Читать книгу Pan z pieskiem - Georges Simenon - Страница 5
Środa, 13 listopada
ОглавлениеCzy niedzielny incydent ma takie znaczenie, jakie usiłuję mu przypisać? Już nazywanie tego, co się stało, incydentem jest przesadą. To tylko przypadkowe spotkanie na ulicy. Widok pary nieznajomych w paryskim tłumie.
A jednak od trzech dni jestem w zupełnie innym nastroju, a decyzje, które uważałem za ostateczne, nie są już w moich oczach tak nieodwracalne. Myśląc o nich, nie dramatyzuję i nie popadam w sentymentalizm. Jestem po prostu człowiekiem, jednym z wielu. Takich jak ja są miliony, miliardy: ci, którzy żyją, ci, którzy się rodzą albo umierają, kiedy piszę te słowa, nie wspominając już o miliardach istot mniej lub bardziej podobnych do mnie, które stąpały po tej samej ziemi, oddychały takim samym powietrzem, poznając ten sam co ja rytm pór roku.
Już wcześniej zamierzałem coś napisać, jednak do ostatniej niedzieli myślałem tylko o liście, może nawet dość długim, bez adresata, ponieważ nie mam nikogo, do kogo mógłbym go wysłać.
Tymczasem wczoraj po zamknięciu sklepu poszedłem do papierniczego naprzeciwko, żeby kupić szkolny zeszyt. Dano mi do wyboru niebieskie, różowe, zielone i żółte. Zdecydowałem się na niebieski, prawdopodobnie ze względu na skrawek czystego nieba, który w niedzielę około trzeciej po południu pojawił się nad Panthéonem.
Mój list byłby zupełnie inny od tego, co zamierzam teraz napisać. Muszę przyznać, że nie wiem, jaki ton przyjmę jutro i w kolejnych dniach, w nadchodzących tygodniach, bo przewiduję, że może to potrwać długo i że dam sobie sporo czasu.
W sobotę decyzja już zapadła. Byłem spokojny, pogodny i patrzyłem na nadchodzący koniec ze swoistą ironią, właśnie z ironią, którą przesączyłbym list. Wahałem się, jak go zacząć.
„Ja, Félix Allard, lat czterdzieści osiem, zamieszkały pod numerem 3 przy ulicy des Arquebusiers, w Paryżu ...”
Czy dodałbym, jak się to czyni w testamentach: „zdrowy na ciele i umyśle ...”?
Co do umysłu, gotów byłem to przysiąc, choć przecież nie wiem, co dzieje się w głowach innych ludzi, trudno mi więc orzekać, co jest normalne, a co nie.
Obiecywałem sobie, że właśnie taki ton nadam listowi. Lekki, tu i ówdzie przetykany sarkazmem, szczyptą sarkazmu wymierzonego we mnie, a nie w resztę świata.
Teraz, kiedy wolno zapełniam pierwszą stronę tego zeszytu, jestem jak zwykle spokojny, na mojej twarzy majaczy lekki uśmiech, nie odważyłbym się jednak powiedzieć, że nie odczuwam żadnych emocji.
Z powodu tej pary spotkanej w niedzielę? Być może.
Najlepiej jednak opowiedzieć pokrótce o tym dniu. Obudziłem się jak co rano, o szóstej, kiedy było jeszcze ciemno. I również jak co rano, kiedy tylko wyciągnąłem rękę, żeby włączyć światło, leżący na kołdrze w moich nogach Bib przeczołgał się wzdłuż mojego ciała, machając końcem ogona, a kiedy już znalazł się na wysokości mojej twarzy, radośnie szczeknął dwa czy trzy razy.
Pogadaliśmy sobie. Powiedziałem, pogadaliśmy ... Oczywiście, Bib, podobnie jak inne psy, nie potrafi mówić. To ja do niego mówiłem, a on odpowiadał na swój sposób. Na przykład, kiedy miał dość porannych pogaduszek, delikatnie ściągał ze mnie kołdrę, a potem zeskakiwał na podłogę.
