Читать книгу Maigret i sąd przysięgłych - Georges Simenon - Страница 4
1
ОглавлениеIleż to razy przychodził tutaj? Dwieście, trzysta razy, a może i więcej... Nie miał ochoty liczyć ani wspominać poszczególnych wypadków, nawet tych najsłynniejszych, które pozostaną w historii kryminahstyki. Niewątpliwie była to najprzykrzejsza strona jego zawodu. Lecz przecież większość uwieńczonych powodzeniem dochodzeń kończyła się przed ławą przysięgłych lub przed sądem karnym. A jednak wolałby pozostawać na uboczu tych rytuałów, do których nigdy nie przyzwyczaił się całkowicie.
W jego biurze przy Quai des Orfevres walka toczyła się niekiedy do świtu, ale była jeszcze walka człowieka z człowiekiem, można by rzec — na równych prawach. Lecz wystarczyło minąć kilka korytarzy, przejść kilkanaście schodów, aby znaleźć się wśród innych dekoracji, w innym świecie, gdzie słowa zmieniały swój sens, w rzeczywistości niezrozumiałej, hieratycznej, równie uroczystej co dziwacznej.
Właśnie wraz z pozostałymi świadkami opuścił salę sądową o ciemnych boazeriach, w której światło lamp elektrycznych mieszało się z szarością deszczowego popołudnia. Woźny, niezmiennie stary odkąd Maigret go pamiętał, wprowadził ich jak nauczyciel uczniów do małej salki i wskazał przytwierdzone do ścian ławki. Przysiedli cichutko i — okazując posłuszeństwo przewodniczącemu sądu — nie tylko nie wymówili słowa, ale nie śmieli nawet spoglądać na towarzyszy. Patrzyli prosto przed siebie, zamknięci i sztywni, zachowując swe sekrety na uroczysty moment, kiedy sami pośród nastrojowej scenerii, zostaną przesłuchani. Było tu trochę tak jak w zakrystii. Gdy będąc chłopcem służył każdego ranka do mszy w wiejskim kościele, Maigret doświadczał tego samego niepokoju, oczekując na chwilę, w której wejdzie za księdzem do nawy rozjaśnionej drżącymi płomykami świec. Słyszał kroki wiernych zajmujących swe miejsca i krzątaninę zakrystiana. Teraz także uczestniczył w ceremonialnym obrzędzie, który toczył się po drugiej stronie drzwi. Rozpoznawał głos przewodniczącego Bernerie, najbardziej drobiazgowego i pedantycznego urzędnika, ale też chyba najskrupulatniejszego i wytrwałego w dociekaniu prawdy. Szczupły i przygarbiony, z rozgorączkowanymi oczyma, kaszlący sucho, wyglądał jak święty z witraża.
Drugi głos należał do prokuratora Aillevarda, oskarżyciela publicznego.
Woźny uchylił drzwi i zawołał:
— Pan komisarz policji Segre!
Segre, który nie usiadł nawet na chwilę, rzucił Maigretowi porozumiewawcze spojrzenie i ruszył do sali sądowej w płaszczu, trzymając w ręku stary kapelusz. Pozostali przeprowadzili go wzrokiem, myśląc, że niebawem przyjdzie ich kolej, i zastanawiając się z obawą, czy potrafią zachować się właściwie.
Za oknami umieszczonymi tak wysoko, że należało je otwierać przy pomocy drążka, widać było skrawek bezbarwnego nieba. Sztuczne światło rzeźbiło twarze na podobieństwo masek z pustymi oczyma.
Było gorąco, lecz nie wypadało zdjąć płaszcza. Wedle przyjętych zwyczajów, których każdy po tej stronie drzwi przestrzegał, Maigret, mimo iż przybył korytarzem z sąsiedniej części mrocznego Pałacu, nosił jak inni jesionkę i trzymał w ręku swój kapelusz.
Zaczynał się październik. Komisarz dopiero przed dwoma dniami wrócił z urlopu do Paryża zamglonego w deszczu, który zdawał się padać bez końca. Jako policjant odnajdował bulwar Richard-Lenoir, a następnie swe biuro z uczuciem trudnym do zdefiniowania, złożonym tyleż z zadowolenia, co z melancholii.
Przed chwilą, gdy przewodniczący sądu zapytał go o wiek, odparł:
— Pięćdziesiąt trzy lata.
Znaczyło to, według regulaminu służbowego, że za dwa lata odejdzie na emeryturę.
