Читать книгу Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska - Страница 8

V.

Оглавление

Sala teatralna napełniała się powoli.

Tu i owdzie widać jednak było duże szczerby i puste krzesła świeciły białością dobrze sheblowanego drzewa.

Szczególnie dotyczyło to miejsc droższych. Kilka zaledwie pierwszorzędnych krzeseł zajęła publiczność dość strojna, ale jakaś cicha i jakby niezadowolona.

Cała doza krytycyzmu quand même, charakteryzująca widzów teatralnych, spływała ze stropu czystej salki, utrzymanej forsownie w »stylu«, lecz oświetlonej skąpo i trochę smutnej.

Od cukierni dolatywał gwar głosów i szczęk porcelany. Publiczność nie śpieszyła się z wejściem, siedziała przy stolikach, lub stała w przejściach!

Wyprostowane, wystrojone jak lalki w białych, szewiotowych sukniach, przemknęły do swych miejsc Tuśka i Pita. Ubrane bardzo starannie, uczesane z całą sumienną elegancyą, zrobiły doskonałe wrażenie.

Oglądano się za niemi. One obie prostowały się, przyjemnie podniecone temi spojrzeniami, które za niemi pobiegły. Tuśkę jednak ukłóła ta myśl, iż to są najlepsze ich suknie.

— Opatrzą się — pomyślała zmartwiona.

Był to jej beau jour, i rzeczywiście wyglądała bardzo ładnie.

Troszkę pełne jej kształty opinał dość miękki szewiot bardzo szczęśliwie. Ogromny gipiurowy kołnierz, spadający z ramion, krył to, co mogło być poczytane za pewną zbyteczną obfitość. Natomiast twarzyczka była drobna, prawie porcelanowa. Szczególnie piękna była w linii i wyrazie broda Tuśki, ozdobiona ślicznym dołeczkiem. Młodzieńcza, świeża, jakaś ponętna i ciągnąca. Włosy gęste, złotawe, prześlicznie utrzymane, fryzowane w modne abażurowych kształtów sploty, odsłaniały kark równie młodzieńczy, pełny i biały. Oczy tylko pozostawiały dużo do życzenia. Były wprawdzie skośne, oryginalne, podobne do oczu japonki, i przybierały chwilami szczególny, niepokojący wyraz, lecz były małe i źle oprawne. — W całości jednak Tuśka robiła dobre wrażenie wysokim wzrostem, ładnym chodem, ruchem, niepozbawionym dystynkcyi. — W białej sukni i dużym białym toku z kwiatów przy wieczornem oświetleniu zachwycić mogła nawet dość wybredne gusty.

Szczególnie jednak pięknie przedstawia się Pita. Cera jej delikatna, jak płatek kamelii, mieniła się bladą barwą róży i alabastru.

Chwilami zdawało się, że ktoś roznieca wewnątrz niej różowy płomień i że cudowne blaski przeświecają nawskróś jej twarzyczkę.

Prześliczne rysy, drobniuchne, ironiczne usteczka, włoski o popielatej barwie, spływające spokojnie do połowy pleców, aureola białego kapelusza, ocienionego puszystem, śnieżnem piórem i ten nieuchwytny wdzięk rozanielenia się w samej sobie, jaki mają dziewczynki w wieku Pity, tworzył z niej całość prawie nie ziemską, połączenie anioła Ghirlandaja z dziewczętami Burne Jonesa. — Było to czyste, idące ponad życiem, a przecież ziemskością nawskróś przesiąkłe, od maluchnych stopek, obutych w błękitne, dobrze wyciągnięte pończoszki, i białe buciki, a skończywszy na tej parze niewidzialnych skrzydeł, które z lasu popielatych włosów wystrzelać jak lilie się zdały.

Gdy tak obie usiadły wśród pustych krzeseł, zabielało, zaśnieżyło się od nich w sali. Powiało jednak jakimś chłodem, sztucznością dobrze wysznurowanych dusz i klatek piersiowych. Obie jednakże uśmiechały się na »kredyt«, grzecznie i uprzejmie.

A przecież doznały niemałego zawodu.

Myślały, że w tym teatrze znajdą wiele osób, które podziwiać będą ich śnieżne szewioty i płaskie, akademickie kapelusze.

Obie jednak nie wydały się ani na chwilę z owym zawodem, ani przed sobą, ani przed tą nieliczną garstką widzów, która się im przyglądała.

Muzykanci w orkiestrze, przystrojeni po »zakopiańsku«, naziewawszy się i nakrzywiwszy dostatecznie, zaczęli rozwłóczyć swoją nudę tonami jakiejś niewyraźnej uwertury.

Kurtyna ciemna i posępna, wyobrażająca Morskie Oko, poruszała się tajemniczo.

