Читать книгу Maigret się bawi - Georges Simenon - Страница 4

1

Оглавление

Komisarz w oknie

Mały brodaty staruszek wyszedł znów z cienia składów. Obejrzał się do tyłu, w lewo, w prawo i ruchami obu rąk naprowadzał ku sobie dużą ciężarówkę zręcznymi gestami. Jego ręce mówiły:

— Trochę na prawo... tak... Całkiem na prawo... Delikatnie... Na lewo... teraz... Skręcaj.

I ciężarówka, posuwając się tyłem, przejechała przez chodnik, by zapuścić się w ulicę. A staruszek dawał teraz pojazdowi znaki, by zatrzymał się na chwilę.

To była już trzecia ciężarówka, która w ciągu pół godziny opuszczała w ten sposób szeroką halę, na froncie której widniało Catoire i PotutMetale — słowa znajome Maigretowi, miał je bowiem przed oczami każdego dnia od przeszło trzydziestu lat.

Stał, bez marynarki i krawata, w oknie swego mieszkania przy bulwarze Richard-Lenoir, pykając z wolna fajkę. Za nim, w głębi pokoju, żona zaścielała łóżka.

Była dziesiąta rano, bynajmniej nie niedziela, a on sam wcale nie wyglądał na chorego.

To stanie w oknie o poranku, obserwacja ruchu ulicznego, wodzenie wzrokiem za ciężarówkami, które wjeżdżały i wyjeżdżały ze składu na wprost, przypominało mu czasy dzieciństwa, gdy żyła jeszcze matka, a on nie szedł do szkoły z powodu grypy czy wolnego dnia. To, co „minęło i nie wróci”.

Już trzeci dzień, drugi, jeśli nie liczyć niedzieli, doświadczał tego zachwytu zmieszanego z nieokreślonym niepokojem.

Poczynił mnóstwo interesujących odkryć nie tylko odnośnie ruchliwości brodatego staruszka, który przewodził wyjazdom ciężarówek, ale też i licznej klienteli odwiedzającej bistro obok.

Tak zwykle bywało, gdy spędzał cały dzień w domu, bo tylko przy ciężkiej chorobie zostawał w łóżku lub w fotelu.

Tym razem nie był chory. I nie miał nic pilnego. Mógł dowolnie wypełnić swój czas. Uczył się rytmu dnia żony, gdy zaczynała swoje zajęcia, idąc z pokoju do kuchni, jak sprawnie i celowo wiązała poszczególne czynności.

Uderzająco przypominała mu matkę przy swych domowych zajęciach, podczas gdy on — wtedy również — wyglądał przez okno.

I jak ona, pani Maigret mówiła do niego:

— Teraz musisz przejść na drugą stronę, bym mogła zamieść.

Nawet z kuchni pachniało znajomo — tego ranka był to zapach potrawki cielęcej.

On sam — jak tamto dziecko — znowu zauważał tę grę światła przesuwającego się po chodniku w liniach cienia i słońca, te deformacje różnych rzeczy w drgającym powietrzu upalnego dnia.

Tak będzie jeszcze przez siedemnaście dni.

I musiała złożyć się na to seria przypadków i zbiegów okoliczności. A nade wszystko ów dokuczliwy bronchit, na który zapadł w marcu. Wstał wtedy bardzo wcześnie, jak zwykle, bo robota na Quai des Orfevres goniła. Ale musiał jednak zaraz wrócić do łóżka — obawiano się nawet zapalenia płuc.

Kilka dni pięknej pogody poprawiło mu zdrowie, choć pozostał niespokojny, posępny i źle czuł się we własnej skórze. Wydawało mu się niespodziewanie, że jest starym człowiekiem i że choroba, ta prawdziwa, która odbiera resztę dni ludzkich, czatuje tylko, by powrócić.

Nie mówił nic żonie, wystarczająco już zirytowany jej ukradkowymi, pełnymi obaw spojrzeniami. A jednego wieczoru wybrał się do swego przyjaciela Pardona, lekarza z ulicy Picpus, z którym zwyczajowo zapraszali się na obiady raz w miesiącu.

Pardon zbadał go uważnie i nie ufając chyba zbytnio swej wiedzy, posłał do kardiologa.

