Читать книгу Wspomnienia niebieskiego mundurka - Gomulicki Wiktor Teofil - Страница 5
III. „Zabacuł”
Оглавление– To zrobił z pewnością Zabacuł!
– Z tym Zabacułem wytrzymać już trudno!
– Powiedzcie Zabacułowi, że klasa to nie stajnia.
– Hej, Zabacuł! Zabacuł! może byś przyjść tu racuł47!
Od razu poznaje się, że „Zabacuł” nie jest nazwiskiem. Nikt nazywać się tak nie może. I w istocie, nazwisko chłopca, na którego tak wołają, brzmi zupełnie inaczej, choć również niezwyczajnie: Księżopolczyk.
Profesor Luceński, nauczyciel języka francuskiego, wielki wykpisz48, z upodobaniem przekręcający cudze nazwiska, odczytując listę uczniów mianuje tego „knota” coraz inaczej: Księży palczyk, Księży kolczyk, Książę Opolczyk, Konstantynopolczyk…
Klasa, choć każde z tych przekręceń śmiechem głośnym przyjmuje, żadnego nie raczyła adoptować. Klasa ochrzciła knota samodzielnie, dając mu przezwisko: Zabacuł.
Rozumie się, że to przezwisko nie powstało przypadkowo, że posiada swój właściwy rodowód.
Księżopolczyk jest synem ubogiego szlachcica zagrodowego, na pół chłopa. Jego ojciec wzbudził raz podziw wszystkich uczniów, przybywszy na dziedziniec szkolny podczas „pauzy”. Miał na sobie prostą włościańską49 sukmanę50, ale do jednej z pół tej sukmany była przyszyta maleńka blaszana szabelka – świadectwo otrzymanej niegdyś, od któregoś z królów polskich, nobilitacji51.
Młody Księżopolczyk, choć piastuje godność „knota”, jest sporym już, lat trzynastu, może nawet czternastu, wyrostkiem. Wieś często przysyła szkole takich, niekiedy starszych, wychowańców. Spóźnili się z nauką, bo musieli ojcu pomagać w polu, w stajni, w lesie, w oborze.
Zdrowi, krzepcy fizycznie, imponują z początku kolegom siłą ręki, zębów (podnoszą w zębach stolik, stojący na katedrze52), bark53 (obnoszą po czterech naraz malców, siadających im na ramionach i plecach) – potem jednak, poznawszy, że siłą pięści nie można wywalczyć nie tylko nagrody i pochwały, ale nawet promocji, tracą humor, przygarbiają się, mizernieją… Wówczas też odbywa się w nich stanowczy przełom, o całej przyszłości stanowiący. Jedni, z zimną, żelazną, prawdziwie chłopską zawziętością zabierają się całą siłą do nauki, „kują” po całych dniach i nocach, nie wiedzą, co zabawa i odpoczynek, i w końcu – wyrastają na dzielnych co się zowie ludzi. Inni po prostu – rejterują.
Znalazł się raz pomiędzy „knotami” wyrostek z wysypującym się już wąsem, wysoki, barczysty, z głosem dojrzałego już mężczyzny. Siedział na ostatniej ławce i kuł a kuł. Pomimo kucia, promocji nie otrzymał.
Po wakacjach przyjechał i jako drugoroczny pierwszoklasista, znów zabrał się do „kucia” – z mniejszym już zapałem. Wąs mu tymczasem sypał się coraz gęściejszy i twardszy.
Na Boże Narodzenie pojechał do domu – i już nie powrócił.
– Co się stało z Mosakowskim? – wypytywali na wszystkie strony malcy. – Dlaczego Mosakowski do szkoły nie wraca?
Nikt nie umiał na to odpowiedzieć.
Dopiero w połowie karnawału rzecz się wyjaśniła.
Ten sam profesor Luceński, przyszedłszy na lekcję w dobrym humorze i zabrawszy się do czytania listy, przy nazwisku Mosakowskiego zatrzymał się, głową pokiwał…
Klasa uszy nastawiła.
– Ach, Mosakowski!… – westchnął profesor. – Nie zobaczymy więcej Mosakowskiego! Już po Mosakowskim… Parole54!
– Co się z nim stało, panie pro…sorze? – zapytało kilku śmielszych, nie mogąc zapanować nad ciekawością i niepokojem.
– Nieszczęście!
– Co takiego?
– A cóż! Nie chciał się gałgan uczyć, od gramatyki uciekał, do pisania słówek lenił się, do geografii nie można go było kijem nagnać – więc jego biedny, stary ojciec, rady żadnej dać sobie nie mogąc, wziął i…
– I co? I co?… Niech pan prosor powie! Mój panie prosorze!
