła pozostałych na pokładzie marynarzy. W pośpiechu rzucali koła ratunkowe, zapalali reflektory. Któż zdołałby dostrzec Yvona w tym chaosie? Musiał walczyć jak szalony, chwytać oddech, opierając się potężnym falom. A potem przyszła powolna śmierć w topieli, gdy głębia wciągała ciało. Mahé widziała statki przybijające do brzegu, siebie idącą do portu. O świcie powiadomiono ją o wszystkim przez radio. Czekała na nabrzeżu ubrana w sztormiak i szczękała zębami, nie mogąc przestać płakać. Padało, lodowate podmuchy wiatru kołysały zacumowanymi łodziami. Ojciec wreszcie przybił do brzegu i rzucił cumy. Zwrócił na Mahé oczy, z których, jak z całej jego udręczonej twarzy, wyzierało poczucie winy i ból. Za jego plecami dwaj rybacy kręcili się po pokładzie, pochyleni. Z kapitanatu przyszedł urzędnik z dwoma żandarmami. Erwan opowiedział o wypadku, do którego doprowadził zbyt gwałtowny manewr sterem. Może ten zwrot był za brutalny, za ostry – Erwan wykonał go, zmagając się z wysoką falą, nie zdążył uprzedzić załogi. Jak większość rybaków, Yvon nigdy się nie przywiązywał, nawet podczas sztormu. Ponieważ nie wyłowiono ciała, uznano go za zaginionego. Morze zamknęło się nad nim, nigdy go nie odnaleziono. Pogrzeb sprowadził się do mszy, bez trumny, a przed kościołem bagad[1] grał rozdzierającą serce melodię. Mahé wydawało się, że umrze z rozpaczy. Dopóki nie zaczepiła jej ta kobieta, której kilka słów zniszczyło najpiękniejsze wspomnienia.
Ostro zahamowała przed domem z różowego gresu. Przytulony do klifu wąski budynek o spadzistym, krytym dachówką dachu i o niewielkich oknach był charakterystyczny dla tego regionu. Dla Erwana pozostał świadectwem sukcesu, przypominał wciąż o tej chwili, gdy opuszczał swą rybacką chatę, by w nim zamieszkać. Potem mógł przeprowadzić się ponownie, ale tego nie chciał. Tu pozostały ślady jego żony i wspomnienia ze szczęśliwych czasów. Dlatego nie chciał rozstać się z tym domem. A pamięć o Annick żyła w fajansowych talerzach z Quimper związanych z bretońskimi legendami, w tych paru książkach ustawionych na półce, w komplecie mosiężnych rondli wiszących na ścianie kuchni, nigdy nieczyszczonych przez Mahé, i w ręcznie haftowanej narzucie, która nadal leżała na łóżku Erwana. Kurczowo trzymał się tych rzeczy, ponieważ przypominały mu Annick. Prawdopodobnie coś zaczynało być nie tak z jego głową, choć nie chciał się do tego przyznać.
Minąwszy główne wejście, Mahé skręciła tam, gdzie dom otwierał się na niewielki ogród, do biura firmy mającego osobne drzwi. Za czasów Erwana w pomieszczeniu panował nieopisany bałagan, więc kiedy Mahé przejęła interesy, urządziła tu wszystko po swojemu, nie bawiąc się w sentymenty. Po udarze ojciec bardzo długo leżał w szpitalu, a lekarze nie robili jej większych nadziei. Uważali, że powrót Erwana do zdrowia nie przebiega zbyt dobrze i choroba pozostawi poważne ślady – pacjent będzie miał problemy z mową i już nigdy nie odzyska pełnej sprawności ruchowej. Mahé przejęła jego zadania, od tego bowiem zależał byt ich firmy połowowej. Po powrocie do domu ojciec pochwalił jej decyzję i dał jej wolną rękę, bardzo rzadko zaglądając do swego dawnego biura, które zresztą w niczym nie przypominało miejsca jego pracy.