Tam nic szczególnego nie wykryto, tylko ciśnienie było za wysokie, ale zalecenie było jednoznaczne:

— Musi pan wziąć urlop.

Od trzech lat nie miał prawdziwego urlopu. Ilekroć szykował się już do wyjazdu, wynikała jakaś nowa sprawa, którą trzeba było rozwiązać. Kiedyś zdążył nawet dotrzeć do szwagierki w Alzacji, gdy zaraz pierwszego wieczoru wezwano go telefonicznie do Paryża.

— No dobrze — obiecał mrukliwie Pardonowi, po przyjacielsku. — W tym roku wezmę urlop, cokolwiek by się wydarzyło.

W czerwcu ustalił datę: pierwszego sierpnia. Pani Maigret napisała do siostry. Ta mieszkała z mężem i dziećmi w Colmarze i miała górski domek na przełęczy de la Schlucht, gdzie Maigretowie dość chętnie bywali, bo odpoczywało się tu miło i przyjemnie.

Niestety! Akurat wtedy Charles, szwagier, chcąc wypróbować nowy samochód, postanowił zwiedzić z rodziną Włochy.

Ileż wieczorów spędził Maigret z żoną na dyskusjach, dokąd by wyjechać! Najpierw myśleli o nabrzeżu Loary, gdzie komisarz mógłby łowić ryby, później o hotelu Pod Czarną Skałą w Sables d’Olonne, gdzie już kiedyś spędzili wspaniałe wakacje. Stanęło wreszcie na Sables. I w ostatnim tygodniu czerwca pani Maigret napisała do hotelu, ale odpowiedziano jej, że wszystkie pokoje są zajęte, aż do osiemnastego sierpnia.

Wreszcie przypadek sprowokował ostateczną decyzję komisarza. Któregoś sobotniego wieczoru, w połowie lipca, wezwano go na dworzec lioński w niezbyt ważnej sprawie. Z Quai des Orfevres jechał tam dobre pół godziny w stłoczonej masie aut.

A potem zapowiedziano osiem pociągów i tłum z holu runął naraz do wagonów, z dziećmi, torbami i walizkami, do tego z psami i sprzętem wędkarskim, przypominając jeden wielki exodus.

Wszyscy wyruszali na wieś albo nad morze i wtargną do najmniejszego nawet hoteliku, najskromniejszej oberży, nie licząc tych, co ustawią swe namioty, gdy tylko odkryją gdzieś skrawek wolnej przestrzeni.

Lato było upalne. Maigret wrócił do domu umęczony, jakby sam był pasażerem jednego z nocnych pociągów.

— I cóż tam? — spytała żona, która od czasu jego bronchitu stała się bardzo ostrożna.

— Zaczynam się zastanawiać, czy powinniśmy jechać na te wakacje.

— Zapomniałeś już, co powiedział Pardon?

— Nie zapomniałem.

Wyobrażał sobie tylko ze zgrozą hotele i pensjonaty napchane letnikami.

— Czy nie lepiej zrobimy, zostając na urlop w Paryżu?

W pierwszej chwili sądziła, że żartuje.

— My właściwie nigdy nie spacerowaliśmy razem po Paryżu... Tyle mieliśmy szczęścia, gdy chociaż raz w tygodniu udało nam się wybrać do kina przy Bulwarach. W sierpniu to puste miasto będzie tylko dla nas!

— A twoją pierwszą troską będzie zaglądanie na Quai des Orfevres, by zajmować się jakąś tam sprawą!

— Przysięgam, że nie.

— Tylko tak mówisz.

— Wypuścimy się we dwoje do dzielnic, gdzie nie postała jeszcze nasza noga, będziemy jadać śniadania i obiady w tych małych, uroczych restauracjach...

— A wiedząc, że tutaj jesteś, wydzwonią cię z Policji Kryminalnej przy pierwszej sposobności.

— Tam nikt się nie dowie, a centralkę powiadomię, że będziemy nieobecni.

Plan ten kusił go oczywiście i w końcu skusił też żonę. I telefon w jadalni milczał — inna rzecz, że trudno się było do tego przyzwyczaić. Parę razy on sam już wyciągał rękę ku słuchawce, nim uświadomił sobie, że nie powinien.

Oficjalnie więc nie było go w Paryżu. Przebywał w Sables d’Olonne. Ten adres podał w biurze na wypadek pilnej sprawy, dla którego należałoby go wezwać.

