Читать книгу Wodzirej - Gabriela Zapolska - Страница 6

II.

Оглавление

Wielohradzki wszedł w głąb kościoła, lecz cofnął się natychmiast, widząc, iż majowe nabożeństwo miało się ku końcowi.

Klęcząc, tłum śpiewał ostatnie zwrotki. U ołtarza gaszono powoli świéce. Błyszczał jednak jeszcze zdaleka ten ołtarz w bukiecie złotych światełek. Żółte światło oblewało pęki białych kwiatów, pośród których zielone liście kładły ciemne plamy.

Dokoła morze głów wypełniających szczelnie wnętrze kościoła. Jedynie tylko tu i owdzie sterczały chorągwie aksamitne, szychem dziane, i kołysały się popychane przez tłum, tłoczący się już ku wyjściu.

Wielohradzki zbiegł ze stopni kamiennych i przeszedł na drugą stronę ulicy.

Zbici w gęstą gromadę, stali już tam mężczyzni, oczekując na wychodzący z kościoła tłum. Niektórzy czekali tu na żony, siostry, matki, które, zdjęte potrzebą duszy w to wiosenne popołudnie, w woni kadzideł, kwiatów i płynących pod sklepienie hymnów, czyniły zadość swéj czci ku Świętéj Dziewicy.

Inni przychodzili dla zabicia czasu, dla ujrzenia dam z arystokracyi, téj lub owéj głośnéj z urody pani lub panny z mieszczańskiéj sfery, lub poprostu z nałogu, z przyzwyczajenia, tak, jak szli o pewnéj oznaczonéj godzinie na Wały, do Jezuickiego ogrodu.

Stojąc na rogu ulicy, zbici w gęstą kolumnę obserwowali, często robili półgłośne uwagi, które daléj nieco odsunięta massa pospólstwa chwytała, powtarzała, przerabiała według swoich pojęć i umysłowéj potrzeby.

Lecz już po za ową massą sług, uliczników, bab i téj gawiedzi, która zdaje się rodzić z kamieni jak owi legendowi ludzie, rżały konie pojazdów i biły kopytami o bruk, niecierpliwiąc się w ciasnéj przestrzeni placyku, na którym ekwipaże, ustawione w podwójnym szeregu, czekały na ukazanie się swych właścicieli w kamiennéj ramie drzwi głównych.

Liberye były przeważnie ciemnéj barwy. Konie także maści ciemnej, zaprzęgi wytworne bez przeładowania stalą, lokaje i stangreci o ponurych, bladych twarzach, wygolonych starannie i o regularnych rysach chłopów, rodem ze wschodniéj części Galicyi.

Lokaje podchodzili teraz ku wschodom, wchodzili na nie, starając się wzrokiem odnaleźć swych chlebodawców, stangreci zbierali lejce, gotowali się do wyruszenia z miejsca. Tłum zaczął wylewać się już na wschody i zasypywać chodniki. Był to jednak tłum szary i bezbarwny, kobiety ubogie w chustkach na głowie, małe dziewczynki ślizgające się w zbyt dużych trzewikach, sługi wypomadowane w perkalikowych kaftanikach.

Wielohradzki wsunął się pomiędzy grupę mężczyzn i stanął na stopniu, prowadzącym do sklepu nożownika. Oparł się plecami o futrynę drzwi i odziany w swe dość jasne nowe palto, w zgrabny bronzowy kapelusz, przerastał innych mężczyzn o głowę, górując nad nimi, nietylko wskutek podwyższenia, jakie zajmował, ale wskutek swego wzrostu, urody i białości cery, która w tém popołudniowém wiosenném oświetleniu nabiera tonów perłowéj masy, grającéj w promieniach słonecznych.

Wytężonym wzrokiem patrzył na drzwi, z których wysypywały się teraz postacie kobiece, czarno ubrane, skurczone, z czarnemi torbami na rękach, odzianych w niciane mitenki.

Stawały na stopniach, witały się, rozmawiały, czyniły sobie honory i grzeczności, czując się na tym krużganku jak u siebie. Niektóre z nich były bardzo małe i wątłe, w sukniach zbyt długich, w kapeluszach zbyt wielkich, z torbami i książkami olbrzymiéj wielkości. Inne zaś, wysokie i chude, miały, suknie nadto krótkie, podniesione dziwacznie z boku i z przodu, małe mantylki, dostające zaledwie do łopatek, niewielkie kapelusze na czubku głowy i małe książeczki w kościstych rękach. Dwie czy trzy szły tryumfalnie, niosąc z sobą koło krynoliny, która, jak balon, kołysała się dokoła ich wyschłych bioder. Gdyż wszystkie one — małe czy wysokie wzrostem — były chude, przerażające w téj chudości, o nosach i szczękach szpiczastych, policzkach zapadłych, ustach wązkich i bladych, poruszających się, jakby ciągiem żuciem do tego ruchu zmuszonych.

Wszystkie były podobne do siebie, smutne siostry bliźniacze, niémające w sobie czaru abnegacyi sióstr klasztornych, tak białych i wdzięcznych w obramowaniu czystém dziewiczych welonów.

Za niemi zaczęło się teraz wysuwać mieszczaństwo. Mężczyźni, stojący na rogu ulicy, ożywili się nagle i niektórzy zaczęli przybierać zwycięskie pozy.

Każda z kobiet wychodzących na światło dzienne miała ładny ruch nagle olśnionéj blaskiem słonecznym gazelli.

Mieszczanki ubrane były zręcznie, szykownie; figury miały dobre, twarze uśmiechnięte. Całe aureole złotych i czarnych włosów wydobywały się z pod kapeluszy, trochę wyzywających, z egretkami piór i pękami wstążek po nad czołem. Młode panienki i młode kobiety nie różniły się strojem. Gdzieniegdzie tylko dwa bicze warkoczy opadały na cokolwiek zgarbione plecy pensyonarki.

Lecz wszystkie prostowały się, idąc śmiało i zgrabnie, dzwoniąc obcasami o kamienie wschodów, wiedząc, iż są obserwowane, krytykowane, uwielbiane i chwalone.

Doszedłszy do podnóża wschodów, zatrzymywały się jeszcze, papląc, śmiejąc się, dzieląc się na grupy, rade, że żyją w tę wiosnę, która takim rozkosznym majem śmiała się dokoła.

Zatrzymywała je jeszcze chęć zobaczenia dam z arystokracyi, które w swoich ławkach zamodlone oczekiwały, aż cała foule wyjdzie z kościoła. Te małe mieszczaneczki żywiły pewien kult, trochę zazdrosny, dla tych dam, odzianych tak skromnie, a jeżdżących wspaniałemi ekwipażami.

Mściły się, strojąc się według ostatniéj mody, lecz za to mogły pozwolić sobie tylko na jednokonkę lub spacer pieszy. Często, mówiąc o „damach z towarzystwa”, wzruszały pogardliwie ramionami. „Adoptowały kostyum angielski pod pozorem szyku — mówiły — a to jedynie dlatego, że nie umieją się ubrać ani francuską ani wiedeńską modą!..”