Założyłem szlafrok, wsunąłem stopy w sandały i podszedłem do drzwi. Wszystkie te gesty, powtarzane każdego dnia o stałej porze, są dla większości ludzi bez znaczenia — zdaję sobie z tego sprawę. Bo takie gesty urastają do rangi rytuału w oczach człowieka, który mieszka samotnie, tylko z psem, zwłaszcza jeśli ten człowiek, rozważywszy wszelkie za i przeciw i przemyślawszy swą decyzję, postanawia odejść.
W moim życiu były okresy, kiedy miałem inne nawyki, inne tradycje. Rankiem budził mnie zapach kawy i odgłos kroków matki dobiegający z kuchni, potem ze snu wyrywał mnie budzik, potem ruchy i zwierzęce ciepło kobiecego ciała. Na nogi stawiał mnie płacz niemowlęcia, potem dreptanie małych stóp w sąsiednim pokoju. A potem ... Jeśli zacznę w ten sposób, nigdy nie dobrnę do końca, a co gorsza, stworzę fałszywe wrażenie osoby, która czegoś żałuje.
A zatem spieszę zapewnić, że niczego, ale to niczego, nie żałuję. Niczego też się nie wstydzę, choć wiem, że ta deklaracja może kogoś oburzyć. Taka jest prawda o moich obecnych odczuciach. Nie staram się przewidzieć, co będę myślał jutro, a tym bardziej, jaki będzie mój końcowy wniosek, o ile będę miał okazję go wysunąć. Czyż jednak koniec, bez względu na wnioski, nie jest dla wszystkich taki sam?
Bib biegł przede mną po schodach, starych, niepastowanych schodach, których drewniane stopnie poszarzały i stały się nierówne. Mieliśmy obaj do pokonania tylko dwa piętra w tym opustoszałym domu. Emaliowana tabliczka na pierwszym piętrze informowała, że mieści się tu mały zakład oferujący sztuczne kwiaty, gdzie na co dzień pracowało piętnaście dziewcząt. Na parterze prowadzono hurtową sprzedaż płaszczy nieprzemakalnych, szytych gdzieś w okolicy Montluçon.
Nie było ani dozorcy, ani innych lokatorów. Co wieczór o szóstej, a w niedzielę przez cały dzień zostawaliśmy więc sami — Bib i ja.
Zdjąłem łańcuch, odciągnąłem zasuwę, obróciłem duży klucz, który zawsze tkwił w zamku. Bib przecisnął się przez szparę w drzwiach, kiedy tylko stała się dość szeroka, i wybiegł na zewnątrz. Najpierw zatrzymał się przy rogu domu na wprost i zadarł tylną łapę.
Padało. Ale to nie był rzęsisty deszcz, raczej kapuśniaczek, który uczernił ulice i nasączył wilgocią ostatnie chwile nocy. Zatrzymałem się w progu i czekałem, paląc papierosa. Zawsze miałem w kieszeni szlafroka paczkę papierosów i zapałki. Nie myślałem o niczym. Nie patrzyłem na nic konkretnego. Bib i ja, latarnia na rogu i dwie inne przy tej ulicy — wszyscy stanowiliśmy elementy lokalnego pejzażu.
Ulica des Arquebusier nie jest taka jak inne. Po pierwsze, tworzy kąt prosty. Zaczyna się przy bulwarze Beaumarchais i zatrzymuje się nagle po stu metrach, dokładnie tu, gdzie mieszkam. Zmienia kierunek i biegnie w stronę ulicy Saint-Claude, gdzie zatrzymują ją inne budynki.
Przy ulicy Saint-Claude jest kościół, kościół Świętego Sakramentu. Słyszę bicie jego dzwonów. A właściwie powinienem je słyszeć, ale przestałem zwracać uwagę na ten dźwięk.
Bib biega z chodnika na chodnik, obwąchuje śmietniki, opony zaparkowanych ciężarówek, a ja zostawiam uchylone drzwi i wolno wracam do siebie, żeby otworzyć okiennice, a potem włączyć kuchenkę gazową i zagotować wodę.
