Читать книгу Kobieta bez skazy - Gabriela Zapolska - Страница 13

List dziesiąty

Оглавление

Co? Każesz mi właśnie walczyć? Mówisz, że tą moją cnotą zwyciężę? Ależ, Helu, na to trzeba kochać, a ja go nie kocham. Nie rozumiem, dlaczego tak koniecznie chcesz mnie wydać za tego mizernego profesorzynę, nie bardzo tak znowu błyszczącego intellektualnie, rozpustnika i o niepewnym charakterze. Przyznam ci się, że nic mnie do niego nie pociąga, a ta jego piękność fizyczna tak z oddalenia wydaje mi się nawet problematyczna. Odkrywam w jego twarzy doprawdy stygmaty tej nieokiełzanej zmysłowości, jakby zastygła pod maską, która musi w danej chwili przekształcić jego śliczne greckie rysy w szpetotę maszkarona jakiego średniowiecznego tumu. I nie winszuję tego objawienia owej metresie, więżącej go już cały tydzień tak silnie, że nawet ani słowem się ku mnie nie zwróci. Najlepiej zatem zrobisz, nie pisząc mi o nim wcale. — Drogi moje i jego rozchodzą się zupełnie. Ja patrzę w słońce i gwiazdy, on czołga się po ziemi...

A więc przestaje istnieć dla mnie.

Wyobraź sobie — Ali Kaswin zasypuje mnie kwiatami i sonetami. Właściwie powinnam być z tego więcej niż rada. To jest mój genre. Słodki zapach tuberoz, przystrojonych w bladolila papiery, wita mnie co ranka. Często dołączony bywa sonet. W mussetowskim stylu. Chcesz? Ostatni.

Proszę, niech Pani przyjmie jeszcze raz te kwiaty.

Żal mi, żem Panią wierszy mych czytaniem męczył,

I odkąd list od Panim dostał, myśl mnie dręczy,

Że nie prędko Pani salon, cudny, popielaty

Ujrzę utkany jasno w wzorzyste makaty

I ciche sny złociste, by z siatki pajęczej...

Pozwól, niech, gdy tam jutro jak ten pazik z Tęczy

Znów przyjdę Cię przeprosić z racji czasu straty

I żegnać — niechaj zostanie Pani po tej chwili

Pamięć. A gdy odejdę, niech Ci, Pani, w ciszy

Kwiat ten opowie wszystkie mego życia bole...

Może — gdy Pani czasem nad nim się pochyli,

W tym kwiecie Pani cichej skargi ton usłyszy

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Weź Pani go — i postaw u siebie na stole!

Ot — cacko! Jak i ten Ali. Delikatne chłopię o wielkich, szafirowych oczach. Sądziłam, że już takiego coś niema na świecie, zwłaszcza w obecnem społeczeństwie. I patrz — jest. I patrz — przyplątało się to do mnie, smukłe, ciche, bardzo nie kabaretowe, piszące poezje i kochające nie mnie, ale potrzebę kochania. Przyglądam się temu ze ździwieniem i pewnem nabożeństwem. Tak się to rumieni pod moim wzrokiem, choć, daję ci słowo, nawet używam ten wzrok „na codzień”, bez żadnych domieszek. I nigdy przy Alim nie potrącę o oddrzwia komnat Safony. Bo to niepotrzebne. On i tak cały płonie, jak ten stos ofiarny. Gra we mnie często przekorna chęć wydobycia z niego ohydnych jakichś strun, które przecież musi mieć na dnie. Ale siedzi ciągle przedemną w ekstazie, jakby miał jeszcze mundurek studencki, i mówi:

— Pani jedna... pani...

Brakuje więc mandoliny.

Co?

Kobieta bez skazy

Подняться наверх