Nie dochodziła do ziemi, i co chwila jakaś para nóg, mniej lub więcej solidnie obutych, zjawiała się pod jej brzegiem.

Nogi te kobiece, męskie — wyśpiewywały całą tajemnicę takiej wędrownej, przygodnej trupy stołecznych aktorów, którzy »dla odpoczynku i nabrania sił«, przewłóczą się z kąpielowego miejsca na miejsce kąpielowe, aby przeżyć te kilka tygodni na świeżem powietrzu i kto wie, zarobić może parę guldenów na zapłacenie długów, zaciągniętych w zimie.

Wreszcie kurtyna się podniosła.

Grano jakąś farsę francuską, pełną dwuznaczników i jednoznacznych sytuacyi.

Od pierwszej sceny rosła i tłusta aktorka rozsiadła się na kolanach jednego z grających i nie miała zamiaru tak prędko ruszyć się z zajmowanego stanowiska.

Wymagała tego sytuacya sceniczna, jak również całej seryi dowcipów, wyplutych przez znudzonych aktorów, z jakąś brutalną złośliwością.

Tuśka ani drgnęła.

Ona, która z taką troskliwością osłaniała Pitę przed widokiem Józka, całującego Hankę w sieni góralskiej chaty — tu — na scenie uznawała za zupełnie naturalne, co córka jej miała przed oczyma.

Była w tem nieporównana konsekwencya większości kobiet, śmiesznych w swych odruchach źle pojętej ostrożności macierzyńskiej.

Akt pierwszy skończył się szybko i kurtyna zapadła z szumem i łoskotem. Nikt nie porwał się do brawa. Nuda spadała zwolna z jasnego sufitu i chwytała za kark garstkę zbłąkanych widzów, którzy, przyjrzawszy się sobie i oceniwszy wzajemnie, siedzieli, kurcząc się, garbiąc i kwaśniejąc, jak rydze octem nalane.

— Nagle — poza Pitą i Tuśką zrobiło się gwarniej i weselej.

Jakieś towarzystwo, złożone z kilku osób, siadło poza niemi roześmiane i rozszeptane.

Szeleściały jedwabne podszewki, dzwoniły breloki.

Wionęła tréfle incarnat, violettes de Niva — rozpyliła się welutina Raya, nieśmiertelna welutina!...

Tuśka i Pita poruszały nozdrzami.

Znalazły się w atmosferze pewnej światowej elegancyi, uzewnętrzniającej się niemal w każdej sferze kobiet w jednakowy sposób.

Towarzystwo to składało się z trzech kobiet i jednego mężczyzny.

Przez chwilę wszyscy siedzieli we względnym spokoju, lecz szybko szepty się rozpoczęły.

— Nie wszyscy przyszli — szeptała któraś z kobiet.

Mężczyzna roześmiał się półgłosem.

— A mówiłem... nie jedźcie.

— Pewnie — odparła inna kobieta — tobie dobrze, masz całą gażę — i jesteś sam.

— Ja ci kazałem zostać matką?

— Ach! jaki pan jesteś trywialny.

— Nie — no... to doskonale. Wyjeżdżasz ze swemi dziećmi na każdym kroku.

— Mój kochany — daj mi spokój.

Nastąpiło znów chwilowe milczenie.

— Gdzie pani zostawiła dzieci? — pytała znów pierwsza z kobiet.

— W numerze zamknięte.

— Co też pani wyrabia! Jeszcze kiedy się spalą.

— Pochowałam zapałki. Zresztą one do tego przyzwyczajone. Będą siedziały pociemku aż do mego powrotu. Wczoraj Kazio tylko westchnął, żeby choć było światełko... Ja mu mówię: »Nie można, Kaziu«. — A on na to: »Dobrze, mamusiu, ja tylko tak...«

— Ileż lat ma Kazio?

— Pięć.

— A mała?

— Trzy.

— Dlaczego pani je wozi z sobą?

— A gdzież je zostawię? Przy kim? Mam to ja kogo? rodzinę, albo co?... Pani dobrze — pani ma matkę...

— E!... lepiej niech mi pani o tem nie mówi.

W uszy Tuśki wpada ten szept doskonale, lepiej, niż to, co mówią aktorzy na scenie. Zresztą przestała się interesować czworokątem, złożonym z męża, kokotki, żony i kochanka żony.

Czuje instynktownie, że poza nią są właściwe tragikomedye i że tam, aż kipi od życia i jego prawdziwej melancholii.

Znów daje się słyszeć głos męski:

— Czemu pani do domu nie idzie?

— Do jakiego domu?

— A no do numeru, do dzieci.

— Przyszłam zobaczyć, może co dostanę z dzisiejszego przedstawienia.

Aktorki zaczęły się śmiać dyskretnie.

Sezonowa miłość

Подняться наверх