Niemniéj przeto były ciekawe i zatrzymywały się umyślnie na chodniku, aby być świadkami wsiadania dam do czekających na nie ekwipaży.

Wielohradzki zaczął się niecierpliwić.

Oczy bolały go od ciągłego patrzenia, pozycya nie należała do najwygodniejszych; nie mógł jednak zejść na ziemię: zniknie wówczas w tłumie, a na karteczce był przecież rozkaz „oczekiwania przy wyjściu”.

Nagle mężczyźni, którzy do téj chwili z dość bierną obojętnością przyjmowali pojawienie się koteryi mieszczańskiéj, z obawy, aby jakaś uszczypliwa uwaga nie uraziła kogoś z blizkich obmawianéj kobiety, zaczęli się nagle popychać, pragnąc docisnąć się po nad brzeg chodnika, który był granicą ich terrytoryum.

W drzwiach zaczęły się pokazywać cienkie sylwetki panien, odzianych w ciemno-granatowe, ciemno-zielone, ciemno-bronzowe kostyumy, postaci matek w szarych lub czarnych płaszczach i młodych mężatek w zgrabnych kurtkach, o morowych wyłogach i długich żakietach. Jedna z nich miała nawet rodzaj palto-saka, spiętego z tyłu na patkę z sukna i schodziła tak powoli, mimo ohydnego worka, zgrabna, wdzięczna, pełna téj nieokreślonéj „dezinwoltury”, którą mają wielkie damy, a która nie będąc arrogancyą, graniczy z nią prawie, łagodząc subtelną linią to, co jest w arrogancyi nazbyt brutalnego.

Powozy zaczęły podjeżdżać z turkotem. Lokaje biegali, rozwiewając fałdy swych paltotów liberyjnych. Damy oczekiwały na swe pojazdy, rozmawiając pomiędzy sobą cicho, bez gestów, bez śmiechu. Wszystkie były uczesane gładko, bez grzywek; z włosami doskonale wyszczotkowanemi.

Panienki miały po większéj części męskie kołnierzyki, mankietki i filcowe kapelusze.

Rysy ich były regularne, ale nic nie znaczące, oczy bez wyrazu, jakby zgaszone nagle pochodnie.

Mężczyźni, stojący na chodniku, zaczęli wskazywać sobie niektóre wybitniejsze osobistości.

— Patrz! ta w granatowym żakiecie, to Muszka Chotkiewiczówna, a ta w zielonéj sukni, to Muszka Birówna, a ta blondynka, taka czerwona na twarzy, to Muszka Zdatnicka.

— Cóż to wszystkie Muszki?

— A jakże!.. taka teraz u nich moda!

— A ta w jasnym żakiecie; która w téj chwili oddaje swoją książkę lokajowi?

— To Orzecka, z domu Charłupczanka.

— Ładna, bo ładna!..

— To też dlatego wziął ją Orzecki, bo Charłupkowie, oprócz tytułu, nie mieli ani centa...

— Charłupkowie to co? baronowie? hrabiowie?..

— Hrabiowie, idyoto!.. tu wszyscy w Galicyi są hrabiami.

— E! takie tam hrabstwo galicyjskie...

— Cicho! cicho!.. jeszcze jedna! aa! ta, proszę siadać... warta grzechu!

— To Muszka Dobrojowska!

— A!..

Środkiem wschodów szla teraz młoda dziewczyna dziwnéj, niezwykłéj piękności.

Wysokiego wzrostu, wysmukła, giętka, owinięta jasno-bronzową wełną, idąc, miała ruchy odaliski dotującéj się do tańca. Linie jéj ciała nie były liniami posągu, lecz liniami ryciny mód z jakiegoś paryskiego żurualu. Niezmiernie długi stan, silnie ściśnięty paskiem z bronzowéj skóry, szczupłe biodra, obciśnięte wybornie skrajaną spódnicą, szerokie ramiona, poszerzone jeszcze wolantami morowego, branżowego koletu, tworzyły całość przypominającą raczéj jakieś smukłe ciało bronzowo-złotej, o strzępiastych łapkach, gadziny.

Głowa, twarz — było to arcydzieło sztuki, tak prześliczny był mahoniowy kolor włosów obfitych, skarbowanych i nad czołem falą gęstą podniesionych. Lecz już uszy były do połowy zakryte tą massą rudawo-bronzową o złocistych, gorących połyskach. Cera twarzy była nadzwyczajnéj białości, widocznie sztucznie wypielęgnowana, usta drobne purpurowe, nos cokolwiek zadarty, lecz zgrabny i mały. Oczy szafirowe, niewielkie, lecz błyszczące silnie pod powiekami o błękitnym, zmęczonym odcieniu.

W obramowaniu tych włosów ciemno-rudych, łamiących się czerwonemi i złotemi skrętami, twarz ta blada, o ciężkich sinych powiekach, rzucała się gwałtownie w oczy. Wspaniały zarys czoła, nizkiego i trochę zmysłowego, migotanie oczu, śliczny czysty owal — dopełniały wrażenia.

Zapięta była szczelnie pod szyję w swym wełnianym kostyumie, który spowijał ją, odznaczając jéj kształty, jak szata Westalki.

Muszka Dobrojowska do linii biustu miała wszelkie cechy panny z arystokracyi, odzianéj w angielski kostyum krojem Redferna.

Lecz od biustu począwszy, wolanty koletu, podbite mieniącą się materyą, kołnierz, łamiący się na karku w fałdy, massa włosów, skarbowanych, przepiętych strzałą, na któréj świecił szmaragdami sadzony monogram, a zwłaszcza kapelusz z dwoma białemi skrzydłami Walkyryi, zwycięski i wyzywający, zbliżały tę śliczną dziewczynę do rycin francuskich dzienników, do tych sylwetek Guillaume’a lub Mars’a, do afiszów Cherefa, na których rude smukłe lalki gną się wężowemi ruchami pomiędzy miękkiemi liniami draperyi swych strojów. Wszystko było w niéj sztuką, graniczącą z artyzmem, tak umiejętnie ślady sztuki zatarte były. Mahoniowego koloru włosy, ich lekka ondulacya, białość przejrzysta cery, szerokość ramion i przedziwna cienkość kibici — rzucały się w oczy, lecz ciągnęły zarazem, wabiły, czarowały, nawet zazdrosne oczy kobiet.

Młoda dziewczyna schodziła powoli ze wschodów, oblana złotawą jasnością zachodzącego słońca. I wszystko mieniło się dokoła niéj od gorących barw miedzi: włosy, podszewka koletu, wełna sukni, rączka parasolki.

Jedynie tylko twarz bieliła się zdaleka i czyniła wrażenie tych płaskich twarzyczek z kości słoniowéj, któremi japończycy inkrustują wachlarze.

