Читать книгу Super smutna i prawdziwa historia miłosna - Gary Shteyngart - Страница 4

Nie wchodź łagodnie… 1

Оглавление

Z DZIENNIKÓW LENNY'EGO ABRAMOVA

1 CZERWCA

Rzym – Nowy Jork


Najdroższy Dzienniku!

Dziś podjąłem ważną decyzję: Postanowiłem, że nigdy nie umrę.

Inni wokół mnie będą umierać. Zostaną unicestwieni. Nic nie pozostanie z ich osobowości. Pstryk i światło zgaśnie. Jedynym śladem ich egzystencji będą lśniące marmurowe płyty nagrobne z wyrytymi na nich fałszywymi, streszczającymi ich życie sentencjami („Jej gwiazda świeciła jasno na niebie”, „Nigdy cię nie zapomnimy”, „Był fanem jazzu”), które później i tak zniszczeją, zalane falami tsunami lub podziobane na kawałki przez jakieś genetycznie zmodyfikowane indyki przyszłości.

I niech nie mówią ci, że życie to podróż. Podróż jest wtedy, kiedy docierasz do jakiegoś celu. Kiedy jadę metrem linii 6 na spotkanie z psychologiem społecznym, to jest podróż. Kiedy błagam pilota rozklekotanego samolotu UnitedContinetalDeltamerican, który właśnie z drżeniem próbuje pokonać Atlantyk, żeby zawrócił i skierował się z powrotem do Rzymu, prosto w kapryśne ramiona Eunice Park, to także jest podróż.

Ale zaraz. Jest przecież coś jeszcze! Spuścizna, którą po sobie zostawiamy. Nie umieramy, ponieważ nasze potomstwo żyje dalej! To rytualne przekazywanie DNA; kręcone włosy po mamie, dolna warga po dziadku, ah buh-lieve thah chil'ren ah our future. 2 Cytuję tu piosenkę The Greatest Love of All największej gwiazdy pop lat osiemdziesiątych Whitney Houston; numer 9 na jej kultowym debiutanckim albumie.

Kompletny nonsens. Dzieci są naszą przyszłością tylko w najwęższym, najbardziej przemijającym sensie. Są naszą przyszłością, póki same nie przeminą. Następny wers tej piosenki, Teach them well and let them lead the way 3,zachęca dorosłych do wyrzeczenia się egoizmu na rzecz przyszłych pokoleń. Jeśli mówię „żyję dla moich dzieci”, jest to równoznaczne z przyznaniem, że wkrótce umrę i że moje życie już się właściwie skończyło. O wiele trafniej byłoby powiedzieć: „Stopniowo umieram dla moich dzieci”.

I czymże są te nasze dzieci? Urocze i zielone, kiedy są małe; niemające pojęcia o śmiertelności, hasające niczym Eunice Park w wysokiej trawie, wierzgające tymi swoimi alabastrowymi nóżkami; źrebaki, słodkie źrebaki, wszystkie bez wyjątku, promiennie szczęśliwe w plastycznej cielesności jak ze snu, w jedności z na pozór prostą naturą swego świata.

A potem, ledwie niecały wiek później, obśliniające przy karmieniu jakąś biedną meksykańską pielęgniarkę w jakimś hospicjum w Arizonie.

Unicestwieni. Czy wiesz, że każda spokojna, naturalna śmierć w wieku 81 lat jest jedyną w swoim rodzaju tragedią? Każdego dnia ludzie, poszczególne jednostki – Amerykanie, jeśli to bardziej przemówi ci do wyobraźni – padają na twarz na polu bitwy, by nigdy się już nie podnieść. Nigdy więcej nie istnieć. A są to wszystko ludzie o złożonych osobowościach; ich kora mózgowa migocze przepływającymi przez nią światami, wszechświatami, na których widok naszym pasającym owce i żywiącym się figami analogowym przodkom opadłaby szczęka. Są niemal bóstwami, naczyniami miłości, dawcami życia, zapoznanymi geniuszami, boskimi strażnikami ognia, którzy wstają o 6.15 rano, by odpalić ekspres do kawy, wypowiadając bezgłośne modlitwy i prosząc, by dane im było ujrzeć kolejny dzień i jeszcze następny, a potem dzień, w którym Sarah skończy szkołę, a potem…

Unicestwieni.