Myślał o tym niekiedy i nawet cieszył się z góry. Ale tym razem, po powrocie z urlopu, emerytura nie była już pojęciem abstrakcyjnym i odległym, stała się logicznym zakończeniem kariery, nieuchronnym i niemal bliskim.
Przyszłość zmaterializowała się w ciągu trzech tygodni spędzonych nad Loarą, w momencie gdy Maigretowie kupili wreszcie dom, w którym zamierzali spędzić stare lata. Stało się to prawie wbrew ich woli. Mieszkali jak zwykle w hotelu Meung, gdzie czuli się zadomowieni, bo państwo Fayet, właściciele, traktowali ich jak krewnych. Rozlepione akurat na murach miasteczka afisze zapowiadały aukcję willi położonej na skraju pól. Poszli ją obejrzeć.
Była to bardzo stara budowla, która ze swym ogrodem obrzeżonym szarym murkiem prżywodziła na myśl plebanię. Oczarowała ich sień wykładana niebieską kostką, kuchnia z grubymi belkami, do której wiodły w dół trzy schodki i która posiadała w kącie staroświecką pompę studzienną. Salon przypominał parlatorium klasztorne z prześlicznymi oknami o małych kwadratowych szybkach, tajemniczo załamujących promienie słońca.
W czasie aukcji Maigretowie stojący na uboczu spoglądali na siebie pytająco i zdumieli się sami, gdy nagle komisarz podniósł rękę, a wieśniacy zwrócili się ku nim zaskoczeni... Po raz drugi?... Po raz trzeci?... Przyznane!
Pierwszy raz w życiu stali się posiadaczami. Nazajutrz wezwali ślusarza i cieślę. Przez resztę dni biegali po okolicznych antykwariatach. Kupili między innymi drewniany kufer na broń z czasów Franciszka I, który umieścili przy drzwiach salonu w sieni, gdzie znajdował się ceglany kominek.
Maigret nie mówił o tym ani Janvierowi, ani Lucasowi, nikomu. Jak gdyby urządzając sobie przyszłość, popełniał w ten sposób zdradę wobec Quai des Orfevres.
Wczoraj odniósł wrażenie, że jego gabinet był już nie całkiem ten sam, a teraz także w salce dla świadków zaczynał czuć się obco.
Za dwa lata będzie sobie łowił ryby, a w zimowe popołudnia grywał w belotkę w kącie kawiarni, której stanie się stałym bywalcem.
Przewodnicząc rozprawie, sędzia Bernerie formułował pedantycznie pytania, na które komisarz IX Okręgu odpowiadał z równą precyzją.
W sąsiedztwie Maigreta tkwili na ławkach świadkowie, mężczyźni i kobiety. Wszyscy oni przewinęli się przez gabinet komisarza, niektórzy spędzili z nim wiele godzin. Teraz zdawali się nie poznawać go, być może przejęci powagą chwili i miejsca. To prawda, że już nie on będzie odbierać od nich zeznania. A staną nie przed podobnymi sobie ludźmi, lecz wobec bezosobowej instancji i nie wiadomo wręcz, czy zdołają pojąć zadawane im pytania.
Otworzyły się drzwi. Przyszła kolej Maigreta. Tak samo jak komisarz IX Okręgu, trzymał w ręce kapelusz i patrząc wprost przed siebie, podszedł do podświetlonej balustradki dla świadków.
— Pańskie nazwisko, imię, wiek, zawód...
— Maigret, Jules, lat pięćdziesiąt trzy, komisarz Policji Kryminalnej w Paryżu.
— Nie jest pan krewnym oskarżonego ani nie pozostaje pan z nim w żadnym związku... Proszę podnieść prawą dłoń... Przysięgam mówić prawdę i nic, tylko prawdę...
— Przysięgam.
Po prawej stronie widział sylwetki sędziów i ich nieco jaśniejsze w półmroku twarze, na lewo — za czarnymi togami adwokatów — oskarżonego. Wsparłszy podbródek o splecione dłonie siedział pomiędzy dwoma umundurowanymi policjantami i uporczywie wlepiał wzrok w komisarza.
Spędzili z sobą długie godziny sam na sam w przegrzanym pokoju na Quai des Orfevres. Bywało, przerywali przesłuchanie i posilali się wspólnie kanapkami, popijali piwem i rozmawiali jak dobrzy znajomi: „Posłuchaj, Meurant...” ― Maigret „tykał” go nawet niekiedy. Tu dzieliła ich nieprzekraczalna zapora. Spojrzenie Gastona Meurant było równie pozbawione uczuć, jak wzrok komisarza.