Dokoła niej, dokoła téj pięknéj lalki o zwycięskich skrzydłach Walkyryi na miedzianym kasku włosów, zrobiła się nagła pustka, jakby kobiety inne, spłoszone jéj nadzwyczajną pięknością, nie śmiały się do niéj zbliżyć, aby nadto na porównaniu nie tracić.

Hrabina Dobrojowska zatrzymała się u wejścia i rozmawiała z damami. Widać było tylko jéj proste plecy, z których spadał cache poussière z popielatego jedwabiu.

Gdy Muszka ukazała się we drzwiach kościoła i powoli ze stopni schodzić zaczęła, tłum stojący na ulicy zaszemrał:

— Muszka! Muszka Dobrojowska!

Było to bowiem dziecko lwowskie, wyrosłe w alejach Strelnicy i ławkach jezuickiego kościoła. Znano ją dobrze, interesowano się nią od dzieciństwa. Dziś Lwów cały pysznił się jéj niezwykłą urodą. Kraków miał kilka pięknych mieszczanek i jedną uroczą francuską księżnę, lecz Lwów za to posiadał... Muszkę Dobrojowską.

Muszka była obecnie jedną z ciekawości Lwowa. Mówiono cudzoziemcowi, który chciał odjeżdżać:

— A widziałeś pan Muszkę Dobrojowską? — nie? — to pan zostań jeszcze!..

Muszka wiedziała, iż była popularną. Znać to było po sposobie, w jaki owa lwowska professional beauty schodziła ze wschodów.

Szła powoli, jakby gotując się do tańca, jedno ramię odsunęła od ciała i Wdzięcznym ruchem Merveilleuse’y opierała się lekko na dość długiéj parasolce o ciemnéj gałce.

Za każdym krokiem tkanina sukni łamała się i jedwab podszewek szumiał jak rozrzucane liście jesienne. Muszka szła, patrząc napozór obojętnym wzrokiem na cisnące się dokoła niéj tłumy. Z pod rzęs nawpół przymkniętych migotał szafir jéj oczu i, patrząc na wszystkich, Muszka zdawała się nie widzieć nikogo.

Powóz zajechał, elegancki, wytwornie zaprzężony, z kozłem nizkim, na którym stangret zdawał się zapadać w ziemię.

Hrabina zeszła szybko ze wschodów, podnosząc wysoko suknię i ukazując tłumom batystową, haftowaną spódnicę i aksamitne buciki.

Lecz nikt nie patrzył na matkę; oczy wszystkich były zwrócone na córkę, która chłodna, obojętna, spokojna, wsiadała do powozu pierwsza i stanąwszy na dywanie, zaczęła układać bronzową kołdrę, którą odrzucono na przód powozu. Stojąc tak na podwyższeniu, przerastając cały tłum wysokością swéj postaci, Muszka zatrzymała się chwilę, i nieruchoma, z rękami opuszczonemi, potoczyła wzrokiem dokoła.

Szafiry jéj oczu ślizgały się z szybkością motyla. po otaczających powóz postaciach i jedną sekundę zatrzymały się na grupie mężczyzn, nad któremi górował Wielohradzki.

Lecz w téj saméj chwili, gdy Tadeusz podnosił rękę do kapelusza, aby się ukłonić, szafiry oczu Muszki cofnęły się pod przysłonięte szybko powieki i hrabianka szybko, zręcznie, ruchem wiewiórki, odwróciła się i, pochylając się ku matce, wsiadającéj do powozu, podała jéj rękę.

Wielohradzki pozostał z kapeluszem w ręce, z głową naprzód pochyloną, cały nagle oblany rumieńcem, czując śmieszność swego położenia. Tymczasem lokaj wskoczył na kozioł, powóz skoczył z miejsca i widać było tylko białe skrzydła na kapeluszu Muszki, miedzianéj barwy włosy i rozsypujące się dokoła fałdy koletu, które wiatr w gzygzaki rozwiewał.

Muszka siedziała prosto, sztywno, na sposób wiedeński, oparłszy ręce na parasolce, którą trzymała w poprzek kolan.

Dobrojowska, przeciwnie, utonęła w poduszkach chowając ręce pod koc jedwabny o lśniącym włosie, który szczelnie nogi obu pań ciepłą draperyą fałd otulał.

Jakby jedynie na owo pojawienie się swéj ulubienicy czekając, tłum szybko rozchodzić się zaczął, Niektórzy jeszcze opóźniali się, patrząc na potwornie szpetne córki jednego z dygnitarzy, wsiadające gęsiego do staréj landary.

Wielohradzki stał wciąż, jak przykuty do miejsca, które obrał poprzednio. Nie śmiał się ruszyć po doznanym afroncie. Zdawało mu się, iż wszyscy wiedzą, że Muszka, kazawszy mu czekać na siebie przy wyjściu, odwróciła się od niego w chwili, gdy on chciał się jéj ukłonić. Pewny był, iż go widziała. Poczuł dokładnie jéj wzrok na sobie. Dlaczego jednak odwróciła się od niego tak brutalnie? Po co mu przyjść kazała, skoro nie chciała nawet odpowiedzieć na jego daleki i niekompromitujący jéj ukłon?

Wielohradzki gryzł wargi ze złości i szybko zaczął zdejmować rękawiczki. Jak każdy nerwowo chory człowiek, nie mógł znieść silnie przylegającéj odzieży. Zwłaszcza rękawiczki drażniły go w szalony sposób. Włożył je dla Muszki, kupił nawet świeżo blado-orzechowe, tak bardzo liczył na ów ukłon, który zamierzał oddać długi, przeciągły, dziękczynny i mówiący wiele, jak pieśń bez słów.

Tymczasem — ukłon był fiaskiem, a fiasco to było niezrozumiałą zagadką.

Plac opustoszał powoli. Z kościoła wychodziły teraz kobiety, które lubiły i umiały się modlić, szwaczki, które przyszły pod koniec nabożeństwa.

Mężczyźni rozchodzili się także wolno, jakby z żalem, rozmawiając o wieczorném przedstawieniu i świeżych plotkach teatralnych.

Wielohradzki gotował się także do odejścia, gdy ze drzwi wyszła Tecia w swym trykotowym staniku i zbyt krótkiéj spódniczce. Schodząc ze wschodów, potknęła się niezgrabnie, lecz nikt na nią nie zważały tak była nędzną i nic nieznaczącą. Zeszedłszy ze wschodów, przeszła ulicę i ujrzała Wielohradzkiego. On spostrzegł ją także i, nagłą potrzebą okrucieństwa zjęty, w chwili, gdy dziewczyna kłaniała mu się niezgrabnie, prześlizgnął się po niéj wzrokiem, naśladując wzrok hrabianki, i odwrócił się tym samym wiewiórczym ruchem, jakim odwróciła się od niego Muszka Dobrojowska.

Lecz znalazł się nosem na szybie drzwi nożownika, który, biorąc go za wchodzącego klijenta, drzwi szybko otworzył, chcąc ułatwić mu wejście do sklepu.