Profesor wygarnął szczyptę proszku z maleńkiej, szylkretowej55 tabakiereczki56, zażył – palce o rudą perukę wytarł…
– I… ożenił go! – poważnie dokończył.
Chłopcy otworzyli szeroko oczy i usta, nie wiedząc, co o tym sądzić. Byli zdziwieni i jakby przelękli. Wyobrażali sobie swego kolegę pod rękę z dojrzałą, poważną osobą płci żeńskiej, taką jak ich matki i babcie, i uczuwali żal nad jego losem. – Biedny chłopiec! – myśleli. – Nie wolno mu pewnie teraz ani w piłkę pograć, ani kozła wywinąć, ani wykrzywić się pociesznie, ani zapiać po koguciemu… „Poważna osoba płci żeńskiej”, którą on musi „żoną” nazywać, na krok go nie odstępuje, za wszelkie wybryki karci…
Profesor Luceński dostrzegł i zapamiętał wywołane przez siebie wrażenie. Postanowił też posługiwać się nim w celach pedagogicznych.
„Knoty” mieli dziwnie twarde języki, nie pozwalające im na dobrą „pronuncjację57” słów francuskich. Profesora nadzwyczaj to drażniło. W zniecierpliwieniu uderzał swą grubą trzciną w stolik lub katedrę, budząc wielki strach między malcami.
Najwięcej biedy było zawsze z wymawianiem dyftongów58: en, an. Przy nich też zawsze bambus profesorski wywoływał grzmoty, rozlegające się po całym budynku szkolnym.
Profesor układał i wymawiać kazał zdania dziwaczne, służyć mające do gimnastyki języków.
– L'enfant, en venant sentit le sentiment…
Na dziesięciu malców, jeden zaledwie umiał nadać słowom brzmienie właściwe. Reszta wymawiała je tak:
– Lafą ą weną sąti le sątimą…
– Kapuściane głowy! – krzyczy profesor. – Drewniane języki! Krowy wam paść – parole!
Najlepszą pronuncjację miał Szabuński, którego matka była madamą, to znaczy, utrzymywała dwuklasową pensję dla panien. I on jednak niezupełnie zadawalał59 profesora.
– Nieźle… parole!… nieźle – chwalił Luceński. – Ale daleko ci jeszcze, mój Szabasiński60, do doskonałości. To trzeba wymawiać inaczej: nosowo… jak najbardziej nosowo… L'enfaaant!… sentimaaant!…
Szabuński, żywy brunecik, był najśmielszy do profesora, który bywał u jego matki – miał się nawet podobno żenić z jego ciotką…
Gdy Luceński popisywał się swym nosowym wymawianiem – on przerwał odważnie:
– Panu prosorowi to łatwo – bo pan prosor ma nos zapchany tabaką61…
Klasa – struchlała. Wypadek był niesłychany. Takie zuchwalstwo względem takiego nauczyciela!
Luceński stał się na chwilę tak czerwony, jak jego peruka. Potem chwycił swą grubą trzcinę, z silnym rozmachem uniósł ją w górę i …
I spokojnie położył na stoliku, obok kałamarza 62i piasecznicy63.
Szeroka, wygolona twarz przybrała zwykły wyraz; na ustach pojawił się zwykły, lekko ironiczny uśmieszek…
Profesor zanurzył dwa palce w kieszonce od kamizelki, wyjął małe, szylkretowe pudełeczko – otworzył je i Szabuńskiemu podsunął.
– No – dobrotliwie wyrzekł – zażyjże i ty!… Dobra – parole!… Prawdziwa francuska – w sam raz do wymawiania dyftongów i spółgłosek nosowych…
Szabuński ukłonił się, zażył tabaki, znów się ukłonił i czterokrotnie, raz po razu, kichnął. Koledzy czterokrotnie, raz po razu, krzyknęli mu: „na zdrowie!” W klasie zapanował nastrój bardzo przyjemny.
Ale w tejże chwili na katedrze rozległ się grzmot. Profesor walił trzciną w stół jak Jupiter tonans64. Wśród grzmotów krzyczał:
– Zapowiadam wam, głowy kapuściane, że gdy który nie nauczy się wymawiać dobrze dyftongów an i en, tabaką częstować go nie będę, ale – jakem Luceński! Parole! – wyrzucę z klasy i napiszę do ojca, żeby go… ożenił!