Gdy w sobotę wieczorem opuszczał Quai des Orfevres, wszyscy byli przekonani, że wyjeżdża nad morze. W niedzielę zostali w domu aż do popołudnia, gdy wyszli na obiad do lokalu na placu des Ternes, by się ruszyć w te nieznane okolice.

Rankiem w poniedziałek, około wpół do jedenastej, Maigret wybrał się na plac Republiki i podczas gdy żona kończyła w domu porządki, przeczytał gazety na pustym prawie tarasie kawiarni. Potem jedli śniadanie w Villette, podobnie obiad i wybrali się do kina.

A teraz był wtorek i żadne z nich nie miało jeszcze pojęcia, co będą porabiać, poza zjedzeniem potrawki cielęcej i wyjściem gdzieś znowu.

Do takiego rytmu życia trzeba się było dopiero przyzwyczajać — wyzwolenie się z obowiązków, nieliczenie się z czasem, z godzinami i minutami, wydawało się wręcz dziwaczne.

W zasadzie nie nudził się. Prawdę mówiąc, było mu trochę wstyd, że nic nie robi. Czy żona była tego świadoma?

— Nie wychodzisz sprawdzić gazet?

Bo to już wchodziło w nawyk. O wpół do jedenastej pójdzie po gazety i zapewne przeczyta je na tarasie kawiarni przy placu Republiki. Bawiło go to. W sumie zaledwie umknął przymusom, już poddał się tym nowym.

Odszedł od okna, założył krawat, wsunął buty i poszukał kapelusza.

— Nie musisz wracać przed wpół do pierwszej.

Dla niej właściwie też nie był nigdy komisarzem — a gdy nie chodził na Quai, tym bardziej — zaraz pomyślał o matce napominającej go tym samym tonem: „Idź, pobaw się z godzinkę, ale wróć na śniadanie”.

Nawet dozorczyni patrzyła na niego ze zdziwieniem i dezaprobatą. Mężczyzna dorosły i silny, a wałęsa się, nic nie robiąc.

Polewaczka miejska sunęła wolno i teraz zerkał jak na jakiś nieznany spektakl na te miliony błyszczących kropelek tryskających z sit na jezdnię.

Na Quai okna musiały być teraz szeroko otwarte na Sekwanę. Część biur ziała pustką. Lucas przebywał w Pau, gdzie miał rodzinę, i nie wróci aż do piętnastego. Torrence, który kupił sobie niedawno okazyjnie samochód, zwiedzał Normandię i Bretanię.

Na ulicach nie było prawie ruchu, rzadko przemykała taksówka. Plac Republiki wydawał się zastygły, jak na widokówce, i tylko turystyczne autokary wnosiły nieco ożywienia.

Stanął przy kiosku i kupił wszystkie poranne dzienniki, które zwykle dostawał na biurko i przeglądał, nim zabierał się do pracy.

Teraz miał czas na ich dokładne czytanie, choć wczoraj przestudiował tylko ogłoszenia drobne.

Usadowił się na znajomym miejscu na tarasie kawiarni, zamówił piwo, zdjął kapelusz i otarł czoło; było już gorąco. Rozłożył pierwszą gazetę.

Dwa największe tytuły dotyczyły wydarzeń międzynarodowych i groźnego wypadku drogowego, w którym zginęło osiem osób, gdy autokar stoczył się do wąwozu niedaleko Grenoble. Uwagę komisarza zwrócił jednak mały nagłówek w prawym rogu kolumny.

TRUP W ŚCIENNEJ SZAFIE

Nos go chyba nie zawiódł, czuł swoiste podniecenie.

Policja Kryminalna zajęła się tajemniczą sprawą makabrycznego odkrycia, dokonanego wczoraj rano, w poniedziałek, w mieszkaniu znanego lekarza z bulwaru Haussmanna.

Lekarz ten przebywa akurat na Lazurowym Wybrzeżu wraz z żoną i córką.

Jego paryska służąca, spędziwszy niedzielę u rodziny, wróciła do pracy wczoraj rano. I uderzona panującym w mieszkaniu odorem, otworzyła szafę, z której — jak jej się zdawało pochodził ten zapach, i odkryła w niej zwłoki młodej kobiety.