Rad nie rad, Wielohradzki wejść musiał i głosem wzburzonym zażądał pokazania angielskich scyzoryków.

Gdy kupiec rozkładał przed nim całą szufladę błyszczącą od stali, Wielohradzki przeklinał w duszy Tecię, przez którą do sklepu wejść musiał.

Powoli jednak ochłonął i zaczął szukać sposobu wykręcenia się od kupienia czegokolwiek.

— Widzę, że pan nie masz scyzoryków z Bir-mangh-Chaster — wyrzekł, nadrabiając miną — to najlepsza firma, kupiłem scyzoryk taki w Londynie przeszłego roku... był kolosalny!.. Zgubiłem go, a prawdopodobniéj służba mi ukradła. Poszukam w innych sklepach... jeśli nie znajdę, sprowadzi mi pan... ale koniecznie „Birmangh-Chaster”.

Wziął za kapelusz i wyszedł ze sklepu, skrzypiąc butami, zadowolniony na razie, że znalazł sposób wykręcenia się od kupna zbytecznego mu sprzętu.

Lecz na ulicy znów go ogarnęło rozdrażnienie i niepewność.

Być może, że popełnił czyn niewłaściwy, kłaniając się Muszce? Może należało stać nieruchomo i tylko oczyma dać jéj do poznania, iż „życzenie jéj było dla niego rozkazem”. Mając mało przygód podobnego rodzaju, nie znał przepisów obowiązujących mężczyznę, któremu kobieta naznacza — podobne rendez-vous.

A gdyby nawet był jakiś kodeks w tym rodzaju, czyż podobna go zastosować wobec charakteru tak pełnego niespodziewanych zwrotów, jakim był charakter téj dziwacznéj istoty?

Czyż raczéj ona sama nie tworzyła osobnego swego własnego kodeksu, który zmieniała stosownie do potrzeby chwili?

Idąc ulicą ku domowi, Wielohradzki przechodził myślą wszystkie fazy swego do Muszki stosunku. Wyróżniała go nagle, podczas składkowego pikniku, gdy kotylion zapowiadał się z nadzwyczajną świetnością, i Wielohradzki, prowadzący tańce, zdawał się wahać z wyborem tancerki.

Dokoła szeptano o jakiéjś koronie z róż białych i tuberoz, która miała uwieńczyć przy dźwiękach walca głowę królowéj balu. Od Wielohradzkiego zależało prawdopodobnie kierować wyborem królowéj. Stał we drzwiach hotelowéj sali, w któréj się piknik odbywał, obramowany zielonemi fałdami gobelinu, którym komitetowi starali się zręcznie zamaskować pospolitą futrynę drzwi. Stał i wodził dokoła wzrokiem pełnym powagi, gryzł usta i zdawał się upadać pod ciężarem myśli. Lecz postać jego była kształtna, głowa śliczna, młodość aż olśniewała z téj postaci zdrowego, ładnego chłopaka. Przez pierś wypukłą czerwieniała wielka wstęga nabijana srebrnemi gwiazdami, wstęga wodzireja (conducteur de cotillon), dziwaczna jeszcze i oczekująca na grad orderów i odznak, które zasypać ją miały deszczem złotych motyli.

I nagle Muszka iść ku niému zaczęła, cała złota w swéj gorąco-żółtéj gazie, w kasku swych rudych włosów, śląc gońce szafiry swych oczów w błękitne źrenice chłopaka.

Szła powoli, swym tanecznym krokiem, rozwiewając „dokoła gazę swéj sukni, jak figurki, zdobiące florentyńskie wazy. Miała olbrzymie rękawy bufowane, pod któremi widać było jéj ramiona, trochę chude i pokryte skórą o połyskach atłasu.

Idąc, uśmiechała się dziwnym, zagadkowym uśmiechem sfinksa, który rzuca w téj chwili śmiertelną zagadkę wybranemu przez siebie śmiałkowi.

Uśmiech ten migał po jéj ustach, jak noże w rękach żonglera; igrał iskrząco, jak złote punkciki, błyszczące i znikające w skrętach jéj olbrzymich włosów.

Gdy znalazła się przed Wielohradzkim, który, zdziwiony tem nagleni objawieniém się wyłącznego dla niego uśmiechu, stał, oczekując na jakiś fakt niezwykły, przewyższający banalność salonowego flirtu, miała w sobie tryumfalną pewność siebie, doskonale pięknéj istoty, połączoną z nerwowością nagle zbudzonego kobiecego niepokoju.

Z uśmiechem tym samym, zagadkowym i zimnym, wysłuchała jego zaproszenia do kotyliona, do owego kotyliona, który chowała w głębi karnetu, od chwili przybycia na piknik; lecz już oczy jéj, błyszczące z pod długich, fryzowanych rzęs, ślizgały się niespokojnie po całéj postaci wodzireja — ślizgały się, migotały, płonęły, cofały się w głąb i znów powracały.

Zdawało się, że po raz pierwszy widziała go tak dokładnie, tak dobrze, tak „bien”, w całém słowa tego znaczeniu.

Urodą, szykiem, elegancyą strojnego motyla przewyższał wszystkich otaczających ją galicyjskich arystokratów.

Zaczęła się dziwić sobie, iż do téj chwili nie zwróciła na niego uwagi. Tańczyła z nim przecież chętnie, spotykała się z nim często, gdyż bywał prawie we wszystkich domach, w których i ona bywała, dopiero dziś dostrzegła jego piękność i tę jakąś błyskotliwość, która ja zawsze wabiła. Wszyscy mężczyźni gaśli przy nim i wydawali się jéj ternes. Stanowczo ten flirt ciągnął ją ku sobie.

I przy końcu kotyliona, gdy wirowali pod baldachimem wstążek, trzymanych wysoko przez olbrzymiego Stenia, oczy ich co chwila spotykały się, ręce szukały, usta podawały uśmiechy, które zakwitały nagle wśród warg purpurowych i gasły, jak gwiazdy spadające.

Wieczór ten dla Wielohradzkiego, nagle wyrwanego ze swego métier wodzireja patentowanego i uprzywilejowanego pomiędzy arystokracyą lwowską, miał wielkie, doniosłe znaczenie.

Zwykle, cały wieczór zajęty jedynie prowadzeniém tańców, akcesoryami kotylionowemi, zgrzany, schrypnięty, zmęczony, obarczony najuciążliwszą missyą, jaką na barki tancerza wkłada gospodyni domu, a przytem przejęty ważnością swéj godności, pragnący jak mistrz baletu godnie zaprezentować swych tancerzy, — nie miał czasu na flirty, szepty, miłosne awanturki, nawiązywane w kątach cieplarni lub postronnych buduarów, pod zielonemi wachlarzami palm lub fałdami tkanin oryentalnych, spadających tęczowemi barwami ze złoconych dzid po nad miękkim aksamitem jedwabnych dywaników Muezina.

