Читать книгу Tlen - Geoff Ryman - Страница 6
1
ОглавлениеMae mieszkała we wsi, którą podłączono do Sieci jako ostatnią na świecie.
Potem wszyscy oprócz niej weszli w Tlen.
Mae była ekspertem modowym swej wioski. Oceniała makijaż, sprzedawała kosmetyki, dostarczała dobre sukienki. Każda gospodyni potrzebuje przynajmniej jednej dobrej sukienki. Szkicowała, co się nosi w stolicy. I zawsze dodawała coś od siebie, coś wyjątkowego: jasnozieloną chustę z cekinami, marszczoną koronkową kryzę z kolorowym haftem. Dobrą sukienkę nosi się na pokaz.
– Jesteśmy szczęśliwymi ludźmi, jaskrawe barwy do nas pasują – doradzała.
– Prawda to, prawda – odpowiadały klientki, oczarowane ideą mody jako obrazu szczęścia kultury! – A Japonki wyglądają na zdjęciach tak poważnie!
– I są takie nadęte! – Mae krzywiła wargi, opuszczała głowę, a potem obie z klientką śmiały się i czuły kobietami światowymi, nie gorszymi od innych światowych kobiet.
Źródłem pomysłów Mae, a także źródłem tuszów do rzęs i szminek, było miasteczko. Miasteczko leżało daleko, ktoś zawsze musiał ją tam zawieźć, więc kiedy Sunni Haseem zaproponowała, że weźmie ją ze sobą w zamian za pomoc w kupowaniu strojów, nie miała wyboru. Poza tym musiała odebrać suknię ślubną.
Sunni pochodziła ze starej tutejszej rodziny, ale za żonę wziął ją wielki brutal ze wsi leżącej niżej na zboczach gór. Palił papierosy. Miał brązowe palce, grube i pomarszczone jak szyje wężów. Kobiety siedziały na tylnym siedzeniu. Sunni chichotała, szturchała Mae w bok i cała aż promieniała radością, że jedzie do miasteczka z przyjaciółką i powierniczką, która zdradzi jej najtajniejsze sekrety podkreślania kobiecej urody. Mae uśmiechała się, szeptała, obiecywała wiele.
– Mam nadzieję, że moje źródło będzie dziś dostępne – mówiła. – Dostarcza mi specjalnych kolorów. Nigdzie indziej się ich nie dostanie. Nawet nie pytam, skąd je bierze. – Mae opuściła wzrok i dodała znacznie ciszej: – Sądzę, że to jej mąż...
Towarzyszący tym słowom gest miał oznaczać, że towar mógł być kradziony. Kto wie, czy nie z dostawy dla zagranicznych dyplomatów? Czubki palców Mae dotknęły ramienia jej klientki raz, prowokacyjnie.
Miasteczko nazywało się Yeshibozkent, czyli „Miasto Zielonej Doliny”. Właśnie do niego wjeżdżali drogą jak korytarz, z blokami mieszkalnymi po obu stronach postawionymi na jasnobrązowej pustynnej ziemi. W mieście były billboardy, nowe więzienie, dyskoteki ze szklanymi kulami odbijającymi obrazy i światło, podświetlane sklepowe szyldy i toyoty z napędem na cztery koła prychające chmurkami niebieskiego dymu. Ale centrum pozostało takie, jakim Mae pamiętała je z dzieciństwa. Tradycyjne drewniane domy, pochylone ze starości, niemal się o siebie opierały. Ich dachy oraz szczyty były kryte gontem. Sklepy miały małe szyldy, wytarte i rozmyte, w większości ręcznie malowane. Stary rynek nadal wypełniali wieśniacy sprzedający warzywa z rozłożonych na ziemi mat. Starsi mężczyźni nadal grali w szachy przy wystawionych na ulicę stolikach kawiarenek, młodzież nadal włóczyła się w grupkach.
I ciągle były tu głośniki na słupach wywrzaskujące wiadomości, wygrywające muzykę. Ponad miastem niosły się wieści o najciekawszych lokalnych wydarzeniach, nowych metodach walki z narkomanią, a także postępach w budowie szosy oraz znanych artystach, których występów oczekiwano.
Pan Haseem zaparkował niedaleko rynku. Dobiegające z głośnika dźwięki wypełniały płuca Mae jak papierosowy dym, zapach perfum albo lakieru do włosów. Wysiadła z furgonetki, odetchnęła głęboko. Podniecenie – oto jest w mieście! – czuła aż w żołądku. Głośniki poprawiały jej samopoczucie i cieszyły ją prawie tak, jak okrzyki targujących się farmerów i kupców, jak ryk osłów, jak zapach ropy, przyciętej trawy i ścieków. Spojrzała w oczy swej klientki, kobiety w średnim wieku, Sunni też spojrzała jej w oczy, po czym obie roześmiały się wesoło.
– A teraz – Mae pogładziła Sunni po włosach i po policzku – czas na całkowitą zmianę wizerunku. Zmienisz się nie do poznania. Zrobimy to, czego nie jestem w stanie zrobić w domu, w górach.
Najpierw zabrała ją do Halat, fryzjerki, którą Sunni wybrałaby i bez porady. Ale Halat powitała Mae okrzykami radości, uśmiechami, cmok, cmok w policzki. Od razu wiadomo było, że klientka Mae zasługuje na wyjątkowe traktowanie. Odbyły się – udawane – konsultacje. Mae radziła, komentowała, ostrzegała: „Ostrożnie! Ma taką delikatną skórę! I chyba należałoby przyciąć trochę, o tutaj”. Halat mówiła do siebie pod nosem, jakby odkrywała coś, co do tej pory było dla niej zakryte, ale Sunni już trzymała palce w miseczce i w ogóle cały świat kręcił się wokół niej, jakby była królową. Przez co miała więcej zapłacić. Mae nie była klientką Halat. Nieruchome spojrzenie bez wyrazu mówiło jej, że nie ma sensu ryzykować. Zyskiwała na prestiżu, a prestiż oznaczał więcej pracy.
Jeszcze ogórki na oczy i Sunni tkwiła bezpiecznie w pułapce.