Ale nie ja, mój drogi Dzienniku! Ty, którego spotyka tak wielkie, niczym niezasłużone szczęście. Bowiem począwszy od tego dnia, weźmiesz udział w największej, pełnej przygód podróży, jaką odbył kiedykolwiek jakikolwiek nerwowy, przeciętny mężczyzna o wzroście 175 cm i wadze 72 kg, z lekko niepokojącym wskaźnikiem masy ciała 23,9. A dlaczego „począwszy od tego dnia”? Bo wczoraj poznałem Eunice Park, i ona będzie już odtąd zawsze podtrzymywać mnie przy życiu. Przyjrzyj mi się dokładnie, mój Dzienniku. Co widzisz? Niepozornego człowieka o szarych, nieco już obwisłych policzkach, ciekawskich wilgotnych oczach, olbrzymim połyskującym bielą czole, na którym niejeden jaskiniowiec mógłby pozostawić swój ślad w postaci interesującego malowidła, i orlim nosie wznoszącym się ponad małymi ustami z lekko wywiniętymi wargami. A z tyłu głowy – rosnący placek łysiny, którego kształt jest doskonałą repliką mapy wielkiego stanu Ohio z jego stolicą Columbus, zaznaczoną ciemnobrązowym znamieniem.

Niepozorny.Niepozorność jest pod każdym względem moim przekleństwem. Takie sobie zwyczajne ciało w świecie, w którym liczą się tylko ciała nadzwyczajne. Ciało w chronologicznym wieku 39 lat, które już nęka zbyt wysoki poziom cholesterolu LDL, zbyt wysoki poziom hormonu ACTH, zbyt dużo wszystkiego, co stanowi przekleństwo dla serca, rozwala wątrobę, niweczy wszelką nadzieję. Tydzień temu, zanim Eunice dała mi powód, by żyć, nawet byś mnie nie zauważył, mój Dzienniku. Tydzień temu nie istniałem. Tydzień temu w restauracji w Turynie podszedłem do naszego potencjalnego klienta, klasycznie atrakcyjnego Osobnika o Wysokim Stopniu Zamożności 4. Podniósł na mnie wzrok znad bollito mistona zimno, spojrzał prosto przeze mnie, popatrzył znów na kulinarną orgię z udziałem siedmiu rodzajów gotowanego mięsa i siedmiu warzywnych sosów, jeszcze raz podniósł wzrok, ponownie spojrzał prosto przeze mnie – to jasne, że aby któryś z członków bogatej socjety choć przelotnie zwrócił na mnie uwagę, muszę najpierw albo trafić płonącą strzałą w tańczącego łosia, albo zostać kopnięty w krocze przez głowę jakiegoś państwa.

A jednak to właśnie Lenny Abramov, twój skromny autor, mój Dzienniku, ktoś tak niewiele znaczący, będzie żyć wiecznie. Technologia jest już prawie gotowa. Jako koordynator programu „Miłośnicy Wiecznego Życia” (Stopień G) w dziale Post-Human Services firmy Staatling-Wapachung Corporation będę pierwszą osobą, która weźmie w nim udział. Muszę tylko być dobry w tym, co robię, i muszę wierzyć w siebie. Muszę też unikać tłuszczów trans i wódy. Muszę również pić dużo zielonej herbaty i zalkalizowanej wody, no i powierzyć mój genom opiece właściwych ludzi. Będę musiał dać sobie odbudować kurczącą się wątrobę, wymienić cały system krwionośny na „inteligentną krew”, a także znaleźć jakieś bezpieczne i ciepłe (ale nie za ciepłe) miejsce, w którym będę mógł przeczekać burzliwe czasy i ostateczną zagładę. A kiedy ziemia ulegnie zniszczeniu, co z pewnością nastąpi, opuszczę ją i udam się na poszukiwanie nowej ziemi, która będzie jeszcze bardziej zielona, ale na której będzie mniej alergenów; i w rozkwicie mojej inteligencji, za jakieś 1032 lat, kiedy nasz wszechświat postanowi zacząć zapadać się w sobie, moja osobowość wpadnie w czarną dziurę i poserfuje nią w wymiar niewyobrażalnych cudów, gdzie rzeczy, które podtrzymywały mnie przy życiu i krzepiły na Ziemi – tortelli lucchese,lody pistacjowe, wczesne nagrania Velvet Underground, gładka, opalona skóra opinająca delikatną barokową konstrukcję dwudziestokilkuletnich pośladków – będą wydawały się równie śmieszne i infantylne jak klocki do zabawy, odżywki dla niemowląt czy Ojciec Wirgiliusz.