Na to trzeba było mieć więcéj czasu. Wielohradzki myślał jedynie o udaniu się kotyliona i o rozpowszechnieniu Bostona, którego pierwszy na posadzkę salonów lwowskich wprowadził. Obecnie ten flirt z Muszką — z piękną Muszką, Muszką la Belle, l’Incomparable — wprowadził go nagle w świat inny, w świat, który otaczał go dokoła, lecz do którego zajrzéć nie miał czasu, a może i odwagi.

Panna uczyniła pierwszy krok, i gdy szła tak ku niemu uśmiechnięta, cała złota, wiotka i piękna, zdawało mu się, iż zbliża się nagle ku niemu zaczarowana kraina, pełna kuszących i rozkosznych obietnic.

Lecz była to jedynie... obietnica, nic więcéj!

Muszka bowiem, zdjęta ową nagła fantazją, pociągnąwszy go ku sobie, prowadziła na nitce pajęczych kaprysów, nie dopowiadając nigdy swej woli, swéj chęci, cofając swe źrenice, myśli słowa, uśmiechy, które posyłała naprzód, jak gwiazda promienie, i zanim promień ten mógł dotknąć oczu, serca, uszu Wieloradzkiego, już znikał w pół drogi, rozpływając się we mgle chłodu i wielkopańskiéj arrogancyi.

Wielohradzki postępował ostrożnie, nie awansując się, nie narzucając, czekając skinienia, gestu, zachęty, uśmiechu. Często czekał długo, me przybierając wszakże postawy żebraka. Zrozumiał, iż rola jego powinna ograniezać się do „przyjmowania” téj niespodziewanéj bonne-forlune\'7d\'7d’y, która spadła na niego w chwili, gdy orkiestra stroiła instrumenty do walca z „Miss Helyet.” Sam nie ośmielal występować z czemś od siebie, z jakąś własną inicyatywą posuwającą naprzód ten flirt dziwaczny, tajemniczy, podobny raczéj do jakiegoś początku skrywanego przed ludźmi wiarołomnego romansu. Było w téj przygodzie coś nienaturalnego, przewrotnego, coś, co się czaiło kociemi ruchami i cofało się szybko w głąb źrenic hrabianki. Szczególniéj Wielohradzki zauważył, iż Muszka pragnęła, aby nawet cień ich zbliżenia nie przekradł się do wiadomości ludzkiej. Wobec innych traktowała go z lodowatą obojętnością i tańcząc z nim, na czele korowodów kotylionowych, miała zawsze pozór zimnéj statuy, obracanéj w ramionach obojętnego jéj manekina.

Lecz w chwili rozdawania orderów, bukietów, wstążek, w chwili najniespodziewańszéj a tajemniczej, nerwowe uściśnienie ręki, półwzrok, półuśmiech spadał nań nagle z szybkością jastrzębia. Zanim zdołał się opamiętać, odpowiedzieć, już Muszka odwracała się spokojna, wyniosła, mierząc go arroganckim wzrokiem wykołysanéj w impertynencyach dziewczyny.

Nigdy nie zdradziła się jednym wyrazem, nie rzuciła mu jednego słowa, które mogłoby Rozjaśnić zagadkę jéj postępowania. Zamieniali zwykle banalne słowa tyczące się tańca. Po raz pierwszy wyszła ze swéj rezerwy, rzucając mu ów bukiecik. Zmieniła sama porządek figury kotylionowej, i dziś Wielohradzki przypominał sobie dokładnie rozkazujący wzrok, z jakim mu wskazała bukiecik podawanych fijołków. On zaś — idyotycznie, mógł zgubić ową karteczkę i gdyby nie Tecia...

Złość go porwała na siebie, na Tecię, na Muszkę, na wszystkich...

Czuł, iż postąpił jak głupiec, kłaniając się hrabiance. Pewną ulgę przyniosło mu odemszczenie się na Teci, lecz niémniéj przeto czuł policzek, jaki mu wymierzyła Muszka, odwracając się od niego w chwili jego ukłonu.

— Jeżeli do mnie jeszcze napisze — myślał, idąc wielkiemi krokami po koszlawych chodnikach i dziurach asfaltu — nie pójdę!... Nie chcę widzieć jéj pleców... mam już téj zabawki dosyć.

Niémniéj przecież w głębi duszy przyznawał, że jest „wzięty”. Nie miał czasu, wcześnie rzucony na posadzki salonów, strawić się w atmosferze tanich miłostek. Rozdając całusy Teci, czuł się na seryo „wzięty” przez Muszkę i owo „wzięcie”, trwające od dwóch miesięcy, denerwowało go swą zagadkową i dziwaczną niepewnością.

— Nie pójdę już nigdy, skoro mnie wezwie! — zaręczał w duszy. — Wolę pójść do domu i dokończyć „Wołodyjowskiego”!

Po chodnikach snuły się tłumy.

Był to dzień wiosenny, jasny i przejrzysty, blado-liliowy od samego poranku, ku wieczorowi w ciemnię szafiru powoli przechodzący.

Wały zaczynały szumieć zielonością, a pod drzewami zaszumiała nagle fala kobiet, ubranych jasno, świątecznie, na cześć Wiosny, na cześć Mai o zielonych warkoczach, białawo liliowym welonie nieba i oczach z gwiazd złotych utkanych.

Zielone warkocze Mai, i jasne suknie kobiet; aureole kapeluszy podlotków, i białe paltociki dziewczynek; tu i owdzie jaskrawa plama czerwonéj parasolki, złagodzona łagodną barwą bławatków, fijołków, któremi przeważnie kobiety kapelusze swe tego roku przystrajać zaczęły.

I ciągle — wzdłuż chodników, koło szeroko otwartych drzwi sklepów i cukierni — fala sukien szumiących jedwabnemi spodami, całe słońca włosów złotych, kręconych ponad rozjaśnionemi czołami młodych dziewczyn...

Wielohradzki, włożywszy ręce w kieszenie palta, szedł, złożywszy usta jakby do gwizdania. Miał na twarzy wyraz gryzącéj ironii i niewysłowionéj pogardy. Żadna z tych kobiet nie interesowała go: przeciwnie, postaci ich uśmiechnięte, słońca ich włosów gniewały go i dręczyły.

— Gęsi!... myślał — gęsi mieszczańskie!... i czego to w domu nie siedzi? czego się to po ulicach włóczy?..

Mała odarta dziewczyna zabiegła mu drogę, podając bukiecik liliowych sasanek, sztucznie naśladujących fijołki.

Odsunął ją końcem buta, rad, że może na kimś swój gniew wywrzeć.

Dziewczyna zemściła się, rzucając za nim cienkim głosikiem.

Sztucer!... 1

Wielohradzki przejrzał się w szybie magazynu i ujrzał rzeczywiście „sztucera”, To go pocieszyło trochę, zwłaszcza, że właśnie przeszło mimo niego kilku ludzi źle ubranych. Jeden z nich miał spodnie prawie fioletowe! Wielohradzki wzruszył ramionami. Gdzie ten człowiek wynalazł podobne spodnie?