Tak mija dzień za dniem od blisko ośmiu lat — z tym, że przez dwa pierwsze bez Biba — więc rano powtarzam gesty, które wykonałem już tysiące razy. Wchodzę do miniaturowej łazienki z podwieszanym — jak w całym mieszkaniu — sufitem, i stojąc przed lustrem, w którym odbija się żarówka, czeszę włosy.
Te włosy, mocno przerzedzone, przybrały kolor, do którego nie mogę przywyknąć. Nie jestem już blondynem, nie mam też srebrzystoszarych, jedwabistych włosów, jak wielu mężczyzn w moim wieku. Moje przybrały nijaki, bury kolor ścierki do podłogi, mocno przetartej i brudnej. Wyraźnie prześwieca przez nie biała skóra głowy.
Zastanawiam się, czy inni, starzejąc się, doznają takiego zdumienia jak ja, gdy przeglądają się rankiem w lustrze. Wydaję się sobie tak brzydki, że czasami wykrzywiam się na swój widok. Może po prostu nigdy nie byłem ładny, ale przecież przez większą część życia patrzyłem na siebie bez odrazy, a może nawet z cichym zadowoleniem. Byłem wysoki, umięśniony, o mocnej budowie Allardów.
Czy z czasem zrobiłem się niższy? Całkiem prawdopodobne. Ciało mi zwiotczało, twarz obrzękła, wyglądała niezdrowo, a te oczy kojarzyły mi się ze ślepiami czarniaka na wystawie sklepu rybnego.
Niech jednak nikt nie sądzi, że zamierzam się nad sobą użalać. Nie płaczę nad swym losem i myliłby się ten, kto uznałby, że żałuję przeszłości.
Ja po prostu trzeźwo na siebie patrzę, potrafię stanąć przed lustrem i głośno rzucić sobie prosto w twarz:
— Jakiś ty brzydki!
Czasami dodaję jeszcze:
— Brzydzę się tobą!
Nie lejąc łez, bez nostalgii, zdecydowanie nie żywiąc do nikogo żalu — ani do losu, ani do kondycji człowieczej. Już dawno pogodziłem się z rzeczywistością. „Pogodziłem się” nie jest najtrafniejszym określeniem, ja po prostu nie miałem innej możliwości. Poddałem się losowi — to sformułowanie mi się nie podoba. Przyjmijmy więc, że dostosowałem się do rzeczywistości.
Z kuchni dobiegł mnie szum gotującej się wody, więc poszedłem tam, by małym strumieniem przelać ją do filtra ekspresu do kawy. Nie musiałem nawet wyglądać przez okno, aby wiedzieć, że Bib, który obwąchał już wszystko, co miał do obwąchania, łapa za łapą wraca do domu i popycha łbem drzwi. A potem, zgodnie ze zwyczajem, który zrodził się już w pierwszych dniach po jego przybyciu, zamyka je w ten sam sposób i wchodzi po schodach na górę.
Jest wilgotny i roztacza typowy dla deszczowych poranków zapach. Zerka na stary piecyk węglowy, w którym dziś nie rozpaliłem, bo temperatura była dość wysoka.
Jesienią i zimą palę w nim w każdą niedzielę, ponieważ spędzamy w domu znaczną część dnia. W ciągu tygodnia ogrzewam mieszkanie dopiero po powrocie z pracy, około wpół do siódmej. Czy Bib wie, że dziś niedziela, i czy zastanawia się, dlaczego nie jest taka jak inne?
A nie jest, bo przed nami — mną i nim — ostatnia niedziela. Zdecydowałem o tym wiele tygodni temu. Początkowo nie wyznaczałem sobie żadnej daty. Powtarzałem sobie tylko rankiem, przeglądając się w lustrze, a zwłaszcza goląc się:
— Kiedy już znajdę się w tym punkcie ...
W moim odczuciu oznaczało to dwa, może trzy miesiące. Wiem, jakiego stadium nie chcę osiągnąć, jednak trudno mi precyzyjnie wyznaczyć granicę. Podejmowałem ryzyko, nieustannie odkładając to na później, bo pewnego pięknego dnia mogło się okazać, że brak mi już zarówno siły, jak i woli.
A jeszcze w niedzielę rano wydawało mi się, że w końcu wiem o sobie wszystko.
— Bib, pójdziemy dziś na długi spacer, staruszku.