Wbrew dotychczasowym zwyczajom Policja Kryminalna jest nader skąpa w udzielaniu informacji, co pozwala przypuszczać, że do sprawy tej przywiązuje się wyjątkowe znaczenie.

Doktor J..., o którego tu chodzi, został pilnie wezwany do powrotu, a drugi lekarz, zastępujący go w czasie urlopu, wydaje się zamieszany w sprawę.

Mamy nadzieję, że jutro uda nam się zgromadzić więcej szczegółów o tej dziwnej historii.

Maigret rozłożył dwa inne dzienniki, które kupił.

W jednym nie było nic. W drugim tylko informacja z ostatniej chwili, w kilku wersach, pod wybitym tłustą czcionką tytułem.

TRUP U LEKARZA

Policja Kryminalna prowadzi od wczoraj śledztwo w sprawie, która mogłaby okazać się nową zbrodnią Petiota, gdyby nie to, że tutaj, z dwóch lekarzy wchodzących w rachubę, tylko jeden był na miejscu. Zwłoki młodej kobiety zostały znalezione właśnie w gabinecie przyjęć bardzo znanego lekarza z bulwaru Haussmanna, ale jak dotąd, niestety, nie udało nam się uzyskać obszerniejszych informacji.

Maigret przyłapał się na mamrotaniu:

— Co za idiota!

Nie odnosiło się to do żadnego z dziennikarzy, lecz do inspektora Janviera, któremu pierwszy raz na barki spadała taka ciężka sprawa. Inspektor od dawna czekał na podobną okazję, od poprzednich wakacji Maigreta, mając się za na tyle doświadczonego, by móc zastąpić komisarza.

Tego roku w czasie prawie trzytygodniowej choroby szefa on był szefem na Quai i teraz, ledwie Maigret opuścił biuro, wystrzeliła mu taka sprawa, wysoce ważna, sądząc z dotychczasowych wzmianek w gazetach.

A tu Janvier zdążył popełnić pierwszy błąd: odwrócił się do dziennikarzy plecami. Maigretowi również zdarzało się ukrywać przed prasą jakieś informacje, ale robił to tak delikatnie, że nawet nic nie mówiąc, wyglądało, jakby im się zwierzał.

W pierwszym odruchu chciał zadzwonić z budki do Janviera. Zaraz jednak skojarzył, że oficjalnie przebywał w Sables d’Olonne.

Według doniesień odkrycie zwłok nastąpiło ubiegłego ranka. A policja i sąd zajęły się sprawą natychmiast. W normalnym biegu rzeczy popołudniówki przyniosą dalsze szczegóły.

Może to ktoś z wyższego szczebla interweniował? I nakazano Janvierowi milczenie?

„Znany lekarz z bulwaru Haussmanna...” Maigret znał tę dzielnicę; już gdy przed laty przybył do Paryża, zrobiła na nim chyba największe wrażenie swymi dostojnymi domami, cichymi i eleganckimi. Ich bramy wejściowe pozwalały przechodniom dojrzeć wnętrza dziedzińców w łagodnym cieniu kasztanowców i limuzyny ustawione wzdłuż chodników.

— Mogę prosić żeton?

Nie zamierzał telefonować na Quai, to było zakazane, chciał porozumieć się z Pardonem, który nad morzem był już w lipcu i teraz, jeden jedyny, wiedział o paryskich wakacjach Maigretów.

Był akurat w gabinecie.

— Niech mi pan powie, czy pan zna doktora J..., który mieszka przy bulwarze Haussmanna?

Pardon także zdążył już przeczytać gazety.

— Zastanawiałem się nad tym przy śniadaniu i przeszukałem spisy lekarzy. Intrygująca rzecz. Chodzi tu chyba o wziętego lekarza, doktora Jave, byłego ordynatora szpitala, który ma ogromną klientelę.

— Zna go pan?

— Zetknąłem się z nim dwa lub trzy razy, ale już lata temu straciłem go z oczu.

— Jakiego pokroju to człowiek?

— W sensie zawodowym?

— Przede wszystkim.

— Poważny praktyk, który zna swoją robotę. Musi mieć jakieś czterdzieści do czterdziestu pięciu lat. Przystojny mężczyzna. Wszystko, co można by mu zarzucić, o ile takie zarzuty wolno w ogóle stawiać, to, że specjalizuje się w pacjentach z wyższych sfer. Nie bez przyczyny urządził się przy bulwarze Haussmanna. Sądzę, że zarabia mnóstwo pieniędzy.