Ot i co: ja nigdy nie umrę, caro diario. Nigdy, nigdy, nigdy, nigdy. A jak mi nie wierzysz, to niech cię diabli.

Wczorajszy dzień był moim ostatnim w Rzymie. Wstałem około jedenastej, caffé macchiato w barze, w którym mają najlepsze brioszki z miodem, dziesięcioletni antyamerykański berbeć sąsiadów krzyczy do mnie z okna: No global! No way!, ciepły bawełniany ręcznik winy zaciskający się wokół szyi z powodu nieustrzelenia żadnego klienta last minute, mój äpärät brzęczący od kontaktów, danych, zdjęć, wyświetleń, map, wejść, tego całego wrzasku i wściekłości. Kolejny dzień wczesnoletniej przechadzki, ulice rozstrzygające o moim przeznaczeniu, trzymające mnie w swym kuchennie ciepłym, odwiecznym uścisku niczym w piekarniku.

Skończyło się jak zawsze. Przy zdecydowanie najpiękniejszej budowli w Europie, Panteonie. Rotunda o idealnych proporcjach; masyw kopuły unoszący się nad głowami, zawieszony w powietrzu dzięki wykalkulowanej na zimno, matematycznej precyzji; oculus,przez który wpada deszcz i promienie palącego rzymskiego słońca; chłód i cień, jakie mimo to panują w środku. Nic nie umniejszy wielkości Panteonu! Ani ta niegustowna religijna przemiana (oficjalnie jest on bowiem kościołem). Ani liczący się z powodu inflacji z każdym euro rozdęci Amerykanie, którzy szukają miejsca dla swych tłustych ciał pod kolumnami portyku. Ani Włosi kłócący się na ulicy, by po chwili wylewnie okazywać przyjaźń; chłopcy, którzy próbują namówić dziewczyny do rozłożenia nóg, owłosione łydki migające na buczących skuterach, kilkupokoleniowe rodziny tryskające życiową energią niczym pryszczate nastolatki. Nie, to najwspanialszy nagrobek rasy ludzkiej, jaki kiedykolwiek postawiono. Kiedy dożyję końca żywota ziemi i opuszczę jej swojskie, matczyne łono, zabiorę ze sobą wspomnienie tej właśnie budowli. Zakoduję je zerojedynkowo i wyślę w głąb wszechświata. Patrzcie, co potrafił stworzyć prymitywny człowiek! Oto pierwsze przejawy jego pragnienia osiągnięcia nieśmiertelności, jego dyscypliny, jego bezinteresowności.

Mój ostatni dzień w Rzymie. Wypiłem swoje macchiato. Kupiłem drogi dezodorant, być może przeczuwając nadejście miłości. Odbyłem trzygodzinną masturbacyjną drzemkę w absurdalnym żarze mojego udręczonego słońcem mieszkania. A potem, na przyjęciu wydanym przez moją przyjaciółkę Fabrizię, spotkałem Eunice…

Ale zaraz, nie. To nie do końca prawda. Ta chronologia nie jest właściwa. Skłamałem ci, mój Dzienniku. Dopiero siódma strona, a ja już kłamię. Przed przyjęciem u Fabrizii wydarzyło się coś strasznego. Tak strasznego, że nie chcę o tym pisać, ponieważ pragnę, byś był dziennikiem pozytywnym.

Poszedłem do ambasady amerykańskiej.

To nie był mój pomysł. Jeden z moich przyjaciół, Sandi, powiedział mi, że jeśli ktoś wydaje za granicą ponad 250 dolarów dziennie i nie rejestruje tego w „Witamy z powrotem, kolego”, który jest oficjalnym programem umożliwiającym obywatelom Stanów Zjednoczonych uzyskanie pozwolenia na ponowny wjazd do kraju, to mogą go zwinąć za „wywrotową postawę” już na JFK i wysłać do „zamkniętego ośrodka obserwacyjnego”, cokolwiek to znaczy, gdzieś na północy stanu NJ.