– Muszę załatwić parę spraw – oznajmiła Mae. – A ty odpręż się i zapomnij o troskach.
Uciekła, nim Sunni zdążyła zaprotestować. Pobiegła po sukienkę. Kaleka dziewczyna, doskonała szwaczka, znana jako panna Soo, otworzyła niedawno własny malutki zakład. Po zwykłych powitaniach kaleka odwróciła się z wysiłkiem i pokuśtykała na zaplecze po sukienkę. Szła bokiem, nie podnosiła nóg, jej stopy głośno szurały po nierównym betonie. Biedna, biedna mała, pomyślała Mae. Jakim cudem udaje się jej szyć?
A jednak panna Soo miała przyjaciela w świecie mody, w prawdziwym świecie mody, daleko stąd, w stolicy, w Balshang. Często pokazywała Mae jego zdjęcie jak wycięte z magazynu, zdjęcie bardzo przystojnego chłopca w lśniącej koszuli, ze starannie ułożonymi włosami. Powtarzała, że oszczędza, żeby do niego dołączyć. Mae nie mogła zrozumieć, że ktoś taki jak on chce mieć coś wspólnego z kaleką dziewczyną. Dlaczego nie zerwał z nią kontaktu? Publicznie, w gronie jej znajomych powtarzała, że to cud miłości i że jej wybrany to dobry człowiek. Ale w głębi serca wiedziała lepiej: bądź mądra, dziewczyno, nie próbuj się z nim zobaczyć.
Jej chłopiec wysyłał pannie Soo wykroje sukien, zdjęcia, magazyny, nawet całe katalogi. Jeden z nich był szczególnie cenny: katalog branżowy. Okładka wyglądała jak pokrywka pudełka, a w środku prezentowano, w kolorze, to, co kraj ma najlepsze w dziedzinie mody. A modelki! Takie były piękne i takie chude, że wyglądały jak duchy. Wydawało się, że śpią, a ciężar ich bogactwa niosły wyłącznie powieki. Jakby patrzyła na Japonki, na kobiety z Zachodu, a to były przecież ich dziewczyny, takie długonogie, takie nowoczesne, takie eteryczne, niczym stworzone z powietrza. Mae nienawidziła ich mody. Kreacje wyglądały jak zrobione ze spranych ręczników. Jasnobeżowe lub szare, jednobarwne, bez żadnych ozdób.
– Dlaczego te bogate kobiety pokazują się publicznie w bieliźnie? – Westchnęła.
Dziewczyna wróciła, niosąc sukienkę. Szła powoli, powłócząc nogami. Po drodze mijała stosy niesprzedanego jasnobeżowego materiału. Miała chudą buzię z wielkimi zębami i zawsze sprawiała takie wrażenie, jakby patrzyła przed siebie ze strachem.
– Kiedy jesteś bogaty, nie musisz już próbować sprawiać wrażenia bogatego – powiedziała cicho.
Jej słowa sprawiły, że Mae poczuła się prostą wieśniaczką, choć pannie Soo z pewnością nie o to chodziło. Sprawiła, że Mae zapragnęła przestać być sobą, stać się kimś innym, ten dzieciak bowiem miał talent, z urodzenia, nie z pracy, i bez wysiłku pojmował, co się dzieje w wielkim świecie.
– No tak – odparła – ale moje klientki, wiesz przecież, mieszkają w górach. – Uśmiechnęła się do kaleki konspiracyjnie. – Ten ich gust. A mówiąc o gustach... chciałabym spojrzeć na tę sukienkę jak weselny tort.
Prawdę mówiąc, sukienka miała przypominać weselny tort, białą i różową polewę tortu, tylko takiego, który chodzi o własnych siłach. Biały drut ze styropianowymi pomponami na końcu podtrzymywał zwoje białego tiulu.
– Czy ona musi być aż tak krzykliwa? – spytała dziewczyna głosem pełnym powątpiewania. Uśmiech Mae dodał jej odwagi.
– Znam swe klientki – odparła Mae zimno, a w duchu powiedziała sobie, że przynajmniej ta suknia wywiera wrażenie.
Sprawdziła jakość wykonanej pracy. Okazała się bez zarzutu, materiał schodził się idealnie, był jak lustro białej śmietany. Biedny dzieciak fenomenalnie szył, nawet to, czego szczerze nienawidził.
– Doskonale. – Mae sięgnęła do torebki.
– To bardzo miło z pani strony. – Panna Soo skłoniła się lekko.
Miała chińskich przodków. Mae także. Nie powinno to robić żadnej różnicy, a jednak robiło. Te dwie kobiety wiedziały, czego się po sobie spodziewać.
Suknia została zapakowana w szary papier przewiązany sznurkiem, z wielką ostrożnością, by się nie pogniotła. Panie pożegnały się i Mae pośpieszyła z powrotem do fryzjerki, która właśnie skończyła pracować z Sunni, otoczoną obłokiem lakieru do włosów i zapachów.
– A oto sukienka. – Mae odgięła papier, ukazując tiul i piankę jej oraz fryzjerce.
– Och – westchnęły panie, jakby we śnie oglądały śnieżnobiałe obłoki.
Halat otrzymała należną zapłatę. Odbył się rytuał pożegnania: uśmiechy, skinienia głową, komplementy.
Gdy zamknęły się za nimi drzwi, Mae odetchnęła z udaną ulgą.
– Ach, żmija, żmija! Jest dobra, ale trzeba jej pilnować, trzeba ją zmuszać do pracy. Czy poświęciła ci wystarczająco wiele uwagi?
– Ależ tak, oczywiście, poświęciła mi całą swą uwagę. Jakie szczęście, że jesteś moją przyjaciółką. – Sunni zawahała się. – Pozwól, że wynagrodzę cię za twe wysiłki.
Mae syknęła przez zęby.
– Niczego mi nie zawdzięczasz. Nie chcę o tym słyszeć. – To była jakby część rytuału.
Opryskliwego męża Sunni, zaczerwienionego, na pół pijanego, znalazły w obskurnym klubie o surowych, niemalowanych ścianach, za to wyposażonym w telewizor. Nie była to już kraina marzeń.