Nagle zamyślił się. Być może, iż w Paryżu lub Anglii ten kolor wszedł już w modę? Nastrojach kobiecych fioletowa barwa przeważała. Wielohradzki ubierał się modą wiedeńską. Obejrzał się raz jeszcze za owym młodzieńcem o fioletowych spodniach, lecz tłum ludzi przyjął go pomiędzy siebie jak morze wpadającą rzekę. W każdym razie — myślał Wielohradzki — ten pan z pewnością nie nosi, tak jak ja, pończoch i angielskich podwiązek. To było widać po fatalnym układzie fałd sukna.

Lecz znów myślą powrócił do Muszki.

Jeżeli kazała czekać na siebie, musiała mieć w tém jakiś cel, choćby dla zobaczenia go, dla zamienienia z nim jednego spojrzenia. Dlaczego więc prześlizgnęła się po nim wzrokiem z taką lodowatą obojętnością? A może.. nie widziała go wcale?

Teraz już Wielohradzki nie był nawet pewnym czy hrabianka dostrzegła go wśród tłumu.

— Jeśli mnie zaraz nie odnalazła, czemuż nie szukała wzrokiem? czemuż nie chciała mnie szukać? — Wzruszył ramionami i zaczął iść szybciej, stukając o asfalt obcasami.

— Niech ją tam! — zakonkludował — skończę tę głupią awanturę, zaczyna mi to jeść zdrowie i spokój odbiera... Nie mogę pracować... Od wczoraj czytam cztery kartki „Wołodyjowskiego” i w żaden sposób nie mogę wymyślić jakiejś szykownéj figury do kotyliona u Orzeckich.

I pełen najlepszych zamiarów dodał, wyciągając szyję, i jakby wietrząc w powietrzu projekt owej „figury”:

„Zajmijmy się czemś seryo... dosyć tych głupstw bez sensu...”

Dochodził do domu i, spostrzegłszy to, zwolnił kroku. Myśl o zobaczeniu matki i Teci, o wejściu do téj ciemnéj nory, która nazywała się „jego pokojem” — stała mu się poniekąd przykrą. Wychodził pełen dobrego humoru i w doskonałem usposobieniu; teraz nie miał odwagi wnieść swych nagle osowiałych nerwów w tę ubogą ciszę, przerywaną jedynie turkotem maszyny i zgrzytem nożyczek.

— Przejdę się jeszcze... — pomyślał, kierując, się ku ogrodowi Jezuickiemu.

Lecz nagle z bramy kamienicy wysunęła się jakaś ciemno ubrana kobieta.

Była bardzo brzydka i nad czołem jéj sterczała duża czarna grzywka, która formowała po nad jéj oczyma rodzaj daszka z czarnéj ceraty.

Była ubrana w granatowy wełniany kostyum i kapelusz z piórem. Małe oczy latały przenikliwie wśród żółtéj cery twarzy.

Ujrzawszy Wielohradzkiego, zbliżyła się szybko.

— Pan Wielohradzki? — spytała.

Tadeusz stanął i uchylił kapelusza,

— Tak... — odparł zdziwiony.

— Jestem panna służąca hrabianki Dobrojowskiéj...

Wielohradzki nałożył kapelusz, lecz serce mu zaczęło kołatać tak szybko, iż musiał aż usta otworzyć dla nabrania oddechu.

— Hrabianka kazała pana prosić, aby pan dziś był w teatrze!

Ukłoniła się i szybko przyciskając łokcie do bioder, uciekła.

Ani na chwilę nie przebiegła przez umysł Wielohradzkiego myśl: nie pójść! Pełen nadziei wbiegł do bramy, wdrapał się na schody, cały zajęty myślą wydostania od „mamusi” trzech guldenów, potrzebnych na bilet i wynajęcie lornetki. Radośnie, wesoło zadzwonił i, wpadłszy do pokoju, od progu zawołał:

— Mamusiu złota! jedyna! królowo! herbaty, bo Tadzio idzie do teatru!

Wielohradzka, szyjąca przy oknie, szybko podniosła głowę. Wiedziała, że gdy syn jéj zaczyna mówić o sobie w trzeciéj osobie, jest w doskonałym humorze i nerwy jego (o które tak bardzo się lękała) są najzupełniéj uspokojone.

Żwawo więc powstała od stołu i, biegnąc do kuchni, zawołała:

— Samowar gotów!... odgrzeję tylko pierożki!

Tadeusz pobiegł do swego pokoju i zaczął myć się, czesać, perfumować. Zamyślił się długo nad pudełkami, w których leżały krawaty.

Wreszcie zawołał:

— Mamuchno!... chodź tu na chwileczkę!

Wielohradzka, trzymając w ręku patelnię, na którą wrzuciła już kawałek masła, weszła szybko do pokoju.

— O co ci chodzi? — spytała.

— Nie wiem sam, jaki krawat włożyć do teatru... czy ten w ciapeczki? czy ten w podkówki? Jak mamcia myśli?

Wielohradzka postawiła patelnię na krześle i włożyła na nos binokle.

— Ja radzę ci w ciapeczki — wyrzekła — w podkowy strasznie obnoszone i teraz byle kto rzeczy sportowych się czepia!...

— Mameczka ma racyę! — zadecydował Tadeusz — trzeba będzie krawat w podkowy darować stróżowi!...

I zaczął się ubierać, wciągać kamizelkę, lecz teraz Wielohradzka nie odchodziła, tylko przez binokle przyglądała się z upodobaniem synowi.

— wiész, Tadziu!... — wyrzekła nareszcie — zdaje mi się, że ty tego roku jeszcze urosłeś... Przerastasz mnie teraz o głowę, a przecież ja nie ułomek!

Prostowała się z pewną butą — blada, a mimo to bardzo ładna w tém obramowaniu siwych włosów. Szalone przywiązanie, jakie miała do swego jedynaka, zdobiło jéj rysy, a zwłaszcza wyraz ust, prześliczną i żywą młodością.

Tadzio nadstawił swą głowę wytartą wodą kolońską.

— Niech mamuś pocałuje swego urwisa — prosi dziecinnym głosikiem.

Wielohradzka kilkakrotnie, gorąco, szczerze ucałowała głowę syna.

— Ach! ty pieszczochu! — wymówiła z lekkiem wzruszeniém w głosie.

Nagle zasyczało coś w kuchni.

— Jezu! coś się przypala!

Wielohradzka wybiegła z pokoju z szumem fałd swego szlafroka.

Teraz — Tadeusz był gotów.

Wonny, czysty, uśmiechnięty, wyglądał jak lalka wycięta z żurnalu.

Oglądając paznogcie, wszedł do pokoju matki, która szybko nakrywała stół obrusem i ustawiała na nim przybory do herbaty.

— Ja pomogę!... — odezwał się Tadeusz.

