Читать книгу Brak tchu - George Orwell - Страница 6

Część I I

Оглавление

Faktycznie zaświtało mi to w głowie akurat w dniu, w którym miałem odebrać nową sztuczną szczękę.

Pamiętam dobrze tamten ranek. Mniej więcej za kwadrans ósma wyskoczyłem z łóżka i pognałem do łazienki, prześcigając w ostatniej chwili dzieciaki. Był ponury styczniowy dzień, niebo miało barwę żółtawoszarą. Przez okienko widziałem na dole nasz tak zwany ogródek przydomowy: pięć metrów kwadratowych trawnika z łysinką pośrodku, otoczonego ligustrowym żywopłotem. Identyczny ogródek, z takimi samymi ligustrami i trawą, można znaleźć za każdym domem stojącym przy naszej ulicy, czyli Ellesmere Road. Z jedną tylko różnicą: tam gdzie nie mają dzieci, brakuje łysinki.

Próbowałem golić się tępawą żyletką, podczas gdy do wanny leciała woda. W lustrze widziałem dobrze znajomą twarz, poniżej zaś, zanurzone w szklance wody stojącej na półeczce nad umywalką, należące do niej sztuczne zęby. Te zęby to prowizoryczna sztuczna szczęka, którą wstawił mi mój dentysta, doktor Warner, polecając mi nosić ją, nim wykona nową. Nie, skąd, aż tak źle ze mną nie jest. Mam rumianą twarz, z takich co to dobrze pasują do blond włosów i jasnobłękitnych oczu. Na szczęście jeszcze nie zacząłem ani łysieć, ani siwieć, a z nowymi zębami, słowo daję, nie wyglądam na swój wiek (mam czterdzieści pięć lat).

Zakarbowawszy w pamięci konieczność kupna żyletek, wszedłem do wanny i zacząłem się namydlać. Na pierwszy ogień poszły ramiona (moje są pulchne i piegowate aż do łokci), potem namydliłem szczotką łopatki, do których, niestety, nie dosięgam ręką. Bywa to irytujące, lecz do kilku części ciała już nie sięgnę. Bo też, prawdę powiedziawszy, trochę porosłem w tłuszczyk. O nie, nie chcę przez to powiedzieć, że należę do grubasów, jakich pokazują za biletami na jarmarkach. Ważę dziewięćdziesiąt kilogramów, a kiedy ostatnio mierzyłem się w pasie, wypadło sto dwadzieścia czy trochę więcej centymetrów, dobrze nie pamiętam. Nie jestem również, jak to mówią, „odrażającym” grubasem, ponieważ nie mam zwisającego do kolan brzucha. Jestem po prostu kapkę zaokrąglony w biodrach, kształtem coraz bardziej przypominam baryłkę, ot co. Każdy z was na pewno zna żywych, krzepkich grubasów, atletycznych i pełnych werwy facetów, do których nawet obcy zwracają się poufale „panie Grubszy” czy też „panie Pulpet” i którzy zwykle bywają duszą towarzystwa. No więc ja też jestem taki. Najczęściej nazywają mnie „pan Grubszy”. Pan Grubszy Bowling. Bo nazywam się George Bowling.

Wtedy jednak wcale a wcale nie czułem się duszą towarzystwa. W ogóle to spostrzegłem, że ostatnimi czasy wczesnym rankiem zawsze wpadam w paskudny nastrój, choć sypiam dobrze i nie narzekam na złe trawienie. Oczywiście wiedziałem, co jest na rzeczy – to ta moja cholerna sztuczna szczęka. Woda powiększała zanurzone w szklance zębiska, które szczerzyły się do mnie niczym zęby w czaszce kościotrupa. Przy zetknięciu bezzębnych dziąseł człowiek doznaje paskudnego uczucia, smakuje w ustach jakąś gorycz, suchość, zupełnie jakby gryzł kwaśne, niedojrzałe jabłko. Poza tym, mówcie sobie, co chcecie, ale sztuczna szczęka stanowi pewien etap w życiu. Pożegnanie z ostatnim prawdziwym zębem zamyka zdecydowanie okres, kiedy to facet może wmawiać sobie, że jest szejkiem z hollywoodzkiego filmu. A ja nie tylko miałem czterdzieści pięć lat, lecz byłem również gruby. Kiedy wstałem w wannie, żeby namydlić krocze, przyjrzałem się swojemu odbiciu w lustrze. To bujda, że ludzie otyli nie widzą swoich stóp, bo zasłania je brzuch, ale fakt, że gdy stoję prosto, dostrzegam tylko ich przednią część. Żadna kobieta, westchnąłem smutno, namydlając brzuch, żadna kobieta nie spojrzy na mnie z życzliwym zainteresowaniem, chyba że za pieniądze. Ale też nie powiem, żebym akurat w tamtej chwili pragnął życzliwej damskiej bezinteresowności.

