Читать книгу Kobieta bez skazy - Gabriela Zapolska - Страница 9
List dziewiąty
ОглавлениеZnów pytasz o Halskiego? Chcesz wiedzieć? Nie widziałam go. Przyczyna? – Oto wyjechał, rozumiesz mnie? Wyjechał do Warszawy. Dowiedziałam się o tem od Maryli, którą spotkałam wczoraj na ulicy. Zatrzymuje mnie i mówi: „Twój Halski wyjechał”. – Zrobiło mi się tego ten – rozumiesz… o! ale bardzo mało. Ale zaraz odpaliłam: „Jakto – mój”? – Robię minę pełną godności. Nie lękaj się. Ja wiem, że należy nawet cień ze siebie strącać. I patrzę na nią – wiesz – temi mojemi niedobremi oczyma, któremi potrafiłam w ostatnich czasach uprzyjemniać panu Bohuszowi obiady rodzinne. Ona zmieszała się trochę.
– No… mówię dlatego, ponieważ wszyscy wiedzą…
– Co?
– Qu' il te fait la cour.
(Czy zauważyłaś, że jeśli się chce powiedzieć jakie bezeceństwo, albo osłodzić jaką pigułkę, to najczęściej mówi się to po francusku).
– A więc?
– Qu' il te fait la cour.
Wstrząsam lekko ramionami. Ona zaraz szybko dodaje:
– Ach!… pour le bon motif…
Aluzja do mego rozwodu i możności wyjścia za mąż.
Dystyngowanie uśmiecham się słodko-kwaśno.
– Jakże mogłoby być inaczej.
Maryla, która także często otwiera komnaty Safony, a lękam się, czy nie jest na punkcie zgubienia do nich klucza, przeraża się.
– No… ależ tak… tak…
– Więc cóż ten Halski?
– Wyjechał.
– Gdzie?
– Nach Warschau.
Widzę, że jej okrągła bródka dygoce. Ma ochotę powiedzieć mi coś przykrego.
A ja mam ochotę to usłyszeć.
– Po co?
– No… z odczytem.
– A!
– Ale i…
– No… no…
Z pruderją usta sznuruje. Wiem, że to będzie coś z szóstego przykazania.
– Bo… Halski ma tam stałą metresę.
– Co?
– No… kogoś… jakąś damę.
Całą siłą woli jestem zimna i nieposzlakowanie zacna.
– Moja droga – taka istota przedewszystkiem nie może być damą…
– Przepraszam cię, mówią, że to zupełnie uczciwa osoba…
– Skoro to mówią, to już nie jest uczciwa. O mnie, o tobie tego nie mówią, bo jest to rzecz tak pewna, jak się nie mówi, że o świcie słońce wschodzi. Ta osoba nie zasługuje na to, abyśmy się nią zajmowały.
– Tak, my… ale Halski?
– Ach, moja droga, i on w takim wypadku nie zasługuje na zajmowanie się nim.
I mrużę oczy.
I mówię:
– Niezły twój turban! Gdzie kupiony? Czy sprowadzony?…
Ale ona nie daje za wygranę.
– Bo widzisz – ciągnie już rozzuchwalona – Halski to jest właściwie rozpustnik.
– ?…
– Tak. Wiem, jakie wyznaje zasady.
– Mówi zawsze, że dla niego kobieta zaczyna być kobietą dopiero od tej, która choćby raz upadła.
– Nic podobnego nie słyszałam z ust tego pana.
(Kłamię, bo mówił mi to rzeczywiście niezliczoną ilość razy).
Ale dodaję z uśmiechem:
– Widzisz więc, że jeżeli ta… pani… w Warszawie…
– Ta jego metresa?
Oglądam się dokoła.
– Pst! Nie mów tak głośno takich wyrazów. – Jeżeli więc mówię, ta pani go rzeczywiście pociąga, to w takim razie musi być z nią tak, jak ja przed chwilą mówiłam.
– To jest…
– Nie może być uczciwa. Musiała bowiem (prawie szeptem): – Upaść…
– No tak… ale z nim.
– Więc?
– No to…
I Maryla sama nie wie, co powiedzieć.
Nagle dodaje bardzo szybko:
– A kto wie… może pomimo to być bardzo uczciwa.
Tu już – rozumiesz, Helu – naprawdę się oburzyłam. Jak widzisz, mam rację, pisząc, iż Maryla jest na drodze zgubienia klucza do komnat Safony.
– Nie rozumiem cię! – mówię z wyniosłym chłodem, który naprawdę pochodzi z głębi mych niewzruszonych przekonań. – Czy usprawiedliwiałabyś kobietę, mogącą się zapomnieć aż do tego stopnia?
Na pucołowatą twarz Maryli wybiega rumieniec.
– Skoro kocha…
Jest komiczna, bo silnie zapudrowuje swoją dawno przekroczoną trzydziestkę. A wymawia tak nieśmiało, tak jakoś dziwnie to „skoro kocha”…
Mam właściwie ochotę parsknąć śmiechem, ale to jest mgnienie oka. Oburzenie moje wzrasta. I to naprawdę, Helu. Tak we mnie coś drga, coś nerwowo drga. Gdy zaczynam mówić, nie poznaję mego głosu. Brzmi twardo, jakby ktoś siekł kwiaty szpicrutą.
– Nic nie usprawiedliwia kobiety z podobnego kroku. Nic. A miłość tembardziej. Skoro kocha, więc kocha bez skazy. Rozumiesz mnie, Marylo?
I szybko, wyniośle odchodzę od niej, bo czuję, że nie powiem nic więcej, że coś ze mnie, z mego serca, wypełza i dławi mnie. Nie chcę bowiem dyskutować o formach namiętności w tej właśnie chwili. Czynię to chętnie, ale z mężczyznami i gdy mi to przynosi pewną miłą senzację – tak, bezużytecznie wznieca we mnie to tylko gniew, jakiś bezrozumny prawie…
Lecz – przeciw komu?
Czy przeciw Maryli, czy przeciw tym dwojgu tam w Warszawie? Właściwie nie powinnam nawet myślą ku nim podążać. To mnie już kala i dręczy. Są to czyste objawy zezwierzęcenia, a tylko obłudnicy wmawiają w otoczenie, iż jest to godzina Cudu i tym podobnemi fioriturami upiększają najszpetniejsze zbrodnie przeciw anielskiej linji naszej, kobiecej Piękności. Pomijam już Dostojność skromności kobiecej, dalej Majestat nieskalanej cnoty, która jedna rzeczywiście musi stanowić istotny czar i urok w miłości. Ci, którzy mówią inaczej, czerpią swe argumenta w samolubnej rozpuście, w niczem więcej…
Tak muszą rezonować w tej chwili Halski i ta jego metresa.
Z jakąś dziką nienawiścią piszę te słowa, Helu…
Ciekawe. Nienawidzę w tej chwili Halskiego. Tembardziej, że muszę go wykreślić już zupełnie z listy możliwych kandydatów do mej ręki…
Cofam się zatem w cień i – czekam.
Fatalne!
Twoja
Rena