Gra opiera się na założeniu, że pies rozumie każde adresowane do niego zdanie i odpowiada mi na swój sposób — ogonem, uszami, spojrzeniem. Słowo spacer jest mu dobrze znane, reaguje na nie, radośnie biegając przy drzwiach i podskakując.
Nakryłem do stołu, bo nie zrezygnowałem ze zwyczaju jedzenia na obrusie, zachowania pewnego decorum, czy może raczej minimum godności.
Niebo za oknem dachowym jest już blade. Prawie wszystkie budynki na mojej ulicy to magazyny albo zakłady, stałych mieszkańców prawie tu nie ma. A ci nieliczni pewnie korzystają z wolnego dnia, żeby się wyspać. Nawet na bulwarze Beaumarchais ruch samochodowy niemal zamarł, bo pogoda nie sprzyja wyprawom za miasto.
Zaczyna się prawdziwa listopadowa niedziela, powiedziałbym, że jest Wszystkich Świętych, gdyby nie to, że już po Wszystkich Świętych. Przypomina mi się cmentarz Puteaux i zapach chryzantem, potem myślę o spacerach po Lasku Bulońskim, wiele lat później, z dziecięcą rączką w mojej dłoni.
Papier, w który opakowane są sucharki, rozdziera się — Bib czeka na swojego. Tabletki sacharyny rozpuszczają się w kawie, wypuszczając drobniutkie bąbelki.
Wszystko jest ciche, szare jak niebo, a w niezliczonych kuchniach ludzie — podobnie jak ja — jedzą śniadanie i zastanawiają się, jak spędzić niedzielę.
Ja już to wiem. Muszę zacząć od rutynowych czynności, czyli od sprzątania. Nikt inny się o to nie troszczy. Mógłbym pozwolić sobie na zatrudnienie sprzątaczki na godzinę czy dwie co rano. Moje finanse by na tym nie ucierpiały, zwłaszcza że jakiś czas temu przypadek uczynił ze mnie człowieka prawie bogatego.
Czy to niechęć do wpuszczenia obcej osoby, która dotykałaby moich rzeczy i wdzierała się choćby na krótko w nasze życie — Biba i moje — powstrzymuje mnie przed tym krokiem? Nie jestem pewien. Muszę przyznać, że odczuwam głęboką satysfakcję, czyszcząc własną norę, jak nazywam to miejsce, utrzymując w niej ład i porządek, zaściełając łóżko, ścierając kurz, myjąc spienioną wodą czerwoną posadzkę w kuchni i łazience, a także — raz w tygodniu — pastując podłogi w sypialni i w dziupli. W dodatku pasta ma miły zapach wosku.
Bib śledzi oczyma każdy mój ruch, zmienia miejsce, kiedy zbliżam się do jego kącika, a ja od czasu do czasu coś do niego mówię, opowiadam mu o byle czym. Jak wielu innych, spędziłem część życia z kobietą. Zdarzały nam się godziny bezczynności, zwłaszcza wieczorami, były też niedzielne poranki, które — szczególnie przed pojawieniem się dzieci, niewiele różniły się od dzisiejszego. Staram się przypomnieć sobie, o czym mogliśmy rozmawiać, ale nie pamiętam niczego, co zdecydowanie różniłoby się od pogawędek z Bibem.
On także po pewnym czasie zaczyna domagać się uwagi. Żona pytała nagle, jakby właśnie ocknęła się ze snu:
— O czym myślisz?
Nie sądzę, żebym choć raz powiedział jej prawdę. I wcale nie dlatego, że musiałem uciec się do kłamstwa albo że chciałem coś przed nią ukryć, a tylko dlatego, że to nie trzymałoby się kupy. Najbanalniejsza myśl wiąże się z innymi, z dawnymi albo świeżymi wspomnieniami, z przelotnymi wrażeniami, a ja po prostu nigdy nie potrafiłem zdefiniować stanu mego ducha, kiedy ktoś naciskał.