Zdecydowałem jednak, że ostatecznie mam powody, aby być w lepszym nastroju. Po pierwsze, dziś nie pracowałem. Mój stary samochód, którym „obrabiam” swój rejon (zapomniałem dodać, że pracuję w branży asekuracyjnej – firma Latająca Salamandra – polisy na życie, asekuracja od ognia, włamania, narodzin bliźniąt, katastrofy morskiej, słowem od wszystkiego), stał chwilowo w warsztacie i choć Bogiem a prawdą powinienem był zajrzeć do naszego londyńskiego biura, żeby podrzucić tam jakieś papierki, postanowiłem wziąć sobie dzień wolnego i machnąć się po sztuczną szczękę. Oprócz tego było jeszcze coś, o czym również myślałem od dłuższego czasu. Otóż zachomikowałem sobie siedemnaście funciaków, o czym nie wiedział nikt – to znaczy nikt z rodziny. Było tak. Pewien gość z naszej firmy, nazwiskiem Mellors, wytrzasnął skądś książkę pod tytułem Astrologia i wyścigi konne, w której stało jak byk, że cała rzecz polega na związkach planet z barwami dżokejów. No i, proszę was, w którymś tam biegu startowała klacz Korsarzowa, chabeta, jakich mało, kompletna outsiderka, tyle że dosiadający jej dżokej nosił zielony kasak, co znów odpowiadało astrologicznej barwie planet będących akurat w ascendencie. Mellors, który ma niezłego hopla na punkcie astrologii, postawił na tę klacz kilkanaście funtów i błagał mnie na klęczkach, żebym zrobił to samo. Wreszcie, głównie po to, by zamknąć mu gębę, zaryzykowałem dziesięć szylingów, choć z zasady nie grywam na wyścigach. No i Korsarzowa pobiegła jak złoto. Już nie pamiętam, ile płacili, dość że wygrałem siedemnaście funtów. Idąc za głosem instynktu – co było dość osobliwe i stanowiło chyba kolejny punkt zwrotny w moim życiu – wpłaciłem całą forsę do banku i nie pisnąłem nikomu ani słowa. Coś takiego przydarzyło mi się po raz pierwszy w życiu. Dobry mąż i ojciec kupiłby Hildzie (to moja żona) nową sukienkę, a dzieciakom buty. Ale, do cholery, ja byłem dobrym mężem i ojcem przez bite piętnaście lat i zaczęło mi to już z lekka wychodzić bokiem.

Gdy cały już się namydliłem, poczułem się raźniej i wyciągnąłem jak długi w wannie, żeby pomyśleć spokojnie o moich siedemnastu funciakach i o tym, na co je wydam. Na razie widziałem dwie możliwości: weekend z kobietą lub przeznaczenie całej sumy na różne drobne przyjemności, w rodzaju cygar i podwójnych whisky. Rozmyślając o kobietach i cygarach, napuściłem do wanny nieco gorącej wody, gdy nagle usłyszałem taki łomot, jakby po dwóch stopniach prowadzących do naszej łazienki przebiegało stado bawołów. Dzieciaki, któżby inny. Dwoje dzieci w takim małym domku jak nasz to jak, nie przymierzając, dwie kwarty piwa w pintowym kuflu. Spoza drzwi dobiegł mnie głuchy tupot, a potem rozległ się niesamowity wrzask.

– Tatooooo! Otwórz!

– Nie mogę teraz! Spływaj!