Jako że Sandi wie wszystko – pracuje w modzie – postanowiłem zastosować się do jego tak barwnie przedstawionej i dającej silnego kofeinowego kopa rady i udać się na via Veneto, gdzie za wykopaną ostatnio fosą piętrzy się wyniośle luksusowe kremowe palazzo,będące ambasadą naszego kraju. Zresztą jeszcze tylko przez jakiś czas, powinienem dodać. Według Sandiego Departament Stanu, który cierpi na brak gotówki, sprzedał właśnie cały ten kram StatoilHydro, norweskiemu państwowemu przedsiębiorstwu naftowemu. W rzeczy samej, kiedy zjawiłem się na via Veneto, rosnącym na należącym do ambasady rozległym terenie drzewom i krzewom nadawano właśnie z mozołem nowe, smukłe, agnostyczne kształty, by zadowolić ich nowych właścicieli. Wokół budynku stał kordon opancerzonych ciężarówek firm przewozowych, ze środka zaś dochodził odgłos, który według wszelkich znaków wydawały liczne niszczarki do papieru.

Do sekcji wizowej urzędu konsularnego prawie w ogóle nie było kolejki. Tylko kilku najbardziej przygnębionych, najbardziej zdesperowanych z powodu ubóstwa Albańczyków ciągle jeszcze chciało wyemigrować do Stanów; na dodatek na tę niewielką grupę deprymująco działał plakat przedstawiający zawadiacką wydrę w sombrero, usiłującą wskoczyć do przepełnionej łodzi, pod którą widniał napis: „Łódź jest pełna, Amigo!”.

Siedzący za pleksiglasową szybą w prowizorycznej budce ochroniarzy starszy jegomość wykrzykiwał coś do mnie niezrozumiale, podczas gdy ja wymachiwałem mu przed nosem paszportem. W końcu w pobliżu zmaterializowała się kompetentna Filipinka, zupełnie niezastąpiona w takich okolicznościach, która pomachała do mnie, wskazując drogę przez zagracony korytarz do pomieszczenia przypominającego salę lekcyjną w jakiejś zubożałej szkole, o ścianach pokrytych spłowiałą tapetą z powtarzającym się motywem „Witamy z powrotem, kolego”. Meksykańska wydra z kampanii „Łódź jest pełna” została tu zamerykanizowana (sombrero zastąpiła zawiązana wokół jej włochatej szyi czerwono-biało-niebieska bandana) i usadowiona na idiotycznie wyglądającym koniu, który galopował w stronę wielkiego wschodzącego i zapewne azjatyckiego słońca.

Pół tuzina moich rodaków siedziało za odrapanymi stolikami, mamrocząc coś cicho do swych aparatów. Na jednym z pustych krzeseł leżała zdefasonowana słuchawka douszna i tabliczka z napisem: PROSZĘ WŁOŻYĆ SŁUCHAWKĘ DO UCHA, POŁOŻYĆ SWÓJ APARAT NA STOLE I DEZAKTYWOWAĆ WSZELKIE USTAWIENIA ZABEZPIECZAJĄCE. Zrobiłem, jak mi kazano. W uchu zabrzęczała mi elektroniczna wersja piosenki Johna Cougara Mellencampa Pink Houses (Ain't that America somethin' to see, baby?),a po chwili na ekran mojego aparatu wskoczyła spikselowana wersja zawadiackiej wydry z literami AAPP na plecach, które rozwinęły się w połyskujący napis: Amerykańska Agencja Przywracania Porządku.

Wydra stanęła na tylnych nogach, otrzepała się z kurzu, potrzasnęła głową i zawołała „Cześć, kolego!”, przy czym jej elektroniczny głos zabrzmiał groteskowo radośnie i ludycznie.

– Nazywam się Jeffrey Wydra i coś mi się wydaje, że się zaprzyjaźnimy!

Poczułem się strasznie zagubiony i samotny.

– Cześć – powiedziałem. – Cześć, Jeffrey.

– Cześć, strasznie się cieszę! – powiedziała wydra. – A teraz zadam ci kilka przyjaznych pytań, wyłącznie dla celów statystycznych. Jeśli nie chcesz odpowiedzieć na któreś z nich, powiedz po prostu: „Nie chcę odpowiadać na to pytanie”. Pamiętaj, jestem tu po to, żeby w każdej chwili służyć ci pomocą! OK. Zacznijmy od prostego pytania. Jak się nazywasz i jaki jest numer twojego ubezpieczenia społecznego?

Rozejrzałem się. Wszyscy wokół mnie odpowiadali półgłosem na pytania swoich wydr.