I nadal tego nie potrafię — nawet dziś, kiedy staram się zrekonstruować ten niedzielny dzień, przecież tak nieodległy. Jest środowy wieczór. Jestem u siebie, w tej dziupli, której podłogę pastowałem i froterowałem w niedzielę rano, gdy Bib zdecydował, że już pora na zabawę. Piszę już od dawna, przy lampie, która grzeje mi czoło. Popielniczka jest pełna niedopałków, powietrze gęste od dymu, który snuje się nade mną. Bib ułożył się na fotelu i udaje, że śpi, albo otwiera oczy, kiedy mu się wydaje, że nie patrzę.
Żeby być precyzyjnym, żeby wiernie ukazać prawdę, należałoby przywołać każdą minutę, nadać jej koloryt, rytm, brzmienie, aromat.
Dzień już wstał, jak przewidywałem — mglisto szary, zbliżony barwą do kamienia nagrobnego — zaznaczam, że nie kryje się za tym określeniem żadna makabryczna intencja.
Przypominałem sobie, jak Bib podchodzi do koszyka z zabawkami i wybiera czerwoną gumową piłkę — ulubioną; jak delikatnie chwyta ją zębami i niesie, a potem kładzie mi ją pod nogami.
— Pobawmy się!
I bawiliśmy się przez kwadrans, podczas gdy chodnikiem ludzie spieszyli do kościoła, na mszę.
Przed chwilą znów zrobiłem sobie piętnaście minut przerwy, także ze względu na Biba. Dziwił się, że pozwalam mu tak długo wylegiwać się na fotelu, a tymczasem ja zastanawiałem się, czy kiedykolwiek widział mnie piszącego, bo przecież od lat nie piszę do nikogo listów. Czuję, że mnie obserwuje, starając się ustalić, na czym polega zmiana w moim zachowaniu.
Dziupla to mały, wąski pokoik ze skośnym sufitem, w którym znajduje się niewielki świetlik. Ktoś mógłby nazwać go stryszkiem. Wszędzie, gdzie się dało, zamontowałem półki z jasnego drewna, niemal w pełni zajęte przez książki. Stół służy mi jako biurko, a poza starym skórzanym fotelem, który kupiłem na licytacji, jedynym meblem jest tam krzesło z wyplatanym ze słomy siedliskiem.
Przed kwadransem Bib zeskoczył na podłogę, rozejrzał się niepewnie, a potem, otarłszy się o moje nogi, przewrócił się na grzbiet i udawał zdechłego. Doskonale zna tę sztuczkę, znał ją, zanim jeszcze się poznaliśmy, nawiasem mówiąc, jak wszystkie inne sztuczki, ponieważ ja niczego go nie nauczyłem, nawet zamykania drzwi na dole. Kiedy układa się w ten sposób, cały wyprężony i nieruchomy, niemal słyszę, jak mówi:
— Zapomniałeś o mnie ...
Albo:
— Czuję się samotny ... Zajmij się mną ...
Ledwie wstałem z krzesła, poderwał się i pobiegł po jedną z piłek — woli je od gumowych kości — i położył mi ją na ręce. A potem pobiegł w kąt pokoju i czekał, odwrócony pyskiem do ściany.
Moim zadaniem było iść do sypialni i wybrać jakieś — najlepiej nowe — miejsce, żeby schować piłkę. Ale takich miejsc jest niewiele, a on wszystkie je zna. Dlatego woli bawić się w „chowanego” na dworze — na bulwarach albo skwerze, na przykład tym na placu des Vosges, gdzie zawsze jest jakiś chłopczyk, który ochoczo ukrywa piłkę.
— Szukaj, Bib!
Początkowo nie brałem pod uwagę, że mógłbym mieszkać pod jednym dachem z psem. Przez wiele miesięcy nie miałem w domu żadnego towarzysza. Któregoś wieczoru wróciłem z rybką w małym akwarium i przez kolejne tygodnie cieszyłem się jej cichą obecnością. Z nią także zdarzało mi się rozmawiać tak jak z istotą ludzką.
Kiedy znalazłem ją martwą, kupiłem sobie nową, a po niej kolejną. Skrupulatnie przestrzegałem zaleceń sprzedawcy, mimo to moje welony zdychały po kilku tygodniach, w końcu więc wpadłem na pomysł, by wziąć psa.