– Ale tato! Chce mi się!

– No to niech ci się na razie odechce. Trzymaj. Kąpię się!

– Ta-toooo! Chce mi sieeeeeeeeee!

Bodaj to! Poznałem po głosie, że za chwilę może być za późno. Ubikacja jest u nas połączona z łazienką; w domu takim jak nasz stanowi to oczywiście regułę. Wyjąłem zatyczkę z wanny i jak najszybciej osuszyłem się ręcznikiem. Kiedy otworzyłem drzwi, mały Billy, mój siedmioletni syn, przemknął obok jak strzała, uchylając się zwinnie przed pstryczkiem w ucho. Dopiero gdy byłem już częściowo ubrany i szukałem krawata, poczułem, że na karku pozostała mi resztka mydła.

Brrrr! Człowiek czuje się wtedy obrzydliwie, jakoś tak lepko, najdziwniejsze zaś jest to, że choćby nie wiadomo jak dokładnie ścierał tę pianę, aż do końca dnia będzie miał uczucie, że się lepi. Zszedłem na dół zły jak osa, gotów pokłócić się z Hildą o byle co.

Nasza jadalnia, tak jak wszystkie jadalnie w domach przy Ellesmere Road, jest niewielka i ciasna, mierzy, proszę was, cztery metry na trzy i pół, a może trzy i pół na trzy; najwięcej miejsca zabiera w niej kredens z japońskiego dębu, w którym stoją za szybą dwie puste karafki i srebrny kieliszek do jajek, ofiarowany nam w prezencie ślubnym przez matkę Hildy. Imbryk zasłaniał częściowo twarz mojej starej, która siedziała zasępiona; dręczył ją, jak to zwykle bywa, jednocześnie niepokój i przygnębienie, ponieważ wyczytała w „News Chronicle”, że drożeje masło albo coś w tym rodzaju. Nie włączyła gazowego ogrzewania, toteż mimo zamkniętych okien w jadalni było zimno jak w psiarni. Pochyliłem się i przyłożyłem zapałkę do palnika, oddychając głośno nosem (kiedy się schylam, zawsze sapię), co miało stanowić wymówkę pod adresem Hildy. Ona popatrzyła na mnie krótko i z ukosa, jak zwykle gdy popełniam, rzecz jasna tylko w jej mniemaniu, jakąś ekstrawagancję.

Moja ślubna ma trzydzieści dziewięć lat, a gdy ją poznałem, z wyglądu do złudzenia przypominała zająca. Wiele się zresztą pod tym względem nie zmieniła, tyle tylko, że bardzo schudła i pomarszczyła się; często spogląda na mnie jak dawniej przerażonym i zatroskanym wzrokiem, a gdy jest szczególnie przygnębiona, garbi się i załamuje ręce na piersi, przypomina wtedy starą Cygankę siedzącą przy ognisku. Sama należy do osób, które czerpią radość życia z przewidywania rozmaitych katastrof i tragedii. Tylko tych drobnych, ma się rozumieć. Hildzie niestraszne wojny, trzęsienia ziemi, epidemie, klęski głodu i rewolucje. Masło drożeje, przyszedł taaaaki rachunek za gaz, buty dzieci są już niemożliwie znoszone, musimy zapłacić kolejną ratę za radio – oto zwykła litania mojej Hildy. Tak sobie myślę, że musi być w siódmym niebie, gdy kiwa się, założywszy dłonie na piersi, i spogląda na mnie ponuro. – Ależ George, to nie żarty! Naprawdę nie wiem, co teraz zrobimy! Nie mam pojęcia, skąd weźmiemy pieniądze! Ty chyba nie zdajesz sobie sprawy, jakie to poważne! – i tak dalej, i tak dalej. Wmówiła sobie, że ona, ja i my wszyscy skończymy w domu pracy przymusowej. Najśmieszniejsze jest to, że o ile kiedyś naprawdę tam trafimy, Hildzie, w przeciwieństwie do mnie, będzie to bardzo w smak, a to ze względu na wreszcie odzyskane poczucie bezpieczeństwa.

