Читать книгу Zamieć - Gabriel Dylan - Страница 6

Оглавление

Rozdział pierwszy

„Jeśli coś pójdzie nie tak – pomyślał Charlie – to przynajmniej będzie to szybka śmierć”.

Pochylił się i zatrzymał tuż przed miejscem, w którym stok opadał w nicość. Ostrożnie ustawił deskę na szczycie głębokiej zaspy. Kiedy spojrzał w dół, poczuł falę paniki. Zobaczył niewielkie uliczki i przycupnięte obok nich budynki tłoczące się w dolinie znajdującej się wiele kilometrów niżej, ledwie widoczne zza nisko wiszących chmur. W końcu oderwał od nich oczy, wbił wzrok w śnieg, a potem wsunął stopy w rozpadające się wiązania. Deska była już bardzo poobijana, wręcz popękana, miała też zajechane, tępe krawędzie. Na jej wierzchniej części, czyli top sheecie, kiedyś uśmiechał się przerażająco szkielet w błękitnej pelerynie. Dziś widać było jedynie mnóstwo rys i zadrapań uniemożliwiających podziwianie obrazka.

Charlie wsunął ostatni pasek na miejsce, zaciągnął wiązanie i wyłączył kawałek Biffy Clyro grzmiący w słuchawkach. Nagła cisza zaszumiała mu w głowie. Wziął głęboki oddech, żeby się uspokoić, i odchylił się, próbując wyczuć pokrywę śnieżną.

W ciągu ostatnich sześciu miesięcy tysiące razy wyobrażał sobie ten widok. Nieoczekiwanie okazał się on znacznie bardziej spektakularny. Przejście z jednej strony szczytu na drugą zajęło mu większą część popołudnia, ale wysiłek się opłacił.

Tutaj, kawał drogi od hoteliku, w którym się zatrzymali, otaczały go bezkresne pustkowia. Rozciągający się u jego stóp południowy stok przypominał nietknięty park rozrywki otulony idealnie gładkim śniegiem. Naprzeciwko – i dookoła – piętrzyły się skalne szczyty oraz szerokie, choć opustoszałe lasy.

I tylko brakowało mu kogoś, z kim mógłby się podzielić wrażeniami.

Ostrzegano ich, żeby nie oddalali się na własną rękę. Instruktorzy byli wyjątkowo przeczuleni na tym punkcie i wiele razy podkreślali konsekwencje naruszenia tej zasady.

Lawiny. Śmierć. Skały. Śmierć. Mróz. Śmierć.

Wybierajcie!

Charliego zupełnie to nie ruszało.

Chociaż miał przed sobą austriackie Alpy w pełnej, ale bezludnej krasie, wciąż myślał o czekającym go zderzeniu z ponurą rzeczywistością.

Jeszcze cztery dni.

I przynajmniej trzy z nich zniszczy potężna zamieć śnieżna, która zmierzała w ich kierunku.

Zaklął i spojrzał na stromy spadek znajdujący się może metr od zaspy, na której ustawił deskę. Siedząc i patrząc w dół zbocza, z którego zamierzał zjechać, nabrał wątpliwości. Nie był już taki pewien, czy to wykonalne. Serce łomotało mu w piersi, jakby właśnie przebiegł maraton, i nie był to efekt wysiłku związanego z wdrapaniem się na szczyt.

Nagle w głowie usłyszał cichy głos.

Może był jakiś powód, dla którego nikt nie zjeżdżał z południowego zbocza.

Może instruktorzy mieli rację.

Może ta przygoda nie skończy się dobrze.

Zagryzł dolną wargę, czując, jak uchodzi z niego pewność siebie. Nie miał po co wracać do domu. Nic go tam nie czekało oprócz kłopotów. Co gorsza, w najbliższym czasie nie mógł liczyć na zmianę sytuacji.

Kiwnął głową i stanął na desce. Zaczął na niej podskakiwać, żeby się rozgrzać, i usłyszał pod stopami przyjemne skrzypienie śniegu. Po raz kolejny rzucił okiem na rozciągające się przed nim pole białego puchu i wyobraził sobie, że sunie w dół stoku przyprawiającego o zawrót głowy, potem traci równowagę i uderza o skałę. Łamie nogę. Leży na śniegu aż do zapadnięcia zmroku, a nagie, bezgwiezdne niebo powoli wysysa z niego życie.