– Wydajesz moje pieniądze – powitał je, patrząc na Mae.
– Moja przyjaciółka nie bierze ode mnie pieniędzy – zaprotestowała Sunni gwałtownie.
– Bierze procent od tego, co płacisz tym innym. – Pan Haseem pęczniał jak burzowa chmura.
– Dzięki niej płacę mniej, nie więcej – powiedziała Sunni. Twarz miała nieruchomą jak maska.
Przyjaciółki wymieniły spojrzenia. Oczy Mae mówiły: „Jak ty to znosisz? Kobieta o takiej kulturze”. Oczy Sunni odpowiadały ze wstydem: „To moja wielka tragedia”.
Gapiąc się w telewizor, czekały cierpliwie, aż pan Haseem wytrzeźwieje. Mae zastanawiała się, dlaczego potraktował ją z taką wrogością i co może się za tym kryć. A z ekranu przemawiała do nich dziennikarka – nazywają je „Talentami” – ubrana w czerwoną sukienkę z dużą złotą broszką. Z jej włosami zrobiono coś takiego, że opadały z boku prawie na oko, a dopiero potem do tyłu. Była bardzo zadbana, gładka i zimna jak lód. Mówiła coś szybko wysokim głosem, radośnie szczerząc tygrysie zęby.
– Ona też chodzi do Halat – szepnęła Mae do Sunni.
A w telewizji pogoda, mapy, czcigodny prezydent i wszyscy członkowie gabinetu, jeden po drugim, podejmujący decyzje wagi państwowej.
W klubie to mężczyźni decydowali, jaki film oglądać. Satelity dały im tę możliwość. Przez te satelity wizyty w mieście przestały sprawiać przyjemność. Przedtem bywało tak, że mężczyźni musieli godzić się z tym, co chciały obejrzeć dzieci lub całe rodziny, więc na telewizję wszyscy zbierali się razem. A kluby musiały sprzyjać mężczyznom. Teraz kobiety prawie nie oglądały telewizji, a w klubach wszyscy pili. Mężczyźni znowu wybrali film karate. Mae i Sunni znosiły to spokojnie, popijając coca-colę. Było boleśnie oczywiste, że pan Haseem nie kupi im nic do jedzenia.
I wreszcie, późnym popołudniem, załadował je do furgonetki. Musiały znieść naprawdę niebezpieczną podróż w góry. Samochód jechał drogą zygzakiem.
– Bardzo dobrze na tym zarabiasz – powiedział do Mae.
– Ja? Zarabiam. Trochę. Pilnuję, żeby w wiosce były utrzymywane pewne standardy. Nie chcę, żeby ludzie mieli nas za wieśniaków. Tylko dlatego, że żyjemy jak Bóg przykazał.
Mąż Sunni prychnął śmiechem.
– Przecież jesteśmy wieśniakami! A ty robisz to dla pieniędzy.
Zażenowana Sunni tylko westchnęła głośno. A Mae uśmiechnęła się pod nosem w ciemności i był to uśmiech tryumfu. Zdradziłeś się, wybranku Sunni. Chcesz ziemi mojego męża. Chcesz go od siebie uzależnić. Nie podoba ci się, że pieniądze twojej żony mogą ci w tym przeszkodzić. Chcesz, żebyśmy oboje, ja i mój mąż, stali się twoimi niewolnikami.
Dziwne to, jechać samochodem w ciemności, słuchając ryku silnika, kiedy za kierownicą siedzi mężczyzna, który chce cię zniszczyć.
* * *
Pod koniec maja skończyła się szkoła.
Szkołę kończyło co najmniej sześć dziewczynek. Każda z nich potrzebowała nowej sukienki. Panna Soo szyła dwie, resztę musiała przygotować Mae, ale potrzebowała materiału. Miała telefon komórkowy, potężny symbol mody. Jednakże musiała znów pojechać do Yeshibozkent.
Pan Wing wybierał się do miasta po nowy telewizor dla wioski. Telewizor, który miał być podłączony do Sieci. Pan Wing zachowywał się trochę jak polityk. Złożył podanie o grant państwowy na założenie firmy świadczącej w wiosce usługi telekomunikacyjne. Nazywała się Swallow Communications. Mieszkańcy wioski przepowiadali mu rychłe bogactwo.
Mae uważała Kwan, żonę pana Winga, za swą najbliższą przyjaciółkę. Była to kobieta odpowiedzialna i rozsądna. Przed nią nie trzeba było niczego udawać. Mae odbyła bardzo przyjemną podróż.
Pan Wing zaparkował furgonetkę na rynku. Mae sięgała na tylne siedzenie po kapelusz, kiedy usłyszała donośny głos z głośników. Talent popiskiwała radośnie: „...niesłychany postęp kultury. Zielona Dolina znalazła się równie blisko centrum świata co Paryż, Singapur czy Tokio”.
– Ich kolejny smakowity robaczek na haczyku – prychnęła pogardliwie.
Pan Wing zatrzymał się przy samochodzie. Stał sztywno, nieruchomo w swej brązowej miejskiej koszuli.
– Chciałbym tego posłuchać – powiedział, uśmiechając się lekko. Zaciągnął się papierosem.
Kwan powachlowała się dłonią.
– Te twoje modne kable mówią, że palenie jest szkodliwe dla zdrowia. Jaka szkoda, że nie stosujesz się do wszystkich wskazówek.
– Ciii... – syknął pan Wing.
Przenikliwy kobiecy głos brzmiał niepohamowanym entuzjazmem.
– Niegdyś postępy techniki nie docierały do Doliny ze względu na okablowanie i konieczny sprzęt. Ale ten postęp zawiera się w tlenie, którym oddychamy. To coś w rodzaju telewizji wprost w głowie. Potrzebne jest wyłącznie okablowanie ludzkiego umysłu.
Kwan upewniła się, że nie zostawiła niczego w samochodzie.
– Cóż to za nonsensy – mruknęła.
– Test zostanie przeprowadzony w niedzielę. W tym samym czasie w Tokio, w Singapurze i tu, w Dolinie. Co Tokio widzi i słyszy, to zobaczymy i usłyszymy my. Opowiedzcie wszystkim, których znacie: w niedzielę odbędzie się Test. Nie ma powodu do niepokoju, strachu czy paniki.