— Nie! nie! — zaoponowała matka — możesz sobie powalać mankiety, a zresztą to babska robota!...

On, bon prince, uśmiechając się, usiadł do stołu. Zgarnął łyżeczką kożuszek z garnuszka ze śmietanką i połknął go jednym haustem.

Poczem obejrzał się dokoła.

— Gdzież to Tecia?

— Głowa ją boli... — odparła Wielohradzka. — Pozwoliłam jéj chodzić na majowe nabożeństwo. Dziś wróciła z oczyma zaczerwienionemi i prosiła, aby jéj pozwolić odejść do domu.

Tadeusz smarował ostrożnie cieniuchną kromeczkę chleba grubą powłoką masła,

— Jak ją mamcia jutro zobaczy — wyrzekł — to niech mamcia jéj powie, że dlatego się jéj dziś nie ukłoniłem na ulicy, ponieważ jéj nie poznałem... Dopiero, kiedy przeszła, domyśliłem się, że to ona.

Teraz, kiedy on był zadowolniony, pragnął, aby inni byli także zadowolnieni.

— Dobrze! — odparła Wielohradzka — choć to dziwne... nie poznać Teci...

— Mamcia wie, że mam wzrok krótki.

— Prawda!...

Westchnęła i podsunęła mu cały talerz odgrzewanych pierogów.

— Jedz... pierożki odgrzewane... wiem, że je lubisz!...

— Naturalnie!

Zabrał się do jedzenia, popijając herbatą.

Nagle Wielohradzka spytała:

— Znasz kanoniczkę Martel?

— Znam.

— To szkoda!

— Dlaczego? Czy chciała dać mamie robotę?

— Tak!... przez babkę Teci...

Wielohradzki podniósł szybko głowę.

— Niechże mamcia nie bierze!... — zawołał niespokojnie. — Kanoniczkę spotykam bardzo często, bywa na wszystkich wieczorach...

Wielohradzka uspokoiła go łagodnym gestem.

— Nie bój się... skoro tylko znasz tę panią, możesz być przekonany, iż nie przyjmę od niéj roboty.

Umilkła na chwilę, poczem dodała:

— A jednak szkoda... podobno dobrze płaci...

— Mieszczanki także dobrze płacą! — podjął Tadeusz żywo — a mając pomiędzy niémi klijentki, nie może mi mamcia zaszkodzić!...

Zjadł pierogi, otarł usta, zagryzł ciastkiem i powstał z krzesła.

— Idę, a skoro wrócę, opowiem mamci, co grali i jak panie na scenie były ubrane!... — wyrzekł, biorąc kapelusz.

Wielohradzka, przez chwilę zafrasowana, uśmiechnęła się wesoło.

— Może tam będzie jaki oryginalny szlafrok; uważaj dobrze... to mi go późniéj narysujesz!

— Dobrze!...

Wziął ją za rękę i pocałował z przymileniem.

— A na bilet da mamuś Tadziowi? — zapytał.

Wielohradzka bez wahania sięgnęła ręką do kieszeni.

— Ileż ci trzeba?

— Trzy guldeny!...

— Aż tyle?

— Muszę iść na balkon pierwszego piętra... tam wszyscy z namiestnictwa chodzą... nie mogę bywać w krzesłach...

Podała mu z pośpiechem żądane pieniądze, tak była rada widzieć go w tym dobrym humorze, który rozjaśniał jéj smutne mieszkanie ciepłym, wiosennym promieniém.

Odprowadziła go na schody.

— Zapalę wieczorem lampkę i postawię na schodach — wyrzekła, opierając się o poręcz — zawsze się boję, skoro powracasz tak późno i możesz się poślizgnąć!

On, już na niższém piętrze, podniósł głowę z uśmiechem.

— Mam zapałki!... — wyrzekł.

— Pewnie w pudełku!... — troszczyła się znów Wielohradzka — tyle razy cię prosiłam, ażebyś nosił w tym metalowym futeraliku, który ci kupiłam. Jeszcze kiedy zapalą się w twéj kieszeni, a to fosfor... siarka... niech Bóg broni!...

Lecz on już zbiegał ze schodów.

— Nie bój się, mamuś... do widzenia!... — wołał, posyłając jéj pocałunki.

· · · · · · · · · · · · · · · ·

Z trudnością dostał Wielohradzki bilet do teatru. Dnia tego bowiem była wielka uczta artystyczna dla publiczności lwowskiéj, jedna z tych uczt, które pozostaną pomnikowemi w repertuarze sceny skarbkowskiéj.

Przybyło do Lwowa dwunastu studentów hiszpańskich, „Estudiantina”, ma chère! — jak mówiły damy, ciesząc się, iż posłyszą prawdziwy brzęk mandolin i zobaczą krucze włosy synów Andaluzyi. Mandoliny te brzęczeć miały w antraktach „jakiejś” sztuki! Ach, Boże! o sztukę tu nie szło... ale Estudiantina! prawdziwa Estudiantina!...

I pełno było w lożach gwaru, szelestu i śmiechu. Wachlarze powiewały, bo ten majowy karnawał przedwyścigowy upalny był i gorący, jak nigdy.

Gdy Wielohradzki wszedł na balkon pierwszego piętra, wszystkie miejsca oprócz kilku lóż parterowych i pierwszego piętra zajęte były przez publiczność. Kurtyna podniosła się powoli i ukazał się w jamie sceny kartonowy ogród z nadzwyczajnemi, bo rozpiętemi na siatkach dębami, łatanemi kawałkamipłótna. Na scenie stało dwanaście krzeseł giętych, pustych.

Wielohradzki przecisnął się do swego miejsca i zajął je, cokolwiek oszołomiony gorącem, zaduchem i oślepiającym blaskiem gazu, który bił płomieniami z brudnych kloszów, umieszczonych tuż przed poręczą balkonu. Usiadłszy, starał się odzyskać równowagę, gdy usłyszał nagle nosowy, nizki głos:

— Dobry wieczór!

Obok niego siedział Kafthan, urzędnik z namiestnictwa, rozrosły, silny mężczyzna, trzymający się pochyło, mówiący wolno, przeważnie rzeczownikami, i służący za pośmiewisko „panom z kasyna”.

Wielohradzki przywitał się z nim dość ozięble. Ogarnęła go złość, iż wypadek dał mu miejsce obok Kafthana. Bał się, aby „ci panowie” nie pomyśleli, iż on jest „dobrze” z Kafthanem. Śmieszności lękał się jak ognia. Zdawało mu się, iż samo sąsiedztwo Kafthana już na niego szyderstwo sprowadza. A widział ich dokładnie, rzucali się w oczy natychmiast każdemu wchodzącemu do sali teatralnéj. Mieli swoją własną lożę kasynową, tak zwaną „końską”, i siedzieli w niéj teraz dwoma rzędami, poddając pod światło gazu swe jasne twarze i nieposzlakowanéj białości bieliznę.