Przewodniczący kompletu sędziowskiego i Maigret znali się także, i to nie tylko z pogawędek na korytarzach Pałacu Sprawiedliwości. Przecież po raz trzydziesty komisarz składał dziś przed nim zeznania. Nikt jednak nie dostrzegłby między nimi śladu zażyłości. W tej oficjalnej ceremonii równie starodawnej i rytualnej co msza, każdy grał swą rolę, jak gdyby się nigdy wcześniej nie spotkali.
— To właśnie pan, komisarzu, kierował śledztwem w sprawie, którą trybunał rozpatruje?
— Tak, panie Przewodniczący.
— Proszę zwrócić się do ławy przysięgłych i powiedzieć im, co panu wiadomo.
— Dwudziestego ósmego lutego bieżącego roku około pierwszej po południu, będąc w swym biurze na Quai des Orfevres, otrzymałem telefon od komisarza policji z IX Okręgu. Zawiadomił mnie, że właśnie odkryto zbrodnię przy ulicy Manuel i że udaje się zaraz na miejsce. Kilka minut później zadzwoniono z prokuratury. Polecono mi przybyć na ulicę Manuel, zabierając z sobą ekipę techniczną.
Maigret słyszał za sobą kaszel i szuranie nóg po podłodze. Była to pierwsza sesja w nowym sezonie sądowym i wszystkie miejsca na sali zostały wypełnione publicznością. Prawdopodobnie niektórzy widzowie stali w głębi, przy drzwiach strzeżonych pilnie przez woźnego w mundurze.
Sędzia Bernerie odznaczał się tą sumiennością urzędniczą, która domaga się dosłownego przestrzegania procedury. Nie zadowalał się więc streszczeniem rezultatów śledztwa, żądał, aby odtworzyć je przed ławą przysięgłych ze wszystkimi szczegółami.
— Czy zastał pan prokuratora na miejscu?
— Przybyłem na kilka minut przed nim. Spotkałem natomiast komisarza Segre w towarzystwie sekretarza i dwu inspektorów dzielnicowych. Żaden z nich niczego jeszcze nie dotykał.
— Proszę nam powiedzieć, co pan stwierdził?
— Ulica Manuel jest cichą i mało uczęszczaną przecznicą w dolnej części ulicy des Martyrs. Ta kamienica nosi numer 27 bis i mieści się mniej więcej w połowie przecznicy. Portiernia znajduje się nie na parterze, lecz na antresoli. Oczekujący na dole inspektor zaprowadził mnie na drugie piętro. Na podest wychodziło dwoje drzwi. Na tych po stronie prawej zobaczyłem wizytówkę z nazwiskiem: pani Faverges.
Maigret wiedział, że dla sędziego Bernerie ważny jest każdy drobiazg i że nie wolno mu niczego pominąć, jeśli nie chce być kostycznie przywołany do porządku.
— Przy wejściu, oświetlonym elektryczną lampą z matowego szkła, nie zauważyłem żadnego nieładu...
— Chwileczkę. Czy na drzwiach nie było śladów włamania?
— Nie. Specjaliści zbadali je potem skrupulatnie. Rozmontowali zamek i upewnili się, że nie zostało tym razem użyte żadne z narzędzi, którymi zwykle posługują się włamywacze.
— Dziękuję. Proszę mówić dalej.
— Mieszkanie składa się z czterech pokoi i przedpokoju. Na wprost wejścia znajduje się salon, którego oszklone drzwi udrapowane są kremową portierą. W tym właśnie pokoju, skąd drugie oszklone drzwi prowadzą do jadalni, zobaczyłem dwa trupy.
— Dokładniej, gdzie się znajdowały?
— Ciało kobiety, którą, jak się potem dowiedziałem, była Leontine Faverges, leżało rozpostarte na dywanie z głową zwróconą ku oknu. Gardło ofiary zostało podcięte narzędziem, którego nie pozostawiono w mieszkaniu. Wokół rany utworzyła się kałuża krwi o średnicy 50 centymetrów. Co do zwłok dziecka...
— Chodzi tu, nieprawdaż, o małą Cecile Perrin, lat cztery, która mieszkała przeważnie u Leontine Faverges?
— Tak, panie Przewodniczący. Zwłoki dziecka skulone na kanapce w stylu Ludwika XV miały głowę zakrytą jedwabnymi poduszkami. Według orzeczenia lekarza sądowego, doktora Paula, który nadszedł wkrótce, dziewczynka została uduszona właśnie tymi poduszkami...
W sali podniósł się szmer podniecenia, lecz wystarczyło jedno surowe spojrzenie sędziego Bernerie, by przywrócić ciszę.