– Lenny, czyli Leonard Abramov – wyszeptałem, dodając numer ubezpieczenia.

– Cześć, Lenny, czyli Leonardzie Abramov, dwieście pięć, trzydzieści dwa, osiemset siedem, czternaście. W imieniu Amerykańskiej Agencji Przywracania Porządku chciałbym serdecznie powitać cię z powrotem w nowych Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. Hej, wy tam, teraz nic nas już nie powstrzyma!

W moim uchu zabrzmiało głośno kilka taktów dyskotekowego przeboju duetu McFadden i Whiteheada Ain 't No Stoppin' Us Now.

– A teraz powiedz mi, Lenny, z jakiego powodu wyjechałeś z kraju? Praca czy przyjemność?

– Praca – odpowiedziałem.

– A czym się zajmujesz zawodowo, Lenny, czyli Leonardzie Abramov?

– Hm, Nieskończonym Przedłużaniem Życia.

– Powiedziałeś: „niedokończonym przedłużaniem tycia”. Czy dobrze zrozumiałem?

– Nieskończonym Przedłużaniem Życia – powtórzyłem.

– Jaki jest twój ranking Credit, Lenny, czyli Leonardzie, w skali do tysiąca sześciuset?

– Tysiąc pięćset dwadzieścia.

– Całkiem niezły. Musiałeś się naprawdę postarać, żeby zebrać taką sumkę. A więc masz pieniądze w banku i pracujesz w „niedokończonym przedłużaniu tycia”. Dlatego teraz muszę zadać ci kolejne pytanie: czy jesteś członkiem Unii Bipartyjnej? I jeśli tak, to czy chciałbyś otrzymywać nasz nowy cotygodniowy stream Ain 't No Stoppin' Us Now!?Znajdziesz w nim mnóstwo wszelkiego rodzaju interesujących typów i propozycji, w jaki sposób znów przystosować się do życia w nowych Stanach Zjednoczonych i wycisnąć jak najwięcej ze swoich pieniędzy.

– Nie jestem Bipartyjnym, ale owszem, chciałbym dostawać wasz stream – odparłem, starając się zachowywać ugodowo.

– Szast-prast, i już jesteś na naszej liście. Powiedz mi teraz, Lenny, czyli Leonardzie, czy podczas pobytu za granicą poznałeś jakichś sympatycznych obcokrajowców?

– Tak – powiedziałem.

– Jacy to byli ludzie?

– Głównie Włosi.

– Powiedziałeś „Latynosi”.

– Głównie Włosi – powtórzyłem.

– Powiedziałeś „Latynosi” – upierała się wydra. – Za granicą Amerykanie czują się samotni, wiadomo. Zdarza się to bardzo często! Właśnie dlatego ja nigdy nie opuszczam strumienia, w którym się urodziłem. No bo i po co? Powiedz mi, wyłącznie dla celów statystycznych, czy w czasie pobytu za granicą miałeś intymne, fizyczne kontakty z jakimiś nie-Amerykanami?

Spojrzałem z wyrzutem na wydrę, czując drżenie dłoni pod stołem. Czy każdemu zadaje się takie pytanie? Nie chciałem trafić do „zamkniętego ośrodka obserwacyjnego” na północy stanu NJ, tylko dlatego, że kilkakrotnie wdrapałem się na Fabrizię, próbując zatopić w niej dręczące mnie uczucie osamotnienia i niższości.

– Tak – odparłem. – Tylko z jedną dziewczyną. Zrobiliśmy to parę razy.

– Jakie było imię i nazwisko tej nie-Amerykanki? Najpierw nazwisko poproszę.

Słyszałem, jak siedzący kilka miejsc przede mną gość o kanciastej anglosaskiej twarzy, ukrytej częściowo pod gęstą grzywą włosów, wypowiadał cicho do swojego äpärätu włosko brzmiące nazwiska.

– Czekam na to nazwisko, Lenny, czyli Leonardzie – powiedziała wydra.

– DeSalva, Fabrizia – wyszeptałem.

– Powiedziałeś „DeSalva”.

W tym momencie wydra zamarła w bezruchu w połowie zdania, a mój äpärät zaczął wydawać dźwięki świadczące o „głębokim namyśle”; coś wirowało desperacko pod jego twardą plastikową osłoną, stare obwody wykazywały nadmierne przeciążenie z powodu wydry i jej błazeństw. W końcu na ekranie pojawiły się słowa: ERROR CODE IT/FC-GS/FLAG. Wstałem, wyszedłem na korytarz i ponownie podszedłem do budki ochroniarza.