Zdecydowanym krokiem podeszła do dużego stołu z ciemnego drewna, usiadła i najpierw sprawdziła przez radio prognozę pogody. Ząb już jej nie dokuczał, jednak czuła skutki znieczulenia – mrowiło ją w policzku. Uznała, że dentysta dobrze wykonał swoją pracę, i postanowiła, że odbędzie wyznaczoną wizytę, zamiast odwoływać ją jak tchórz. Jak większość ludzi panicznie bała się dentystów i nie znosiła siadać na ich fotelach.
– Wróciłaś – rzucił Erwan, stając w progu.
Podpierając się laską, odbywał swój codzienny spacer. We wciśniętej niemal na oczy marynarskiej czapce i starym jak świat skafandrze wyglądał jak karykatura steranego życiem marynarza. Ale on nie musiał udawać ani Bretończyka, ani człowieka morza – był jednym i drugim z duszy i serca, stało za nim sześć pokoleń rybaków i miał powody do dumy, bo jako pierwszy wyrwał się z biedy.
– Ustalam grafik na najbliższe dni – odparła z uśmiechem.
Starała się być zawsze miła, chociaż jej temperament sprawiał, że aż wrzała, kiedy przychodziło jej kilka razy powtarzać to samo.
– Zdjęłaś zdjęcia?
Wyraźnie niezadowolony patrzył na ścianę za jej biurkiem.
– Były pożółkłe, tato. Ale ich nie wyrzuciłam, jeżeli chcesz, możesz je wziąć, są tu.
– Ale przecież to moje statki – mruknął.
– Ich kadłuby już dawno zbutwiały, a my mamy teraz inne jednostki, którymi warto się pochwalić. Powiększone zdjęcia Jabadao, Korrigana i Tam Bary czekają na oprawienie w ramy, w przyszłym tygodniu mam je odebrać. Zobaczysz, będą się tu doskonale prezentowały!
Zaczęła od fotografowania załóg, kapitanów, drugich oficerów, marynarzy pozujących razem w porcie Erquy. Teraz te zdjęcia stały na rogu długiego stołu. W zasięgu ręki Mahé znajdowały się półki zapełnione skórzanymi segregatorami, na których widniały nazwiska marynarzy i nazwy statków rodzinnej floty. Na biurku przed nią migał włączony komputer. Nie odrzucała przeszłości, ale stosowała nowocześniejsze, bardziej osobiste metody zarządzania firmą. Erwan obserwował jej poczynania z dumą, ale i irytacją. Cieszyło go, że córka potrafiła przejąć ster firmy, ale fakt, że próbuje go przerosnąć, nieco go denerwował. Kiedy przed rokiem kupiła Jabadao, pomyślał, że podejmuje zbyt duże ryzyko. Chciał jej powiedzieć, że zachłanność ją zgubi, ale wyjątkowo dobry sezon połowowy zmusił go do milczenia. W dodatku ten pełnomorski statek – kupiony okazyjnie – był bardzo solidną jednostką w doskonałym stanie. Mahé powierzyła go ich najlepszemu kapitanowi, Jeanowi-Marie. Niczego nie dało się jej zarzucić.
– Jestem głodny – oświadczył. – Kiedy będzie obiad?
Chociaż uważał za w miarę normalne, że córka prowadzi firmę, nie zwalniał jej z obowiązków domowych. Od śmierci Annick to ona zajmowała się codziennymi sprawami, a ojciec nie widział powodu, by cokolwiek zmieniać.
– Zaczekaj jeszcze pół godziny – odparła. – Muszę to skończyć.