Te słowa bardzo zainteresowały Mae. Jeśli przez głośniki zapewniano, że nie ma powodu do strachu, to powód niewątpliwie był.
– Test? Jaki Test? O co chodzi? – Pani Wing zarzuciła męża pytaniami.
Pan Wing udawał swobodnego, światowego mężczyznę.
– Ho, ho, ho! – zażartował. – A jednak się zainteresowałaś, co?
Blisko nich mężczyzna sprzedawał rzodkiewki. Uniósł głowę, machnął do Kwan pęczkiem. Uśmiechał się.
– Powinna pani częściej oglądać telewizję! – krzyknął.
– O czym mówią? – nie ustępowała Kwan.
– Telewizję będzie można oglądać wprost w głowie – wyjaśnił jej mąż z widocznym żalem; pewnie myślał o swojej nowej firmie. – Od roku wszyscy bez przerwy o tym mówią. Ale ja osobiście nie sądzę, żeby do tego doszło.
Cały stary rynek brzęczał jak muchy na padlinie, jakby to, co właśnie usłyszano, było jakąś nowością. Dwaj chłopcy w dziwnych luźnych ubraniach obrócili się ku sobie i przybili sobie piątki – dziwny gest, który Mae widziała przedtem zaledwie raz, może dwa. Babuleńka tylko machnęła ręką, nie przerywając kłótni ze sprzedawcą, którego oskarżała, że nie doważył jej towaru.
Mae ten pomysł wcale się nie spodobał.
– Telewizja w głowie? Nie chcę telewizji w głowie. – Miała na myśli wężową prezenterkę i filmy karate.
– To nie tylko telewizja – wyjaśnił pan Wing – lecz coś znacznie, znacznie większego. To cały świat.
– Cały świat? Nie rozumiem.
– Będziesz miała dostęp do Sieci. W głowie, o to chodzi. Tutejsi głupcy i pijacy nic o tym nie wiedzą. „Sieć” to słowo, którego używają, bo brzmi bardzo nowocześnie. Ale wystarczy przejść się po kawiarenkach. W kawiarenkach wszystko widać. Sieć to wszystko.
– Proszę mi to wyjaśnić. Jak jedna rzecz może być wszystkim?
Wokół nich zebrał się zasłuchany tłumek.
– W Sieci jest wszystko. Sami zobaczycie w naszej nowej telewizji. To będzie telewizja sieciowa.
Mąż pani Kwan też nie wiedział.
Spokój tego dnia gdzieś się ulotnił. Fryzjerka Halat wpadła w jakiś dziwny nastrój, chichotała, usta się jej nie zamykały, szczękała zębami, jakby było jej zimno.
– Och, o czym tu mówić – powiedziała, kiedy Mae zaczęła swe zwykłe przedstawienie. – To na ślub? Na jakąś wyjątkową okazję?
– Nie. To dla mojej wyjątkowej przyjaciółki.
A to lafirynda! Zakryła usta dłonią, ośmieliła się udawać oszołomioną!
– Ojojoj!
– Masz zamiar zająć się nią, jak na to zasługuje? – Oczy Mae, bardzo wymowne, mówiły: „Nie widzę nikogo innego w tym twoim zakładzie”.
Och, jak ta dziewczyna pragnęła powiedzieć teraz: „Nic z tego, jestem zajęta, jeśli potrzebujecie czegoś specjalnego, wróćcie jutro”. Ale pieniądze zwyciężyły, oczywiście. Halat złagodniała.
– Dla pani... oczywiście.
– Regularnie przyprowadzam do ciebie moje przyjaciółki, bo potrafisz tak dobrze się nimi zająć.
– Oczywiście – powtórzyła dziewczyna. – To przez te wiadomości. To przez nie się zapomniałam.
Mae się wyprostowała. Wyglądała godnie, groźnie... wyglądała na starszą, niż rzeczywiście była. Mową ciała przekazywała wiadomość: „Nigdy więcej się tak nie zapomnij”. Sposób, w jaki dzieciak wbił szczotkę we włosy Kwan, wystarczył za odpowiedź: „Wieśniacy”.
Całego dnia nie sposób było uznać za udany. Mae była zmęczona, miała problemy z koncentracją. Popełniła straszny błąd i – nie mając nic lepszego do roboty – niechcący zabrała Kwan do sklepu, w którym kupowała jej szminki.
– Och, to prawdziwa jaskinia skarbów – wykrzyknęła zachwycona Kwan.
Idiotka! – skarciła się w duszy Mae. Kwan jest dobrą kobietą, nie będzie chować urazy, ale jeśli zacznie gadać... Nie wszystkie klientki zechcą zachowywać się tak łaskawie. Nie darują jej, że ich tu nie przyprowadziła.
– Nie wszystkich tu zabieram – szepnęła. – Tylko specjalnych przyjaciół.
Kwan była kobietą pogodną, lecz z całą pewnością nie była głupia. Mae przypomniała sobie teraz, że w szkole była najlepsza z języka i z matematyki. Przeglądała się właśnie w lustrze z przylepionymi sztucznymi rzęsami.
– Nie bój się, ode mnie nikt się niczego nie dowie – powiedziała szybko i cicho.
Powiedziała to za szybko, zbyt bezpośrednio. Jakby chciała dać przyjaciółce do zrozumienia: „Ekspertko modowa, my wszystkie dobrze cię znamy”. Rozejrzała się nawet, uśmiechnęła, zamrugała wyjątkowo teraz długimi, gęstymi rzęsami, jakby wykpiwała samą modę.
– To nie dla ciebie – powiedziała Mae. – Sztuczne rzęsy. Nie potrzebujesz ich.
Handlarka bardzo chciała coś sprzedać.
– Nie musisz jej słuchać – powiedziała.
Lepiej, żeby mnie słuchała, bo kupuję u ciebie kosmetyki za pięćdziesiąt rielsów, pomyślała Mae.