– Przepraszam – powiedziałem, nachylając się do otworu pod szybą – ale mój äpärät się zawiesił. Wydra nagle przestała do mnie mówić. Czy mógłby pan zawołać tę miłą panią o wyglądzie Filipinki?

Siedzący na posterunku stary człowiek wycharczał coś do mnie niezrozumiale, klapy jego marynarki zamigotały gwiazdkami i paskami amerykańskiej flagi. Udało mi się zrozumieć tylko słowa „czekać” i „pracownik działu obsługi klienta”.

Na biurokratycznym metronomie minęła godzina. Pracownicy firmy przeprowadzkowej wynieśli złoty posąg wielkości człowieka przedstawiający naszego narodowego orła E Pluribus Unumoraz duży kuchenny stół, któremu brakowało trzech nóg. W końcu w głębi korytarza pojawiła się starsza biała kobieta w wielkich ortopedycznych butach, które wydawały głośny stukot przy każdym kroku. Miała imponujący trójczłonowy nos, bardziej rzymski niż jakikolwiek narząd węchu, który kiedykolwiek wyrósł nad brzegami Tybru, oraz ten rodzaj ogromnych bladoróżowych okularów, który kojarzy mi się z łagodnością i postępującą poprawą zdrowia psychicznego. Wąskie usta drgały lekko od codziennego kontaktu z życiem, w uszach zaś tkwiły kolczyki w kształcie o numer za dużych, srebrnych obręczy.

Z postawy i wyrazu twarzy przypominała mi Nettie Fine, kobietę, której nie widziałem od czasu ukończenia szkoły średniej. Nettie była pierwszą osobą, która powitała moich rodziców na lotnisku, kiedy przed czterdziestu laty w poszukiwaniu dolarów i Boga przylecieli z Moskwy do Stanów Zjednoczonych. Była ich młodą amerykańską mamą, ich przewodniczką do synagogi, pomagającą im przygotować żydowskie latkes 5, organizatorką ich lekcji angielskiego, dostarczycielką używanych mebli. Tak w ogóle to mąż Nettie pracował kiedyś w Departamencie Stanu w Waszyngtonie. I na dodatek, kiedy wyjeżdżałem do Rzymu, moja matka powiedziała mi, że dali mu stanowisko w stolicy któregoś z państw europejskich…

– Pani Fine? – spytałem. – Nettie Fine, czy tak?

Pani? Zostałem wychowany w kulcie dla tej kobiety, w gruncie rzeczy jednak Nettie Fine budziła we mnie strach. Odwiedzała moją rodzinę, akurat kiedy ta była najbiedniejsza i najsłabsza (moi rodzice wyemigrowali do Stanów, mając ze sobą dosłownie jedną zmianę bielizny). Ale ta kobieta o wyglądzie łagodnego ptaka okazywała mi tylko bezwarunkową miłość, rodzaj uczucia, które nacierało na mnie falami i sprawiało, że później czułem się słaby i wyczerpany, walcząc z prądem powrotnym, którego źródła nie potrafiłem zlokalizować. Natychmiast wzięła mnie w ramiona na powitanie, po czym zaczęła strofować, wypominając, że wcześniej nie przyszedłem jej odwiedzić, i dziwiąc się, dlaczego nagle wyglądam tak staro („Ależ pani Fine, mam już przecież prawie czterdziestkę”, „Ach, jak ten czas leci, Leonardzie!”), a także wykazując inne typowe oznaki radosnej żydowskiej histerii.

Okazało się, że współpracuje z Departamentem Stanu, pomagając przy programie „Witamy z powrotem, kolego”.

– Ale dla wszelkiej jasności – dodała – ja pracuję w dziale obsługi klienta. Odpowiadam na pytania, a nie zajmuję się ich zadawaniem. To wszystko jest w gestii Amerykańskiej Agencji Przywracania Porządku. – A po chwili, nachylając się w moją stronę, tak że jej oddech (z wyczuwalną nutką zupy z karczochów) delikatnie owionął mi twarz, ściszonym głosem dodała: – Ach, co tam się u nas wyprawia, Lenny? Dostaję raporty na biurko, wiesz, aż się chce płakać. Chińczycy i Europejczycy chcą się od nas uniezależnić ekonomicznie, mówi się o tym decoupling.Nie wiem dokładnie, co to znaczy, ale czy może być z tego coś dobrego? Poza tym zamierzamy deportować wszystkich naszych imigrantów z niskim rankingiem Credit. A nasi biedni chłopcy masakrowani w tej Wenezueli. Boję się, że tym razem nie wykaraskamy się z tego wszystkiego!