Zwolniłem się w południe z pracy i pojechałem do rakarni w Gennevilliers. Nie miałem żadnych konkretnych oczekiwań co do rasy psa, jakiego chciałem mieć, i właściwie równie dobrze mogłem wrócić do domu z kotem.
Na mój widok niektóre zwierzęta zaczęły biegać po boksach. Inne mnie zignorowały. Dominowały tu psy dość duże, było też kilka prawdziwych olbrzymów. Zauważyłem nawet mastifa duńskiego, którego jedno oko wyglądało na szklane.
Kiedy zatrzymałem spojrzenie na psiaku, który przypominał pudla miniaturowego, na pewno nieco skundlonego, o szarej sierści przetykanej brązowym włosem, za krótkich łapach, zwierzak przewrócił się na grzbiet, jak dziś, zamknął ślepia, wyprężył łapy i trwał w tej pozycji, sztywny jak trup.
— To taka sztuczka — wyjaśnił opiekun. — Próbuje zwrócić na siebie uwagę ...
— Jest młody?
— Nie potrafię dokładnie określić jego wieku, ale sądząc po uzębieniu, ma trzy, może nawet cztery lata. Nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że to pies cyrkowy ...
Strzelił z palców.
— Fikołek dla pana, Kundlu!
Zwierzak zawahał się, obserwując mnie przez chwilę, a potem zdecydował się na wykonanie karkołomnego przewrotu w tył.
— Nazywa go pan Kundlem?
— Nazywam tak wszystkie te psy, bo nie znam ich imion.
Parę minut później psiak na za krótkich łapach dreptał przy mojej nodze, prowadzony na sznurku. Dopiero chcąc wsiąść do autobusu, dowiedziałem się, że nie wolno przewozić zwierząt komunikacją miejską, a więc także metrem, o ile nie umieści się ich w odpowiednim koszu albo torbie.
Rozejrzałem się po okolicy, szukając sklepu z artykułami metalowymi. W końcu udało mi się kupić dużą torbę z brązowego płótna, taką, jakich używają w podróżach piłkarze. W sklepie poprosiłem o pożyczenie nożyczek i wyciąłem w niej dwa otwory. Postanowiłem obszyć je potem etaminą.
Nie miałem ochoty nazywać go Kundlem, jak tamten facet. Tego wieczoru, w sypialni, kiedy obwąchał już każdy kąt, wypróbowałem wiele różnych imion, obserwując, jak na nie reaguje. Gdy doszedłem do Biba, popatrzył na mnie tak, jakby był zadowolony. Czy tak się kiedyś wabił? A może spodobało mu się brzmienie imienia?
Nazajutrz zabrałem go do księgarni. Pani Annelet, która poruszała się jeszcze wtedy o lasce, aż krzyknęła:
— A co to ma być?
— Pies. Wabi się Bib.
— Znalazł go pan na ulicy?
— Nie. Pojechałem do rakarni i wybrałem właśnie jego.
— Zamierza go pan zatrzymać?
— Tak.
— I codziennie go tu przyprowadzać?
— Oczywiście.
Nie odważyła się mi przeciwstawić, ponieważ w tym okresie już mnie potrzebowała. Nie lubi zwierząt, to się wyczuwa. Kilka razy zmierzyła mnie wzrokiem — od stóp do głów, jakby chciała porównać moje gabaryty z maleńkim ciałkiem psiaka.
— Bardzo dziwne ... — westchnęła po chwili.
— Co jest takie dziwne?
— Że wybrał pan malutkiego psa, w sam raz dla starszej pani. Psychoanalityk na pewno doszukałby się w tym jakiegoś znaczenia.
To ona była starszą panią, a ja, wbrew pozorom, czterdziestoośmioletnim mężczyzną. Ale to bez znaczenia. Przywykli do siebie. Bib szybko zrozumiał, że wszelkie poufności byłyby nie na miejscu i że musi zachować wobec niej dystans. Na bulwarze Beaumarchais nigdy nie pozwolił sobie wskoczyć na fotel, a tym bardziej — do łóżka pani Annelet, która leżała przez większą część dnia. Nigdy też nie polizał jej ręki ani nie przyniósł jej piłki, prosząc, żeby się z nim pobawiła.