– Moja przyjaciółka ma rację – zdecydowała Kwan. Trochę to smutne, ale i bez dodatków była kobietą bardzo piękną, jak wprost z magazynu, z wyjątkiem zębów i dziąseł. – Dziękuję za pokazanie mi towaru. – Dotknęła ramienia Mae. – Jeszcze raz dziękuję – pożegnała się z handlarką, od której kupiła tanią szminkę.
Mae i handlarka wymieniły jedno krótkie spojrzenie. Mae obiecała sobie, że następnym razem zrobi zakupy u kogoś innego.
Najgorsze jednak dopiero ją czekało. Sztywny jak kij od szczotki mąż jej przyjaciółki nie był mężczyzną pijącym. Siedział w kawiarence, w której miał na nie czekać, popijając herbatę, z przyciętymi włosami i profesjonalnie ogolony. Towarzyszył mu młody mężczyzna imieniem Sloop, pochodzący z dobrej rodziny. Jako inżynier od telefonów uchodził za arystokratę, przynajmniej w oczach Mae. Miał podłączyć ich nowy aparat.
– Będzie działał jak wasze telefony komórkowe – powiedział kobiecym głosem. – Bez kabli. Nie możemy położyć kabli w górach. Ale przed sieciami multicastowymi przepustowość była zbyt mała dla telewizji.
Mae nic z tego nie zrozumiała. Jeśli o nią chodzi, mógł równie dobrze mówić po angielsku. Natomiast pan Wing zachował pogodę ducha.
– Podejdźcie – powiedział do dam. – Pokażę wam, o co tu chodzi.
Podszedł do komunalnego telewizora. Włączył go wprawnie niczym ekspert. Na ekranie, zamiast filmu lub lokalnych wiadomości, pojawiły się rzędy przycisków.
– Widzicie? Możecie wybrać, co chcecie. Możecie wybrać wszystko.
Dotknął przycisku. Na ekranie pojawiła się Talent, szczerząca zęby doskonałe. Przemawiała piskliwie, entuzjastycznie, głosem mającym być atrakcyjnym dla mężczyzn i młodych obiecujących.
– Dzień dobry. Przedstawiam państwu Agencję Informacyjną „Tlen”. Za długo już świat dzielił się na mających i niemających. – Jedną rękę wyciągnęła ku informacyjnemu niebu, drugą, wyprostowaną, wymierzyła w mieszkańców Zielonej Doliny, podpowiadając im, że powinni uznać się za niemających. – Obywatele rozwiniętego świata mogą używać telewizorów do zdobycia potrzebnych im informacji w dowolnej chwili. Robią to przez Sieć.
Dalej trudno było cokolwiek zrozumieć. Pojawiły się koła i prostokąty, połączone jakby kablami. Wykresy. Wyskoczyły w niebo, w powietrze, ale to powietrze było pełne zakrzywiających się linii. „Pole”, tak o tym mówili, tylko że wcale nie przypominało to pola. W Karzistanie używano nazwy „błyskawica”. „Na całym świecie”, tak powiedzieli. Potem pokazano błyskawice bijące w ludzkie głowy. „Przeprowadzono wnikliwe badania medyczne udowadniające, że nie zagraża to zdrowiu i życiu ludzi”.
– Uderzenie pioruna nie zagraża zdrowiu i życiu? – Kwan wydawała się rozbawiona. – Dobrze wiedzieć. Cóż za ulga!
– Jednolitego Pola używa się tylko w procesie formatowania – wyjaśnił Sloop. – Jest to proces jednorazowy. Służy stworzeniu szczegółowej mapy mózgu funkcjonującej w Tlenie, a Tlen to rzecz z innych wymiarów.
– Co?
– Istnieje jedenaście wymiarów – próbował tłumaczyć Sloop, ale niemal natychmiast zorientował się, że to beznadziejne zadanie. – Tyle ich pozostało po Wielkim Wybuchu.
– Wiem, co zainteresuje nasze panie – powiedział mąż Kwan i znów, z demonstracyjną swobodą światowca, dotknął jednego z ekranowych przycisków. – Gdy tylko zechcecie, będziecie mogły obejrzeć to w głowie.
Cały ekran wypełnił nagle kolor kremowy. Jedna z tych dziewcząt ze stolicy obróciła się płynnie mimo pantofli na wysokich obcasach. Miała na sobie sukienkę najlepszego w kraju projektanta mody. Była to jedna z dziewcząt z sekretnej księgi skarbów Mae.
– Och! – westchnęła Kwan. – Czyż ona nie jest piękna?
– Na tym kanale pokazują wyłącznie modę – wyjaśnił jej mąż.
– Przez cały czas? – Kwan spojrzała na Mae, zachwycona, a potem przeniosła wzrok na ekran. Jej twarz odbiła się w nim, przesłaniając sylwetki modelek. Ale niemal natychmiast, Bogu niech będą dzięki, wróciła dawna dobra Kwan. – Czy to nie robi się nudne?
Jej mąż zachichotał.
– Zawsze możesz wybrać coś innego. Jest z czego wybierać.
Wszystko działo się bardzo szybko. Żołądek podszedł Mae do gardła, nim uświadomiła sobie, że Kwan i jej mąż doskonale sobie z tym poradzą.
– Popatrz, proszę – powiedział pan Wing. – Możesz kupić sukienkę. To działa w obie strony.
Zdumiona Kwan tylko potrząsnęła głową. Głos podał cenę, a cena ta zdumiała ją jeszcze bardziej.
– O tak! Wystarczy, że sprzedam jedną z naszych czterech farm, i będę mogła kupić sobie tę sukienkę.
– Taki styl widziałam już dwa lata temu – powiedziała Mae. – Dla nas jest za prosty. Chcemy, żeby ludzie widzieli, kim jesteśmy.
Kwan posmutniała.
– To dlatego, że jesteśmy biednymi ludźmi z gór. – To było ich wspólne przekonanie, jak wspólna była tęsknota za odmianą.
Kiedyś musiało się skończyć to robienie interesów. Trzeba odpocząć, zaczerpnąć tchu, w końcu znasz tych ludzi, swoich ludzi, przeżyłaś wśród nich całe życie.