— Żonaty?

— Tak podają w gazecie. Ja nic o tym nie wiem. Ale pan, Maigret, nie zamierza chyba biec na Quai i zająć się tą sprawą?

— Nie, przyrzekam. A ten drugi lekarz, do którego robi się aluzje?

— Nie ja jeden dziś rano telefonowałem w tej kwestii do kolegów. Tego rodzaju afera nieczęsto zdarza się w naszym środowisku i wszyscy jesteśmy ciekawi plotek. Jak większość wyjeżdżających na urlop lekarzy, Jave wziął sobie młodego zastępcę na czas nieobecności. Nie znam go osobiście i myślę, że nigdy go nie spotkałem. Chodzi o niejakiego Négrela, Gilberta Négrela. Ma trzydzieści lat i jest asystentem profesora Lebiera. To jest znaczące, bo Lebier bardzo starannie dobiera współpracowników i nie ułatwia im życia.

— Jest pan bardzo zajęty?

— W tej chwili?

— Nie, w ogóle.

— Mniej niż zwykle, bo większość pacjentów wyjechała. Czemu pan pyta?

— Cieszyłbym się, gdyby pan spróbował uzyskać jak najwięcej informacji o tych dwóch lekarzach.

— Pan zapomina, że nakazem lekarskim jest pan na urlopie.

— Ja obiecałem tylko, że noga moja nie stanie na Quai des Orfevres.

— Co wcale nie przeszkodzi panu zająć się sprawą amatorsko. Czy tak?

— Coś w tym rodzaju.

— No dobrze. Zadzwonię tu i ówdzie.

— A moglibyśmy zobaczyć się wieczorem?

— Dlaczego nie miałby pan przyjść do nas z żoną na obiad?

— Nie. To ja państwa oboje zapraszam, do któregoś bistro. Przyjedziemy was zabrać około ósmej.

Maigret stał się naraz innym człowiekiem niż tamten z rana. Dopisywał mu humor i czuł się jak uczniak na wagarach.

Wrócił na miejsce na tarasie, zamówił kolejne piwo i pomyślał o Janvierze, który musiał być straszliwie pobudzony. Czy próbował telefonować do niego, do Sables d’Olonne, by zasięgnąć rady? Nie, bez wątpienia! Honor nakazywał mu doprowadzić samemu to śledztwo do pomyślnego końca.

Komisarz przywykł jako pierwszy dowiadywać się o wszystkim, ale gdy wycofał się za kulisy, musiał, jak zwykli śmiertelnicy, czekać na doniesienia popołudniówek.

Gdy przyszedł do domu na śniadanie, żona spojrzała nań spod uniesionych brwi, zwęszyła zmianę.

— Spotkałeś kogoś?

— Nikogo. Telefonowałem tylko do Pardona. Zabierzemy ich wieczorem na obiad do bistro. Chociaż nie wiem jeszcze gdzie...

— Ale czujesz się dobrze?

— Jestem w wyśmienitej formie!

To była prawda. Notatka z gazety nadała jego wakacjom nowy sens, nie ciągnęło go do biura, by tam wziąć się za sprawę. Tym razem będzie tylko obserwatorem i sytuacja ta wydała mu się bardzo zabawna.

— A co będziemy robić po południu?

— Pospacerujemy sobie po bulwarze Haussmanna i okolicy.

Nie zaprotestowała, nie spytała dlaczego. Jedli bez pośpiechu, przy otwartym oknie, i — co nie zdarzało się często — bez spoglądania na zegar. Nawet gwar Paryża nie był taki jak zawsze. Zamiast tworzyć bezładną, hałaśliwą symfonię, rozsypywał się w pojedyncze dźwięki; słyszało się taksówkę mijającą róg ulicy, ciężarówkę zatrzymującą się przed jakimś domem.

— Nie chciałbyś teraz trochę odpocząć?

— Nie.

I podczas gdy żona zajęła się zmywaniem talerzy, a potem toaletą, zszedł znowu na dół po wieczorne wydania gazet. Sprawa zyskała już prawo do większych, wytłuszczonych tytułów.