W inne niedziele leniwie przygotowywałem sobie obiad i jadłem, siedząc przy oknie, a potem wychodziłem, by spędzić popołudnie na zewnątrz. Bib dziwił się, że nie rozpalam ognia, że się golę i ubieram wcześniej niż zwykle, i że już o jedenastej rzucam komendę:
— Bib, torba!
Poszedł po brązową torbę, która leżała na dolnej półce, a ja tymczasem ubrałem się w palto i sięgnąłem po kapelusz.
Podaję wszystkie te szczegóły materialne, powodowany swoistym poczuciem wstydu i, jeśli można tak powiedzieć, odrazą do sentymentalizmu. W rzeczywistości ten niedzielny spacer był dla mnie ostatnią pielgrzymką. Nazwijmy ją pożegnalną i więcej o tym nie mówmy.
Nie popadałem ani w smutek, ani w nostalgię. Patrzyłem prosto w oczy, z obiektywizmem i obojętnością aparatu fotograficznego, i obserwowałem siebie bez litości, bez pobłażliwości.
Przeżywałem swoją ostatnią niedzielę i kropka. Ojciec, matka, dziadkowie i babki — każde z nich miało swoją ostatnią niedzielę, ostatni poniedziałek, ostatni wtorek i tak dalej. A przecież nie byli świętymi, męczennikami ani bohaterami. A sam wybór daty również nie jest niczym szczególnie oryginalnym.
Jeżeli wcześniej byłem zdecydowany napisać list, „do kogo należy”, to miał on odegrać rolę psikusa, farsy, prztyczka w nos i dać mi okazję do wyrzucenia z siebie kilku drobiazgów, które leżały mi na sercu.
Ale czy jeszcze leżą mi na sercu? Nie sądzę. To już przeszłość. Jestem spokojnym panem w średnim wieku. A dla pani Annelet, mojej pracodawczyni, jestem Félixem, ekspedientem, na którym może polegać, człowiekiem, którego przeszłość zna i na którego wciąż nie nauczyła się patrzeć jak na resztę śmiertelników.
Dla innych pobliskich sprzedawców i handlarzy, dla właścicieli knajpek, w których czasem jadam, jestem panem Félixem spod „3”, z ulicy des Arquebusiers.
Dla pozostałych, tych, którzy widują mnie o stałej porze, przechodzącego z Bibem, jestem prawdopodobnie panem z pieskiem.
Dla pewnej kobiety jestem byłym mężem, dla młodej dziewczyny i chłopaka ojcem, którego ledwie pamiętają i o którym nie należy wspominać.
Dla trzech innych osób — kobiety i jeszcze dwojga dzieci — nie wiem, kim.
Platany z bulwaru Beaumarchais straciły już połowę liści. Ruch samochodowy był wciąż niewielki, więc Bib i ja doszliśmy aż do placu République, a tam stanęliśmy, czekając na autobus. Kiedy nadjechał, tylko otworzyłem torbę, a Bib wskoczył do niej w chwili, gdy konduktor otwierał usta, żeby mi oznajmić, że nie wprowadza się psów. Bawi nas takie wyczekiwanie do ostatniej chwili i prawie zawsze bawi też część pasażerów, którzy wybuchają śmiechem na widok miny konduktora.
Pierwszą myślą, jak przyszła mi do głowy poprzedniego dnia, było poświęcenie tej ostatniej niedzieli na spacer po Puteaux, gdzie się urodziłem i mieszkałem do dwudziestego piątego roku życia, przechadzka po ulicy Bourgeoise, przy kościele Sainte-Clotilde, który właśnie burzą. Ale czy to nie byłaby zbyt dosłowna pielgrzymka? Zaglądałem do Puteaux wiele razy. Przeszedłem się też przed oknami apartamentu, w którym mieszkałem potem w Neuilly, przy bulwarze Richard-Wallace, ale nie wzbudziło to we mnie żadnych emocji. Czy to śmieszne, czy raczej romantyczne: stwierdzić, że na próżno się tam szukałem?