– Żadna z nich nie jest tak piękna jak ty, Kwan – powiedziała Mae, i to była prawda. Z wyjątkiem zębów.
– Komplementy ekspertki modowej – zażartowała Kwan. Ale ujęła dłoń Mae. Nie odrywała oczu od ekranu, wylewającego sekret za sekretem, jak krople krwi. – Z tym wszystkim w głowie – powiedziała do męża – nie będziemy potrzebować twojego telewizora.
* * *
To był bardzo pracowity tydzień. Nie, nie tylko przez sześć sukienek. Z jakiegoś powodu Mae miała mnóstwo dodatkowej roboty.
W środę rano musiała, dyskretnie, odwiedzić Tsang Muhhamed. Lubiła ją. Tsang przypominała z wyglądu brzoskwinię, nieco przejrzałą: okrągłą, miękką w dotyku, ledwie widocznie pomarszczoną. Nic w niej do siebie nie pasowało. Była Chinką zamężną z religijnym Karzem o dziesięć lat od niej starszym. Muzułmaninem pozwalającym – być może nie mógł temu zapobiec – by jego chińska żona trzymała w domu świnię.
Kiedy przyszła, świnię karmiono właśnie w pokoju rodzinnym, całym wypełnionym paszą. Zwierzę wyglądało bardzo dumnie, najwyraźniej doskonale się tu czuło. Czteroletni syn Tsang siedział przy nim grzecznie, podsuwając mu co zieleńsze liście, jakby świnia nie potrafiła znaleźć ich sama.
– Możemy porozmawiać? – szepnęła Mae, spoglądając na chłopca kątem oka. – Kto to? – szepnęła jeszcze ciszej.
Tsang tylko pokiwała palcem, a więc był to ktoś, kogo znali. Mae podejrzewała, że chodzi o najstarszego syna Kwan, Luka. Miał szesnaście lat, ale nadal ubierali go w wyprasowaną białą koszulę i szorty, jak dziecko. Szorty tylko odsłaniały jego owłosione łydki piłkarza. Na pucołowatej dziecinnej twarzy chłopca pojawił się ostatnio nowy wyraz niedziecinnej dezorientacji.
– Och, Tsang – westchnęła Mae.
– Ciii. – Tsang zachichotała czerwona jak rzodkiewka. Zupełnie jakby każda z nich mogła być pewna, co ma na myśli przyjaciółka. – Potrzebowałam korekty niewielkich usterek.
A więc to był ktoś młodszy. Niemal na pewno przystojny syn Kwan.
– No cóż, ktoś musi ich tego nauczyć – szepnęła Mae.
Tsang dosłownie rozpłynęła się w chichotach. Nie potrafiła się powstrzymać.
– Nie mogę nic dla ciebie zrobić – oznajmiła Mae. – Bardziej się już nie zarumienisz.
Chinka wybuchła niepohamowanym śmiechem. Mae udała, że odkłada na bok narzędzia, z którymi tu przyszła.
– Stosujesz najlepszy lek na cerę – oznajmiła. – Nie, w tym przypadku jestem bezradna. Niczego nie da się porównać z działaniem silnego młodego mężczyzny.
– Niczego... – Tsang zachłysnęła się śmiechem. – Niczego nie da... nie da się porównać z działaniem dobrego młodego kutaska.
Mae udała oburzoną, zaczęła karcić przyjaciółkę, udawała gniew, Tsang ciągle się śmiała, obie próbowały się nawzajem uciszyć, a Mae obserwowała dokładnie, gdzie na policzkach pojawiają się czerwone plamy, żeby wiedzieć, którymi miejscami ma zająć się przede wszystkim.
Kiedy wreszcie zabrała się do pracy, Tsang wyjaśniła, jak udaje się jej zniknąć z oczu męża.
– Mówię mu, że idę po odpadki dla świni – szeptała – wychodząc z pustym wiadrem...
– A wracasz z pełnym – zakończyła pogodnie Mae.
– Och! – Przyjaciółka udała, że chce ją uderzyć. – Jesteś gorsza nawet ode mnie.
– A jak myślisz, po co ja jeżdżę do miasta? – skłamała Mae bez wahania, unosząc brew.
Miłość – uświadomiła sobie później, idąc ścieżką, przyciskając do ciała płócienną torbę pełną sekretów – miłość nie jest już dla mnie. Myślała o nagich łydkach chłopca.
Na czwartek Kwan zamówiła sobie czyszczenie zębów nicią dentystyczną. To było coś nowego. Nigdy nie była próżna. Dotknęło to Mae, bo oznaczało, że jej przyjaciółka się starzeje. Albo może chodziło o te modelki z telewizji? O ich niesamowite zęby? Jak ludzie mogą mieć takie zęby!
Przystojny syn Kwan pochylił się, wchodząc. Miał na sobie szorty ukazujące gładkie okrągłe uda i to charakterystyczne zgrubienie w kroku. Pochylił się także, wychodząc. Poczucie winy, pomyślała Mae. Tak, to z pewnością on.
Położyła głowę Kwan na poduszce przykrytej ręcznikiem.
Czy powinna ostrzec przyjaciółkę? Zwrócić jej uwagę, że należy pilnować syna? Którą przyjaciółkę ma zdradzić?
Pokręciła głową – nie, między nimi nie może wybierać. Może tylko zachować milczenie.
– Ostrzeż mnie, kiedy trafię na nerw – powiedziała.
Kwan miała zęby starego konia: starte, brązowe, spróchniałe. Na dziąsłach zostały blizny po dziecięcej chorobie i kiedy Mae przesuwała nić, czuła, jak jej zęby się chwieją. Miała małą czystą torebkę. Wrzucała do niej zużyte nici.
To ona mówiła, bo Kwan nie mogła. Powiedziała, że trzeba by cudu, by udało się jej skończyć sukienki na czas. Nie sposób było zadowolić mam dziewcząt, każda chciała, żeby jej córka była ubrana lepiej od innych. W końcu i tak najlepiej będą wyglądały te z najbogatszych rodzin, bo ich rodziców stać na najlepsze materiały. I och, niektórzy nawet pytali, czy mogą zapłacić później! Jakby było ją stać na kupowanie materiałów na sześć sukienek bez zapłaty.