– Nie, nie, wszystko będzie dobrze, pani Fine – powiedziałem. – Ameryka jest wciąż tylko jedna.

– A ten krętacz Rubenstein. Nie do wiary, wiesz, że on jest jednym z nas?

– Jednym z nas?

– No, Żydem – odparła ledwo słyszalnym szeptem.

– A wie pani, że moi rodzice bardzo lubią Rubensteina – powiedziałem, mając na myśli, tak jak i ona, naszego aroganckiego, acz urodzonego pod nieszczęśliwą gwiazdą sekretarza obrony. – Cały czas siedzą w domu i nic tylko oglądają FoxLiberty-Prime i FoxLiberty-Ultra.

Pani Fine skrzywiła się z niesmakiem. To ona pomogła wciągnąć moich rodziców w to całe amerykańskie czasoprzestrzenne kontinuum; nauczyła ich używać płynu do płukania gardła i wywabiania plam; w końcu jednak ich endogeniczny radziecko-żydowski konserwatyzm zaczął ją od nich odstręczać.

Znała mnie od urodzenia, od kiedy miszpacha(Rodzina)Abramovów zamieszkała w Queens w ciasnym mieszkaniu z wyjściem do ogrodu, które to locum dziś wywołuje już tylko nostalgię, ale które przecież musiało być dosyć podłym i smutnym miejscem. Mój ojciec pracował jako dozorca w laboratorium rządowym na Long Island; praca ta skazywała nas na konserwy mięsne Spam przez pierwsze dziesięć lat mojego życia. Moja matka uczciła moje narodziny awansem z pracownicy biurowej/maszynistki na sekretarkę w spółdzielni kredytowej, gdzie dzielnie dawała sobie radę, nieustannie doskonaląc znajomość angielskiego. I tak oto nagle znaleźliśmy się na drodze wiodącej ku przynależności do niezamożnej warstwy amerykańskiej klasy średniej.

W tamtych czasach często jeździłem z rodzicami zardzewiałym chevroletem malibu classic do pobliskich dzielnic, biedniejszych niż nasza, żeby pośmiać się z dziwacznych, niechlujnych brązowych ludzi w sandałach, którzy wałęsali się bez celu po ulicach, a także pobierać wielce pouczające lekcje w kwestii, co to znaczy być nieudacznikiem w Ameryce. Gdy moi rodzice opowiedzieli pewnego razu pani Fine o naszych wypadach do zubożałych okolic Corona w Queens i bezpieczniejszych części Bed-Stuyi, między nią a naszą rodziną zaczęły się nieporozumienia. Pamiętam, jak moi rodzice sprawdzali w słowniku angielsko-rosyjskim dokładne znaczenie słowa cruel, zszokowani tym, że nasza amerykańska mama mogła w ten sposób o nas myśleć.

– Opowiedz mi o wszystkim! – poprosiła Nettie Fine. – Co porabiasz w Rzymie?

– Pracuję w przemyśle kreatywnym – odparłem dumnie. – Nieskończone Przedłużanie Życia. Chcemy pomagać ludziom żyć wiecznie. Zajmuję się wyszukiwaniem europejskich OWSZ, to znaczy Osobników o Wysokim Stopniu Zamożności, którzy zostają naszymi klientami. Nazywamy ich Miłośnikami Wiecznego Życia.

– Coś podobnego! – wykrzyknęła pani Fine. Najwyraźniej nie miała zielonego pojęcia, o czym mówię, ale ta kobieta, matka trzech starannie wychowanych synów, z których wszyscy skończyli prestiżowy University of Pennsylvania w Filadelfii, potrafiła tylko przyjaźnie się uśmiechać i dodawać otuchy. – No, to już jest… coś!

– To prawda – powiedziałem. – Ale teraz mam mały problem. – Po czym wyjaśniłem jej, co się stało, kiedy odpowiadałem na pytania „Witamy z powrotem, kolego”. – Może wydra pomyślała, że zadaję się z Latynosami. Ale ja powiedziałem „głównie z Włochami”.