Tymczasem dzieci były już na dole; błyskawicznie umyły się i ubrały, jak to mają w zwyczaju, gdy widzą, że nikt nie czeka na zwolnienie łazienki. Kiedy siadałem do stołu, o coś się spierały: „Zrobiłeś to!”, „A nie!”, „A tak!”, „A nie!”, a ponieważ wyglądało na to, że będą się tak przemawiać aż do końca dnia, warknąłem na nie i kazałem zamknąć buzie. Mamy tylko dwoje pociech, siedmioletniego Billego i jedenastoletnią Lornę. Darzę je doprawdy osobliwym uczuciem. To prawda, bardzo często aż mi się chce rzygać na ich widok. Słuchanie ich rozmów to istna katorga dla uszu. Oboje weszli w ów straszliwy szczenięcy wiek, kiedy to dzieciak myśli tylko o linijkach, piórnikach i o tym, kto dostał najlepszą notę z francuskiego. Niekiedy jednak, zwłaszcza gdy śpią, łagodnieje mi dusza. Czasem w letni jasny wieczór staję nad ich łóżkami i patrzę na okrąglutkie buzie i włosy barwy lnu, znacznie jaśniejsze niż moje; w takich chwilach, jak mówi Biblia, wzruszam się serdecznie i zbiera mi się na płacz[1]. Wydaje mi się wtedy, że sam jestem jakimś wyschniętym strąkiem, niewartym złamanego pensa, i że moja rola sprowadza się wyłącznie do powołania do życia dwojga tych pięknych istot i wykarmienia ich podczas dorastania. Takie myśli nieczęsto mnie jednak nachodzą. Na ogół bowiem najbardziej mnie obchodzi moje własne życie i przyjemności. Czuję, że jeszcze nie oklapłem i nieraz zdrowo sobie użyję, wcale mi też nie odpowiada rola potulnej mlecznej krowy, dojonej przez gromadę kobiet i dzieci.

Przy śniadaniu nie rozmawialiśmy zbyt wiele. Hilda była w swoim zwykłym nastroju pod hasłem: „Naprawdę nie wiem, co my teraz zrobimy!”, wywołanym częściowo ceną masła, częściowo zaś tym, że zimowe ferie zbliżały się do końca, a my zalegaliśmy na pięć funtów z czesnym za ostatni szkolny semestr. Zjadłem jajko na miękko, a kromkę chleba posmarowałem marmoladą marki Golden Crown. Hilda uparła się, żeby kupować wyłącznie ten gatunek. Funt kosztuje pięć i pół pensa, a na etykiecie najmniejszą dopuszczalną prawem czcionką producent podaje informację, że produkt zawiera „pewną ilość neutralnego soku owocowego”. Pamiętam, że zdrowo mnie to zirytowało i skłoniło do wygłoszenia sarkastycznych uwag o „neutralnych drzewach owocowych”, jak one wyglądają, gdzie rosną – aż Hilda się zezłościła. Nie to, żeby drażniły ją moje ironiczne słowa; powodowana jakimś osobliwym przeświadczeniem, Hilda uważa, że grzechem jest żartować z rzeczy, na których można zaoszczędzić.

Przejrzałem gazetę, lecz nie znalazłem w niej zbyt wielu wiadomości. Mordowano się, jak zwykle, w Hiszpanii i w Chinach, w pewnej poczekalni dworcowej znaleziono walizkę, a w niej kobiece nogi, ponadto ważyła się sprawa ożenku króla Zogu. Wreszcie około dziesiątej, wcześniej niż zamierzałem, wyszedłem z domu. Dzieci poszły się bawić do parku. Ranek był chłodny i paskudny. Gdy przestąpiłem próg, powiał nieprzyjemny wietrzyk i musnął resztkę piany na karku; poczułem się nagle, jakbym włożył cudze ubranie i jakby coś mnie oblepiało.

1 Wszystkie cytaty, imiona osób i nazwy miejscowe za: Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, pod red. ks. Michała Petera (Stary Testament) i ks. Mariana Wolniewicza (Nowy Testament), Księgarnia św. Wojciecha, wyd. III, Poznań 1991. Tu: Księga Rodzaju, 43,30 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

Brak tchu

Подняться наверх