Burcząc pod nosem, wyszedł sztywnym krokiem. Wciąż jeszcze miał problemy z koordynacją ruchów, często tłukł rzeczy i przewracał meble, obok których przechodził. Mahé zerknęła na zamknięte drzwi, ciężko wzdychając. Miała trzydzieści lat i nie powinna już mieszkać z ojcem, jednak trudno jej było zostawić go samego. Marzyła o własnym mieszkaniu, najchętniej – małym rybackim domku wyłącznie dla siebie. Urządziłaby go po swojemu. Poczułaby się niezależna, przyjmowałaby tam przyjaciół, znalazłaby bratnią duszę i aż po świt rozmawiała o tym, jak odmienić świat. Tymczasem jednak tkwiła tu, gdzie przyszła na świat, gdzie dorastała i gdzie tuż po trzynastych urodzinach straciła matkę. Co prawda, Erwan powtarzał, żeby robiła, co chce. „Jeżeli masz ochotę zaprosić kolegów, nie krępuj się, nie będę wam przeszkadzał”. Czyżby? Wiedziała, że ojciec nie potrafi trzymać się na uboczu, a nie wyobrażała sobie, że mogłaby żądać od niego, żeby siedział w swoim pokoju, bo przecież to ona mieszkała w jego domu. Dlatego kiedy chciała zaprosić znajomych, organizowała spotkanie w którejś z restauracji albo naleśnikarni na ulicy Portowej.
Wprowadziła do komputera ostatnie dane, a potem przeciągnęła się, ciężko wzdychając. W przeciwieństwie do matki była marną kucharką, toteż często po prostu rozmrażała ryby i piekła je albo smażyła. Opanowała sztukę robienia placków – do ciasta dorzucała wszystko, co miała pod ręką. Erwan burczał, z żalem wspominał kulinarne talenty Annick, ale i tak zajadał ze smakiem.
Zamknęła dokument i wreszcie wstała. Po obiedzie miała wypłynąć jachtem Armelle, swojej przyjaciółki. Tych parę godzin na morzu to doskonała okazja, żeby nacieszyć się ostatnimi pogodnymi dniami i odetchnąć czystym powietrzem. Brakowało jej żeglugi, miała ochotę znów znaleźć się na oceanie. Kiedy zacznie się sezon połowowy, będzie miała mnóstwo pracy i nie pozwoli już sobie na zabawy w szypra. Postanowiła jak najszybciej uporać się z obiadem, ograniczając go do naleśników z szynką i serem.
*
Jean-Marie właściwie skończył już drobiazgową inspekcję Jabadao i znalazł chwilę, żeby wypalić papierosa na nabrzeżu. Zakochał się w tym statku od pierwszego wejrzenia, kiedy tylko Mahé go kupiła. Znacznie wcześniej zakochał się w samej Mahé. Teraz, mogąc bez przeszkód okazywać przywiązanie do Jabadao, milczeniem pokrywał miłość do kobiety. I to nie tylko dlatego, że była jego pracodawczynią. Urzekła go przed laty, kiedy Erwan zatrudnił go jako chłopca okrętowego. Ale wtedy ona nie widziała świata poza Yvonem, z którym w końcu się zaręczyła. Jean-Marie musiał stłumić uczucie i bezradnie patrzeć na przygotowania do ślubu. Starał się nie wypływać w morze z młodym szczęściarzem, któremu zazdrościł, ale fatalnym zbiegiem okoliczności w noc jego śmierci był na pokładzie statku. On także stracił równowagę po gwałtownym manewrze Erwana i o mało nie znalazł się w wodzie. Zdążył chwycić się liny, widział, jak Yvon wypada. Mimo sztormu przez wiele godzin krążyli wokół miejsca wypadku. W świetle reflektorów wpatrywali się w fale, gotowi w każdej chwili rzucić koło ratunkowe, ochrypli, przekrzykując rozjuszone morze i nie zważali na ściany wody uderzające w statek, ale wszystko na próżno. Poddali się dopiero, kiedy jednostka o mało się nie wywróciła. Jean-Marie wiedział, że do końca życia nie zapomni radiowego wezwania Erwana i jego drżącego głosu. Po raz pierwszy dopadła go choroba morska – wymiotował żółcią, którą natychmiast zmywały fale. Czuł się winny, bo zazdrościł Yvonowi, rozpaczał, bo nie mógł go uratować. Płynąc do portu, wszyscy myśleli tylko o Yvonie. A potem Erwan zaczął powtarzać złamanym głosem: „Boże, moja córka!”, a Jean-Marie i drugi marynarz milczeli, zdruzgotani.