– Oni wszyscy myślą, że ich ekspertka modowa jest bogatą kobietą – użaliła się nad sobą, choć czasami uważała to za po prostu zabawne.
Kwan uśmiechnęła się oczami załzawionymi z bólu. Cierpiała.
– Powinnaś powiedzieć, że zęby aż tak cię bolą – powiedziała Mae.
Obejrzała dziąsła przyjaciółki, zakrwawione od wewnątrz. Gdybyś była bogata, Kwan, miałabyś zdrowe zęby. Bogaci zawsze mają wszystkie zęby i białe, nie brązowe. Zdjęła włos z jej twarzy.
– Będę musiała kilka usunąć – oznajmiła spokojnie. – Może nie dziś, ale wkrótce.
Kwan zamknęła usta. Przełknęła.
– Będę jak stara babcia. – Udało się jej nawet uśmiechnąć.
– Babuleńka z kosturkiem. – Mae odpowiedziała jej uśmiechem.
– Zasłaniająca usta, kiedy się śmieje.
Roześmiały się obie.
– W grubych okularach, w których oczy wyglądają jak rybie.
Kwan położyła dłoń na ramieniu przyjaciółki.
– Pamiętasz, jak to było dawno, bardzo dawno temu? Zbierałyśmy się, robiłyśmy stateczki z papieru i muszli, wkładałyśmy do środka świeczki i puszczałyśmy je w rowach.
– Pamiętam. – Mae usiadła prosto. – Już tego nie robimy.
– Nie wypychamy się poduszkami przepasanymi szerokimi pasami.
Kiedyś co roku odbywał się festiwal dobrych życzeń. Rowami płynęły łódki ze świeczkami, płynęły krótko i tonęły z sykiem.
– Ja zawsze prosiłam o miłość – przypomniała sobie Mae.
Następnego ranka Mae wspomniała o łódkach sąsiadce, starej pani Tung. Odwiedzała ją niemal codziennie. Pani Tung była jej nauczycielką w gorączkowych latach udających lata szkolne. Miała dziewięćdziesiąt lat. Całe dnie spędzała obrócona twarzą do małego okienka na strychu, z którego rozciągał się widok na Dolinę. Była ślepa, oczy miała białe, poruszające się każde osobno. Przez okno niczego nie mogła zobaczyć. Być może oddychała zapachem pól. Mae przypomniała jej o łódkach i życzeniach.
– Smażyłyśmy nasiona dyni – przypomniała jej pani Tung. – A te niedojedzone przerabiałyśmy na biżuterię. Pamiętasz?
Nadal była piękna, przynajmniej w oczach Mae. Jej twarz w tym nieprawdopodobnie starym wieku stała się jeszcze delikatniejsza, była jak szkielet kota, mała i krucha. Promieniowała radością życia, śmiała się przy każdej okazji. Zawsze taka była.
– Pamiętam, kiedy przyszłaś do mnie po raz pierwszy – powiedziała. Przed powstaniem szkoły i zaangażowaniem Shena pani Tung prowadziła przedszkole, dokładnie tu, na podwórku tego domu. – Pomyślałam wtedy: „czy to ta dziewczynka, której zabili ojca? Jest taka śliczna”. Pamiętam, jak uważnie przyglądałaś się moim sukienkom rozwieszonym na sznurku do suszenia.
– Spytałaś, która z nich podoba mi się najbardziej.
Pani Tung zachichotała.
– Oczywiście! Powiedziałaś: „Motyle”. – Ślepota oznaczała, że widzi wyłącznie przeszłość. – Mieliśmy korty tenisowe, tu, w Kizuldah, wiesz?
– Naprawdę? – Mae udała, że nigdy przedtem o tym nie słyszała.
– O tak. O tak! Kiedy Chińczycy tu byli, przed nadejściem komunistów. Stacjonowała u nas część chińskiej armii. To żołnierze wybudowali korty. Wszyscy graliśmy w tenisa w naszych szkolnych mundurkach.
Chińscy oficerowie dostarczyli rakiety tenisowe. Na resztkach kortu, zrujnowanego i zarośniętego chwastami, pan Pin prowadził teraz warsztat samochodowy.
– Och, oni wszyscy byli tacy przystojni! Wszystkie dziewczyny z wioski chodziły zakochane. – Pani Tung znowu zachichotała. – Pamiętam, miałam dziesięć lat, nie więcej. Jeden z nich mnie adoptował. Powiedział, że jestem bardzo podobna do jego córki. Po wojnie przysłał mi pluszowego misia. – Roześmiała się, pokręciła głową. – Byłam już za duża na pluszowe misie. Powtarzałam wszystkim, że to znaczy, że weźmiemy ślub. – Pokiwała głową z żalu nad swą głupotą. – Żałuję, że za niego nie wyszłam – przyznała, jakby w jej słowach było coś nagannie frywolnego. Zawsze tak kończyła tę opowieść.
Nawet tak stara, pani Tung miała tę moc, że Mae uspokajała się przy niej, czuła bezpiecznie. Pochodziła z rodziny wykształconych ludzi, kiedyś jej dom był pełen książek. Książki przepadły w Powodzi wiele lat temu, ale ona ciągle potrafiła recytować poematy Turków, Karzów i Chińczyków. Sadzała małą Mae na kolanach, kołysała, mówiła jej wiersze, a teraz, po latach, powtarzała te same.
„Posłuchaj trzcinowego fletu, jego opowieści”. Ślepe oczy i stara twarz zakołysały się w rytm starego poematu Masnawi. „W trzcinie nie słyszysz wiatru, szum trzciny to płomień”.
– Och, jakże chciałabym pamiętać te wszystkie wiersze. – Mae westchnęła. Pani Tung przywoływała jej najpiękniejsze wspomnienia z dzieciństwa.
* * *
Następnie Mae odwiedziła do przymiarki rodzinę Ozdemir.