— Po odejściu prokuratora został pan na miejscu wraz ze współpracownikami aż do wieczora?
— Tak, panie Przewodniczący.
— Proszę nam opowiedzieć, jakie poczynił pan spostrzeżenia.
Maigret wahał się tylko parę sekund.
— Na samym wstępie zafrapowało mnie urządzenie i wystrój mieszkania. Według dokumentów Leontine Faverges, bez zawodu, była rentierką. Przygarnęła do siebie małą Cecile, którą matka, statystka w kabarecie, nie mogła się zajmować osobiście.
Tę matkę, Juliette Perrin, komisarz zauważył, wchodząc do sali sądowej. Siedziała w pierwszym rzędzie, jako strona powództwa cywilnego. Jej rude włosy miały sztuczny odcień, ubrana była w futrzany płaszcz.
— Proszę bliżej określić, co pana w tym mieszkaniu zaskoczyło.
— Szczególny styl, niezwykle wyszukany, który nasuwał skojarzenia z pewnymi lokalami, jakie istniały przed ustawą o prostytucji. Na przykład salon, zbyt aksamitny, zbyt miękki z tą obfitością dywanów i poduszek, z zalotnymi sztychami na ścianach. To przyćmione abażurami światło, podobnie zresztą jak w obu sypialniach, gdzie zawieszono znacznie więcej luster, niż się zazwyczaj spotyka. Od razu przyszło mi na myśl, że Leontine Faverges użytkowała dawniej swe mieszkanie jako dom schadzek. I rzeczywiście. Kontynuowała ten proceder przez pewien czas nawet po wejściu w życie nowej ustawy. Brygada obyczajowa zajęła się nią i po kilku grzywnach zrezygnowała ze swej działalności.
— Czy mógł pan ustalić, jakie miała zasoby?
— Ze słów dozorczyni, sąsiadek i osób, które ją znały, wynika, że musiała mieć pieniądze, gdyż nigdy nie była rozrzutna. Z domu Meurant, siostra matki oskarżonego, przybyła do Paryża jako osiemnastoletnia panna i czas jakiś była sprzedawczynią w dużym magazynie. Mając dwadzieścia lat wyszła za mąż za przedstawiciela handlowego nazwiskiem Faverges, który trzy lata później zginął w wypadku samochodowym. A w ciągu kilku następnych lat widywano młodą wdowę w piwiarniach przy ulicy Royale i wkrótce, w ewidencji policji obyczajowej pojawiła się jej karta.
— Sprawdzał pan, czy wśród dawnych bywalców nie było kogoś, kto by ją pamiętał i miał powód uczynić jej krzywdę?
— Zerwała z tym środowiskiem całkowicie, co zdarza się raczej rzadko. Dzięki oszczędnościom udało jej się to...
— W chwili śmierci miała sześćdziesiąt dwa lata?
— Tak. Nabrała znacznej tuszy, lecz — na ile mogłem ocenić — zachowała szyk i nie zrezygnowała z pewnej kokieterii. Według zeznań świadków była bardzo przywiązana do dziewczynki, którą wzięła na stancję nie tyle dla skromnego zarobku, ile raczej z obawy przed samotnością.
— Miała konto w banku lub w kasie oszczędności?
— Nie. Nie ufała instytucjom kredytowym, notariuszom, lokatom w ogóle. Wszystko, co posiadała, trzymała u siebie.
— Znaleziono te pieniądze?
— Zaledwie kilka monet i parę drobnych banknotów w torebce oraz trochę bilonu w jednej z kuchennych szuflad.
— Miała z pewnością jakąś skrytkę, czy pan ją odnalazł?
— Chyba tak. Kiedy Leontine Faverges była chora, co zdarzyło się dwa lub trzy razy w ciągu ostatnich lat, dozorczyni przychodziła do niej, aby zająć się gospodarstwem i zaopiekować małą. W salonie na komodzie stała zawsze chińska waza wypełniona sztucznymi kwiatami. Jednego dnia kobieta wyjęła je z wazy dla odkurzenia i zobaczyła spoczywającą na dnie jedwabną sakiewkę, która zdawała się zawierać złote monety. Sądząc z wagi i rozmiarów sakiewki, dozorczyni przypuszczała, że musiało ich być więcej niż tysiąc. Doświadczenia, które przeprowadzałem z nią w moim biurze z podobną sakiewką, zawierającą tysiąc sztuk złota, potwierdzają jej ocenę. Wypytywałem urzędników różnych okolicznych banków. W filii Liońskiego Banku Kredytowego przypominano sobie kobietę odpowiadającą rysopisowi Leontine Faverges. Kilkakrotnie kupowała tam akcje na okaziciela. Jeden z kasjerów, nazwiskiem Durat, rozpoznał ją formalnie na fotografii.