Zgasił papierosa i przeszedł kilka kroków. Pogoda była jeszcze letnia, ale w październiku Erquy świeciło pustkami – po wyjeździe wczasowiczów stało się zwykłym portem rybackim. Jean-Marie przystanął, by z dala spojrzeć na Jabadao. Był bezgranicznie wdzięczny Mahé za to, że powierzyła mu tę jednostkę. Na pokładzie pełnomorskiego statku mógł wypływać daleko i łowić rdzawce albo okonie na głębokości pięćdziesięciu metrów. Zawsze prosił, żeby wypływał z nim Christophe, dzieciak, który doskonale potrafił wskazać miejsce, w którym pojawiła się ławica, i był świetnym marynarzem, choć miał zaledwie dwadzieścia lat. On także potrafił docenić Jabadao i dosłownie go pieścił, malując i czyszcząc, kiedy tylko zawinęli do portu. Zdarzało mu się też gestykulować, na całe gardło śpiewając na pokładzie. W ten sposób chciał udowodnić, że potrafi tańczyć w rytm Jabadao bretońską odmianę gigi.
Jean-Marie miał ochotę na kawę, więc ruszył w stronę kafejek. Minął dwie młode kobiety, które szły, trzymając się pod rękę. Szorty, w które obie były ubrane, odsłaniały ich zgrabne, opalone nogi. Uśmiechnęły się do niego, a on pomyślał, że zapewne chciały wykorzystać ostatnie ciepłe dni i spokój panujący nad morzem i dlatego zdecydowały się na tak późne wakacje. Wiedział, że podoba się dziewczętom – barczysty, o sylwetce sportowca, miał smagłą cerę i ciemne oczy, ale właściwie nie wykorzystywał tych atutów. W jego sercu nie było miejsca dla nikogo oprócz Mahé. Po śmierci Yvona długo czekał, aż jej ból ucichnie. Minął rok, potem drugi. Uzyskał patent kapitana. Często pytał Erwana, jak się miewa jego córka, ale ten rzucał mu tylko spłoszone spojrzenia, nie robiąc nic, by dodać mu odwagi. Pierwszego dnia każdego miesiąca Jean-Marie podejmował postanowienie, że odważy się wreszcie zaprosić Mahé do kawiarni albo do restauracji na kolację, ale miesiąc się kończył, a on nie spełniał danej sobie obietnicy. Nie chciał wyjść na takiego, który podrywa córkę pracodawcy, a poza tym Mahé onieśmielała go tak bardzo, że nie był w stanie nic powiedzieć. Mijały sezony połowowe, w końcu Mahé została szefową, a to nie ułatwiało sytuacji. Zwłaszcza że Mahé go ceniła, traktowała jak przyjaciela, chętnie powierzała mu odpowiedzialne zadania. Znali się już od dziesięciu lat, a on nie posunął się ani o krok. Powtarzał sobie, że inny na jego miejscu nie miałby takich skrupułów, że kiedyś Mahé zakocha się w bardziej zdecydowanym mężczyźnie, ale nic nie pomagało. W głębi duszy wiedział, że dopóki nie otrzyma od niej jakiegoś sygnału, nie ośmieli się nic zrobić.
Usiadł w kawiarnianym ogródku i zapalił kolejnego papierosa. Chodził teraz z cudowną dziewczyną, której niczego nie obiecywał, podobnie jak jej poprzedniczkom. Jak długo miał tak żyć? Chciał założyć rodzinę, więc musiał zapomnieć o Mahé. Albo wziąć się w garść i pomówić z nią. Czuł, że utknął w martwym punkcie, że karmił się złudzeniami.
Słychać było przejmujące krzyki mew. Jean-Marie w roztargnieniu obserwował ich lot. Najskuteczniejszym lekiem na jego rozterki były wyjścia w morze: za sterem Jabadao myślał wyłącznie o połowie. Kochał swój fach i za nic na świecie nie zamieniłby go na żaden inny.
*
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
1 Bretoński zespół muzyczny wzorowany na szkockich, z dudami, rodzajem oboju oraz werblami (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).