NOWY PETIOT-MORDERCA

MARTWA KOBIETA W SZAFIE

DWÓCH LEKARZY PRZESŁUCHANO

Najlepszy z artykułów sygnował mały Lassagne, jeden z bystrzejszych reporterów, pisząc:

Ta sprawa kryminalna, która zdobyła już rozgłos i kryje wiele niespodzianek, rozegrała się w jednej z najelegantszych dzielnic Paryża, przy bulwarze Haussmanna, między ulicą Miromesnil a ulicą Courcelles.

Mimo niechęci, jaką okazuje policja wobec próśb o informacje, dzięki naszym osobistym wysiłkom mogliśmy ustalić niektóre szczegóły.

Przy bulwarze Haussmanna pod numerem 137 mieszka od pięciu lat na drugim piętrze dr Philippe Jave, dziś czterdziestoczteroletni, z żoną i trzyletnią córeczką.

Państwo Jave zajmują oba apartamenty na tym piętrze. Jeden z nich został przeznaczony na poczekalnię i gabinety przyjęć, a klientela doktora pochodzi z najlepszego towarzystwa.

Pierwszego lipca państwo Jave w towarzystwie opiekunki do dziecka opuścili Paryż, by spędzić sześć tygodni w Cannes, gdzie wynajęli willę Maria-Teresa.

Tego samego dnia pewien młody lekarz, dr Négrel, zajął miejsce swego kolegi w gabineciena czas ustalonych godzin przyjęć. Zazwyczaj, oprócz opiekunki, panny Jusserand, państwo Jave zatrudniają jeszcze dwie służące. Ale jedna z nich, której rodzice mieszkają w Normandii, wzięła urlop na czas wyjazdu jej pracodawców i tylko licząca sobie pięćdziesiąt jeden lat Josépha Chauvet pozostała w paryskim mieszkaniu.

Prywatny apartament doktora pozostawał pusty i służąca miała utrzymywać w porządku jedynie lokal przyjęć.

Doktor Négrel, który jest kawalerem i mieszka w pokojach umeblowanych przy ulicy des Saints-Peres, przychodził co rano o dziewiątej, zabierał spis wezwań telefonicznych i odbywał wizyty na mieście, po czym jadał w restauracji i o drugiej wracał na bulwar Haussmanna, by przyjmować pacjentów.

Około szóstej był już wolny. Josépha Chauvet korzystała z tego, by odwiedzić córkę mieszkającą w tej samej dzielnicy przy ulicy Waszyngtona, gdzie też zostawała przeważnie na noc.

Co tu zaszło? Z powodu milczenia policji było nam trudno zrekonstruować przebieg wypadków, choć zgromadziliśmy trochę faktów.

W ubiegłą sobotę dr Négrel opuścił gabinet przy bulwarze Haussmanna o wpół do szóstej, a Josépha pozostała tam jeszcze. Tego popołudnia doktor przyjął sześciu pacjentów, a zdaniem lokatorów nie wydarzyło się nic szczególnego, co zwróciłoby czyjąś uwagę.

Niedzielę doktor Négrel spędził u przyjaciół na wsi, a Josépha przebywała u córki i wróciła dopiero w poniedziałek o ósmej rano.

Jak zwykle zaczęła od przejechania odkurzaczem po poczekalni i przeszła do recepcji, a potem do gabinetu przyjęć.

W tym trzecim pomieszczeniu unosił się dziwny zapach, „obrzydliwy i stęchły”, ale na razie nie czuła niepokoju.

Dopiero kilka minut przed dziewiątą zaciekawiona otwarła drzwi czwartego pokoju, gdzie mieści się podręczne laboratorium. Stąd właśnie wydobywał się ten odór, ściślej zaś, z jednej z szaf ściennych.

Szafa okazała się zamknięta, ale klucza w zamku nie było. Josépha przyglądała się tej szafie, gdy usłyszała za sobą kroki i obróciła się, widząc wchodzącego doktora Négrela.

Czy był zaskoczony, zmieszany? Zeznania, jakie uzyskaliśmy, są z sobą sprzeczne. Miał zapytać:Co pani tu robi?

Na co odparła:Pan nic nie czuje?

I wyraziła przypuszczenie, że to zdechły szczur.

Maigret się bawi

Подняться наверх