— Jest więc możliwe, że również papiery wartościowe trzymała w domu, podobnie jak złoto... Pan jednak nie znalazł tam niczego?
— Nie, panie Przewodniczący. Oczywiście, zdejmowaliśmy odciski palców z wazy, z szuflad i po trochu z całego mieszkania.
— Z jakim rezultatem?
— Odciski należały do obu mieszkanek, jedne zaś, znalezione w kuchni, do posłańca ze sklepu. Sprawdzono czas jego ostatniej bytności w tym domu. Przyniósł zamówione produkty dwudziestego siódmego rano. Jednakże według orzeczenia doktora Paula, który wykonał obie sekcje, zbrodni dokonano dwudziestego siódmego pomiędzy godziną piątą a ósmą wieczorem.
— Przesłuchał pan wszystkich mieszkańców kamienicy?
— Tak, panie Przewodniczący. Potwierdzili to, co już mówiła dozorczyni. Było powszechnie wiadomo, że Leontine Faverges nie przyjmowała żadnych mężczyzn prócz swych dwu siostrzeńców.
— To znaczy oskarżonego, Gastona Meurant, i jego brata Alfreda?
— Dozorczyni twierdzi, że Gaston Meurant odwiedzał ciotkę dość regularnie, raz lub dwa razy w miesiącu, ostatnia zaś taka wizyta miała miejsce na trzy tygodnie przed zabójstwem. Co do brata oskarżonego, Alfreda Meurant, to pojawiał się na ulicy Manuel nader rzadko, gdyż był przez ciotkę źle widziany. Przesłuchiwana krawcowa, Solange Lorris, mieszkająca naprzeciw zamordowanej, przypomniała sobie, że dwudziestego siódmego lutego o pół do szóstej przyszła do przymiarki pewna klientka. Osoba ta nazywa się Ernie i mieszka przy ulicy Saint-Georges. Twierdzi, iż wstępując po schodach, zobaczyła, jak do mieszkania pani Faverges wchodził jakiś mężczyzna, a spostrzegłszy ją, udał, że się omylił. Zamiast zejść na dół, skierował się na trzecie piętro. Nie zdołała dojrzeć jego twarzy, gdyż schody są bardzo źle oświetlone. Zauważyła jednak, że miał na sobie garnitur koloru morskiego i kasztanowy płaszcz od deszczu z paskiem.
— Proszę nam opowiedzieć, jak pan trafił na ślad oskarżonego.
— Kiedy po południu dwudziestego ósmego lutego moi ludzie przeszukiwali mieszkanie i przesłuchiwali lokatorów, wieczorne gazety zdążyły już poinformować czytelników o zbrodni, podając sporo szczegółów...
— Chwileczkę. A w jaki sposób zbrodnię odkryto?
— Tego dnia, to jest dwudziestego ósmego około południa dozorczyni zaniepokoiła się, ponieważ nie widziała ani pani Faverges, ani małej, która regularnie chodziła do pobliskiego przedszkola. Poszła więc na górę i zadzwoniła do mieszkania. Nikt się nie odezwał. Spróbowała raz jeszcze nieco później, wciąż bez rezultatu i w końcu zatelefonowała na komisariat. Wracając do Gastona Meurant, dozorczyni wiedziała tylko, że oprawia on obrazy i mieszka gdzieś w okolicach Père-Lachaise. Nie potrzebowałem go szukać, bo następnego ranka...
— To znaczy pierwszego marca...
— Tak. On nazajutrz rano, jak powiedziałem, zgłosił się sam na komisariat IX Okręgu, oznajmiając, że jest siostrzeńcem ofiary. I komisariat zawezwał wtedy mnie...
Przewodniczący Bernerie nie należał do sędziów, którzy w czasie rozprawy przeglądają notatki lub załatwiają zaległą korespondencję. I nie drzemał. Bystre jego spojrzenie biegało bez przerwy od świadka do oskarżonego, by czasem spocząć znacząco na przysięgłych.
— Proszę nam zreferować, możliwie dokładnie, pierwszą rozmowę z oskarżonym.
— Przyszedł w szarym garniturze i beżowym podniszczonym płaszczu deszczowym. Robił wrażenie onieśmielonego bytnością w moim gabinecie, wydało mi się, że to żona skłoniła go do tej wizyty.
— Towarzyszyła mu?