Wbrew zapewnieniom niektórych powieściopisa-rzy nie była to rasa skarlała ani nędzna. Owszem — twarze tych ludzi były regularnę, doskonale odżywione, ciała wybornie rozwinięte i utrzymane. Przeważnie rasa była szykowna, wielkopańska, trochę czasem mieszaniną parweniuszów lub ormian zepsuta. Gdzieniegdzie migały wielkie orle nosy lub duże kościste ręce, lecz przeważnie głowy były dziwnie kształtne i harmonijne — niektóre nawet zadziwiająco piękne, ramiona szerokie, ręce ważkie i ładnie pielęgnowane.

W pierwszym zaraz rzędzie, jak mumia, nagle do życia powołana, siedział Melunio Orlicki, wyczerniony, wyróżowany, w podwatowanym na ramionach smockingu, z różą świeżą w ustach. Siedział, mrugając oczyma, sztywny i wyprostowany pomiędzy tymi młodymi, którzy śmiali się zdaleka urodą, białością cery i zdrowiem. Wyglądał pomiędzy nimi jak plama atramentu. Lecz „końska loża” nie mogła istnieć bez Melunia. Stary kawaler zajmował to miejsce od lat tylu. Chwilami zdawało się, że umrze na tem krześle, na którem jego twardy skielet wysiedział już jamę grobową.

Wielohradzki odwrócił się od Kafthana i z niepokojem ujrzał, iż krzesło obok niego pozostało niezajęte. Kto je zajmie?

Wielohradzki rzadko bywał w teatrze, ale zawsze dbał, aby być dobrze „otoczonym”. Tymczasem dziś rozkaz Muszki zmusił go do wzięcia niemal ostatniego biletu, jaki w kasie pozostał. Z najwyższém rozdrażnieniem dostrzegł, iż zbliża się do niezajętego miejsca drugi urzędnik z namiestnictwa, Wojsa, młody Ormianin, parweniusz, trzymany zdaleka przez „tych panów” i nie należący do kasyna.

Wojsa, nizki krępy brunet, z twarzą wesołéj papugi, wsiadł, kiwając niedbale głową Wielohradzkiemu. I on widocznie nie rad był z sąsiedztwa Kafthana i Wielohradzkiego, gdyż wszyscy na tem targowisku próżności pogardzali jedni drugimi, pnąc się rozpaczliwie na szczeble, które w ich przekonaniu otyłe „wyżéj” w ustrój u społecznym postawione były.

Lecz już Kafthan wyjął afisz i rozkładać go zaczął, mrucząc:

— Estudiantina... o!... Pampillos, Madrillos, Ciquitos... granie... śpiewanie... o!...

Grubym palcem po afiszu wodził, wreszcie dodał:

— „Dom otwarty”...

Wielohradzki nieznacznie teraz po lożach spoglądał, obiecując sobie nie ukłonić się nawet Muszce, skoro widocznie sobie tego nie życzyła. Miał zamiar tylko oczyma, wzrokiem dać jéj poznać wiele... co? sam nie wiedział, tak dziwne uczucie było w jego sercu dla niéj olśniewającéj dziewczyny. W każdym razie przygotował oczy melancholijne, głębokie, o ile jego wypukłe źrenice mogły mu na to pozwolić. Czuł jednak, że nie wygląda tak, jak tego pragnął. Kafthan psuł mu całą harmonię; zasłaniał go swem olbrzymiem ramieniém. Przytem ta płachta rozwiészonego afisza, bielącego się na tle różowawéj ballustrady, była wprost śmieszna. Subtelnie banalny charakter Wielohradzkiego odczuwał te drobiazgi i truł się niémi fatalnie. Była to zawsze męka jego życia.

Muszka jeszcze nie przybyła. Spóźniała się tak zawsze i wszędzie, wchodząc ostatnia, wychodząc najpierwsza. Zjawiała się zawsze, gdy już przestano ją oczekiwać, i odchodziła, gdy jeszcze nie zdołano się na nią napatrzyć. Wielohradzki wiedział o tem, czekał, ale niémniéj czuł pewną gorączkę, która mu ciągle wzrok do niezajętych lóż ciągnęła.

Nagle na pustą scenę wypadło dwunastu czarno ubranych mężczyzn, z których połowa była olbrzymiego wzrostu, a połowa dziwacznie mała. Jeden był tak otyły, iż wlókł się na ostatku, śmieszny w swych trykotach czarnych i krótkiéj kurteczce. Inny, malutki i chudy przerażająco, miał nogi jak dwie zapałki. Kostyumy ich były nędzne, welwetowe zrudziałe; twarze — pospolite, bez żadnych cech charakteru południowców.

Usiedli na krzesełkach, porwali za mandoliny i zaczęli brzęczeć jakieś melodye.

Nastąpiło rozczarowanie.

W lożach wzruszano ramionami. „Estudiantina“ zawiodła! niémniéj przeto las lornetek skierował się na scenę. Hiszpanie grali ciągle, zapatrzeni w struny swych mandolin. I już powoli oswajano się z nimi. Zaczęto nawet przyznawać, iż Pompillos jest interesujący a mały Madrillos bardzo zabawny. Lecz co najwięcéj zaciekawiało wszystkich, to łyżeczki, które studenci mieli zatknięte za kapelusze. Podawano sobie lornetki, aby lepiéj te łyżeczki zobaczyć, i mówiono pocichu ich legendę. Brzęk mandolin tonął teraz w gwarze rozmowy. Kafthan palec ku scenie wyciągnął, mówiąc grobowym głosem:

— Łyżki!...

Nagle urwano rozmowę. Studenci, śpiewając, porwali się z krzeseł, wrzeszczeli „Olle!”, zdjęli kapelusze i, usiadłszy napowrót, grać zaczęli. Publiczność zdziwiona umilkła. I siedziano tak w monotonném brzęczeniu łaskotanych strun i duszącéj powodzi płonącego gazu. Mandoliny dzwoniły z przerażającą jednostajnością. Powoli jednak brzęk ten usypiać i rozmarzać zaczął. Kobiety pierwsze umilkły i poddawały się téj siekącéj kąpieli dziwacznych dźwięków. Kafthan zaś zadecydował półgłosem:

— Brzęczenie!...

Lecz Wielohradzki poczuł nagłe szarpnięcie nerwów. Jedna z lóż pierwszego piętra zaroiła się świeżo przybyłemi postaciami. Wszystkie lornetki skierowały się w tę stronę. Wielohradzki, mimo szalonego wysiłku woli, nie mógł nie pobiedz wzrokiem w tym kierunku.

Oparta o poręcz loży, w narzuconym jeszcze na ramiona pluszowym płaszczu bronzowym, poddając się chętnie pod ogień lornetek, spokojna, chłodna i nad wyraz piękna stała Muszka, nie patrząc na scenę, nie patrząc na salę — patrząc a nie widząc, widząc a nie patrząc swemi szafirowemi źrenicami.

Wodzirej

Подняться наверх