Charlie wziął kolejny haust alpejskiego powietrza. W sumie mógłby zawrócić i zrezygnować ze zjazdu. Mógłby ponownie przejść przez szczyt i wybrać prowadzącą do wioski czerwoną lub niebieską trasę. Znał ryzyko. Jednak wiedział, że jeśli coś pójdzie nie tak, nikt nie będzie za nim tęsknił.

Chrzanić to!

Żeby nie dać sobie czasu na zmianę decyzji, zrównał nos deski z krawędzią stoku i przeniósł cały ciężar ciała na jej przód. Zaczął się ześlizgiwać ze stoku. Kiedy deska nabrała tempa i osiągnęła punkt, po przekroczeniu którego nie było już powrotu, Charlie przysiągłby, że usłyszał za sobą głos. Słowa niesione przez wiatr. Było już jednak za późno. Mógł tylko spojrzeć przed siebie, lekko ugiąć nogi i pozwolić grawitacji działać.

Popędził w dół.

Miał wrażenie, że przez całą wieczność swobodnie szusuje zboczem. Wiatr szumiał mu w uszach, serce łomotało, a świat rozmywał się w szaleńczym pędzie. Wyczuł moment, gdy deska próbowała wyrwać mu się spod nóg, i wbił pięty w śnieg. Od razu też się przechylił i wykonał ostry skręt. Szybko odwrócił się w prawo i ruszył w przeciwną stronę, pozwalając wysłużonemu sprzętowi trzeszczeć pod stopami. Śnieg rozpryskiwał się na boki i gryzł go co chwila w osłoniętą skórę twarzy.

Za każdym razem, gdy za bardzo się rozpędzał, hamował piętami lub palcami i od razu czuł, że zwalnia. Potem zawsze przyspieszał, niemal nieświadomy tego, że krzyczy – z jego płuc wydobywały się długie, radosne piski. Pęd zamieniał zamarznięty krajobraz w niewyraźny kalejdoskop szarości i bieli. Charlie mógł się skupić wyłącznie na desce i jej zakręconym tańcu na górskim zboczu.

Przy szóstym czy siódmym skręcie wyłapał niski hurkot, jak gdyby grzmot sunący przez dolinę. Nie zwalniając, przeniósł ciężar ciała na przednią krawędź, przykucnął i rozsunął ręce na boki, próbując złapać równowagę. Zaryzykował spojrzenie w górę, w stronę, z której dochodził huk.

W jego stronę pędził czysty chaos. Obejmująca cały horyzont olbrzymia fala kamieni i śniegu sunęła z łoskotem w dół, przysłaniając szare niebo i wyrzucając w powietrze chmurę odłamków wymieszanych z lodem. Charlie poczuł żółć podchodzącą mu do gardła.

Widok sprawił, że serce szybciej mu zabiło. Zaledwie jeden raz, ale to wystarczyło, żeby stracił koncentrację. Deska zakrawędziowała i poślizgnął się, upadając głową w śnieg. Uderzenie zerwało mu gogle i Charlie runął z nogami w górze. Od razu stracił orientację.

Nie miał czasu na strach.

Kiedy zsuwał się na plecach w dół stoku, otaczał go i przenikał oszałamiający łoskot, który stale się zbliżał. Ostatkiem sił zdołał wbić nogi w śnieg. Krawędź jego deski znowu zaczęła pracować. Świat wokół niego zwolnił, ale chłopak nie miał czasu na analizowanie sytuacji. Jedynie zauważył, że śnieg dostaje mu się pod koszulę, wpada do spodni i wpycha się do ust. Zatrzymał się i przyklęknął, próbując zaczerpnąć oddechu.

Huk był teraz wszędzie – w jego głowie, piersi. Przechodził przez jego ciało jak prąd. Charlie zdołał jeszcze zerknąć w prawo i zobaczyć olbrzymią falę śniegu. Uderzyła w niego i... wszystko zgasło.

Zamieć

Подняться наверх