Matka miała na imię Hatijah, a córka Sezen. Hatijah była drobna, nieśmiała, nieinteligentna i przerażona, że Mae policzy sobie za wiele, a nie wykona usługi należycie. Atmosferę jej niskiego, starego kamiennego domu przesycał zapach rozżarzonych węgli, potu, łajna i zawsze zbyt długo parzonej herbaty. Zza domu dobiegało ciągłe, bolesne beczenie kozy domagającej się wydojenia. Głos biednego zwierzęcia stawał się coraz donośniejszy i bardziej ochrypły. Hatijah zachowywała się tak, jakby go w ogóle nie słyszała. Miała czwórkę dzieci i chudego, niezaradnego męża, prawdopodobnie zarobaczonego. Połowa frontowego pokoju była zawalona kolbami kukurydzy. Najmłodsze dziecko miało na sobie wyłącznie koszulę. Siedziało na kukurydzy brudną gołą pupą.
Och, jakże niechlujny był ten dom. Być może Hatijah była jednak lekko upośledzona umysłowo. Zaproponowała gościowi prażoną kukurydzę. Doprawioną, pomyślała Mae, świeżą kupą twojego dzieciaka. Zdołała odmówić, zresztą bardzo grzecznie.
Sezen, córka, wystąpiła do przymiarki w sukience, lecz boso. Sukienka była cytrynowożółta, w kolorze, od którego bolały oczy. Dziewczyna była prosta, niegrzeczna i niechlujna. Cały czas przewracała oczami, reagowała tak na słowa nerwowej matki i na wysiłki Mae starającej się dopasować jej strój i w ogóle na wszystko, co mówili i robili starsi.
– Czy... może... jutro... – Hatijah próbowała coś powiedzieć.
No tak, pomyślała Mae z odrobiną goryczy, jutro Sezen będzie musiała się umyć. Bose stopy dziewczyny były pokryte zaognionymi skaleczeniami.
– Matce chodzi o to, czy mi zrobisz makijaż – powiedziała. Mrugnęła, bo brudne, rozczochrane włosy przeszkadzały jej patrzeć.
– Tak, oczywiście – powiedziała Mae krótko urażona, że młoda osoba zwróciła się do niej tak bezpośrednio.
– Co? Te wszystkie dziewczynki... w tym samym czasie... my przecież nic nie znaczymy...
W oczach Sezen błysnął gniew. Mae odetchnęła głęboko.
– Nikt nie może sprawić, byście czuły, że nic nie znaczycie, jeśli przedtem się z nim nie zgodzicie. – Coś takiego powiedziała jej kiedyś stara pani Tung. Kiedy była bardzo biedna i marzyła o cudach. – A ty – zwróciła się do dziewczyny – zdejmij sukienkę. Muszę ją zabrać do poprawek.
Sezen zrzuciła sukienkę. Stała naga na brudnej podłodze. Matka nawet jej nie skarciła, za to zaproponowała gościowi herbatę. Ponieważ odmówiła kukurydzy, Mae musiała ją przyjąć. No, herbata przynajmniej jest wrząca.
Hatijah potruchtała do czarnego od sadzy czajnika. Jej córka stała bezczelnie naga, niby-dziewicze łono miała wydepilowane i gładkie jak u niemowlęcia. Mae zajęła się sukienką. Składała ją starannie, żeby mieć na co patrzeć, a Sezen nie spuszczała z niej bezczelnego spojrzenia.
Nie zamierzała dłużej tego znosić.
– Chcesz, żeby ludzie cię zobaczyli? Idź, włóż coś na siebie.
– Nie mam w co się ubrać.
Jej siostry pojechały do miasta kupić prezenty maturalne. Zabrały wszystkie przyzwoite stroje z domu.
– Naprawdę nie masz niczego, czym byłabyś łaskawa się okryć? – Mae spojrzał na Hatijah. Nie powinna wykonywać pracy tej kobiety za nią. – Z pewnością dysponujesz jakimś starym ubraniem. Włóż je.
Dziewczyna patrzyła na nią w milczeniu, jeszcze bardziej bezczelnie. Mae w końcu straciła cierpliwość.
– Nie pracuję dla świntuchów. Za tę sukienkę jeszcze mi nie zapłaciłyście. Jeśli zamierzasz tak tu stać, to ja wychodzę i sukienka nie będzie twoja. Możesz iść na promocję ubrana, jak ci się podoba. Nawet naga jak dziwka. Mnie to nie obchodzi.
Sezen odwróciła się i powoli odeszła do pokoju z boku domu. Hatijah, jej matka, kucała przy czajniku, w którym gotowała się woda do rozcieńczenia gulaszu z herbacianych liści. Odżywiała się herbatą i przypaloną kukurydzą, którą inni paśli inwentarz. Odwracała od gościa swe krowie oczy. Pozostawiona sama sobie koza beczała rozpaczliwie jak rozhisteryzowane dziecko.
Mae usiadła. Odetchnęła głęboko, spróbowała się uspokoić. Co za tydzień! Przyjrzała się sukience gospodyni, najwyraźniej pozszywanej ze starych koszul męża. Ale jak pięknie pozszywanej! Ta kobieta umiała szyć, ona nie. Tyle się pozmieniało, musi przecież znaleźć sobie do roboty coś więcej niż przerysowywanie sukienek z fotografii w katalogach. W jej głowie błysnęła myśl.
– Chciałabyś pracować dla mnie? – spytała.
Propozycja ta sprawiła Hatijah widoczną przyjemność, choć jednocześnie ją przeraziła. Powiedziała, że musi spytać męża, ale w końcu zgodziła się wykończyć trzy sukienki.
Wszystko będzie musiało się zmienić, pomyślała Mae, jakby chciała przekonać o tym samą siebie.
* * *
Tej nocy pracowała nad trzema sukienkami prawie do świtu. Teraz jej stara, hałaśliwa maszyna stała cicha w kącie. Szyła świetnie, ale nie nadawała się do delikatnej pracy przy wykańczaniu promocyjnych sukienek. Blask nagiej żarówki powodował ból głowy. Mąż, Joe, chrapał w kącie. Na górze, na strychu, brat Joego, Siao, i jego ojciec też chrapali, jak co noc od dwudziestu lat. O poranku pobiegną myć się pod beczką, zakrywając rozporki gaci ręcznikami.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.