– Pokaż no mi swój äpärät – zadysponowała. Uniosła okulary, ukazując delikatną siateczkę zmarszczek sześćdziesięciokilkuletniej kobiety, dzięki czemu jej twarz nabrała wyglądu właściwego dla osoby w jej wieku, co podziałało na mnie bardzo kojąco. – ERROR CODE IT/FC-GS/FLAG – westchnęła. – Oj chłopcze, klops. Zostałeś oflagowany.

– Ale dlaczego? – zawołałem. – Co ja takiego zrobiłem?

– Szsz – syknęła. – Spróbuję zresetować twój äpärät. Jeszcze raz „Witamy z powrotem, kolego”, od początku.

Mimo kilkakrotnych prób za każdym razem na ekranie pojawiała się zastygła w bezruchu wydra wraz z informacją o błędzie.

– Kiedy to się stało? – spytała. – O co ta rzecz cię akurat pytała?

Zawahałem się, przed obliczem rodowitej Amerykanki, zbawczyni mojej rodziny, poczułem się jeszcze bardziej nagi i bezbronny.

– Spytała mnie o nazwisko Włoszki, z którą miałem romans – odparłem.

– Cofnijmy się do początku – powiedziała Nettie, jak zawsze gotowa poradzić sobie z każdym problemem. – Kiedy wydra spytała cię, czy chcesz dostawać Ain ' No Stoppin' Us Now!,zgodziłeś się?

– Tak.

– Dobrze. Jaki jest twój ranking Credit? – Powiedziałem jej. – W porządku. Ja bym się tym nie przejmowała. Gdyby cię zatrzymali na JFK, po prostu podaj im moje namiary i powiedz, żeby natychmiast się ze mną skontaktowali. – Wprowadziła swoje dane do mojego äpärätu. Kiedy objęła mnie na pożegnanie, poczuła zapewne, jak bardzo dygoczą mi ze strachu kolana. – Oj, kochanie – powiedziała, a ciepła żydowska łza z jej twarzy przeniosła się na moją. – Nie przejmuj się tak. Wszystko będzie dobrze. Ktoś taki jak ty. Przemysł kreatywny. Mam tylko nadzieję, że twoi rodzice też mają wysoki ranking Credit. Przejechali taki kawał świata, żeby się dostać do Ameryki i po co to wszystko? Po co?

Ale ja oczywiście się przejmowałem. Jak mógłbym się nie przejmować? Oflagowany przez jakąś pieprzoną wydrę! Rany boskie. Mimo to próbowałem przekonać samego siebie, że powinienem się odprężyć i rozkoszować ostatnimi dwudziestoma godzinami mojej rocznej europejskiej idylli, i może nawet upić się jakimś cierpkim czerwonym montepulciano.

Mój ostatni rzymski wieczór zaczął się jak zwykle, mój Dzienniku. Jeszcze jedna, choć pozbawiona już dawnego entuzjazmu orgia u Fabrizii, kobiety, z którą miałem romans. Te orgie wcale mi się znowu tak bardzo nie znudziły. Jak wszyscy nowojorczycy jestem dziwką mieszkaniową; uwielbiam te domy z końca XIX w. wybudowane przez turyńczyków wokół wielkiego, wysadzanego palmami Piazza Vittorio, skąd w słoneczne dni widać majaczące w oddali zielonkawe Góry Albańskie. Tego ostatniego mojego wieczoru u Fabrizii zjawiło się spodziewane grono czterdziestolatków, bogatych dzieci reżyserów filmowych z Cinecittà, które od czasu do czasu pisują scenariusze dla podupadającego RAI (niegdyś największej włoskiej sieci telewizyjnej), głównie jednak zajmują się dogadzaniem sobie, zużywając kurczące się fortuny swoich rodziców. To właśnie podziwiam we Włochach młodszego pokolenia: powolne wygasanie ambicji, uznanie faktu, że najlepsze jest już daleko za nimi. (Jakaś włoska Whitney Houston mogłaby zaśpiewać: „Wierzę, że rodzice są naszą przyszłością”). My, Amerykanie, możemy się wiele nauczyć od Włochów, którzy z takim wdziękiem pogrążają się w dekadencji.

Super smutna i prawdziwa historia miłosna

Подняться наверх