Odtąd ta pogróżka, – istotnym strachem malców przejmująca – stale się powtarzała w podobnych okolicznościach. Nazwisko zaś Mosakowskiego w kronikach szkoły powiatowej P-kiej65 na zawsze się utrwaliło.
Księżopolczykowi nie grozi ożenienie się. Nie ma on ani tych lat, ani tych wąsów, co Mosakowski… – nie wygląda w ogóle na takiego, z którym by czyjaś matka lub babka chodzić mogła pod rękę.
Jest wprawdzie duży i gruby, ale brak mu zupełnie tej rześkości, jaką odznaczają się wiejskie wyrostki. Zgarbiony, kurczący się, z twarzą chorobliwą, żółtą, piegami osypaną, osowiałą, unika, ile tylko może, towarzystwa hałaśliwych kolegów, szuka miejsc samotnych, wciska się do najdalszych, półciemnych ławek, gdzie w zupełnym spokoju może… zajadać „pajdy” chleba razowego, którymi ma wypchane wszystkie kieszenie.
Jedzenie, a ściśle mówiąc: żucie razowca jest sportem, uprawianym na wielką skalę przez grubych, borsukowatych, z wystającymi żołądkami „knotów”, którzy przybywają do miasta z na pół chłopskich zagród wiejskich. Prócz chleba, służy im do żucia groch gotowany, pestki dyni – niekiedy nawet siemię lniane66. Ci przeżuwacze są prawie zawsze ostatnimi osłami i poza trzecią klasę nigdy nie przechodzą.
Niekiedy jednak wpływ nauki, powietrze miejskie, przykład ucywilizowanych kolegów, oddziaływają na nich korzystnie – czynią z nich ludzi, podobnych innym. Zapowiedzią zmiany dobroczynnej bywa zwykle utrata apetytu i znaczne schudnięcie. Nawróconym przestaje smakować razowiec, odwracają się ze wstrętem od grochu, siemię lniane pozostawia z nich każdy – kanarkom. Wówczas też wychodzą z mroku „oślą ławkę” zalewającego i uczniowie z pierwszych rzędów pozyskują w nich dobrych, wesołych, skłonnych do poświęceń, często nawet bardzo inteligentnych towarzyszów.
W Księżopolczyku, niestety, nic tego przetworzenia się nie zapowiada. Owszem, jest widoczne, że z tej poczwarki nigdy już motyl piękny nie wyfrunie.
Pewna smutna, do usunięcia niemożliwa okoliczność stan ten pogarsza: jest na pół głuchy. Z przytępieniem słuchu idzie u niego w parze przytępienie władz umysłowych. Jego jasne, żółtawe oczy nie mają blasku, jaki zapala zbudzona, z siebie samej świadoma inteligencja.
Śpi też niezawodnie ta inteligencja – bo czyżby inaczej Księżopolczyk został „Zabacułem?”…
Nieprawdopodobnie wygląda ta historia – jest wszakże we wszystkich szczegółach prawdziwa.
Nauczyciel niemieckiego, Effenberger, pomimo bardzo krótkiego wzroku dojrzał raz w cieniach ostatniej ławki Księżopolczyka, na którego nie zwracał dotąd pilniejszej uwagi.
Ten nauczyciel należy do najzapalczywszych pedagogów, a przynajmniej do największych krzykaczów w szkole. Jak wszyscy nauczyciele niemczyzny świeżo na grunt polski przeflancowani, pełen oryginalności, graniczącej z dziwactwem.
Twarz profesora Effenbergera posiada latem barwę czerwoną, w zimie fioletową. Profesor jest zapamiętałym hydropatą67; lubi żywioł płynny pod każdą postacią. Kąpie się zapamiętale przez rok cały: w porze upałów bierze „prysznice” pod kołem młyńskim, podczas mrozów zanurza się w przeręblu. Postawę ma sztywną, włosy szpakowate, przy samej skórze ostrzyżone. Chodzi prędko po linii prostej, nigdy nie zbaczając, przed nikim nie ustępując, krokami odmierzonymi, w tempie wojskowym: raz-dwa… raz-dwa…
Jest muzykalny i towarzyski. Poza szkołą daje lekcje gry na skrzypcach; zastępuje też niekiedy na chórze chorego organistę. Uczestniczy we wszystkich wieczorkach ponczowo-pączkowych, urządzanych w karnawale; nie brak go też na żadnej uroczystości rodzinnej w rodzaju imienin, chrzcin, jubileuszów, wesel. Bierze nawet udział w stypach pogrzebowych. Oświadcza się zawsze z wielką miłością dla Polaków i co dziwniejsze, miłości tej składa dowody.
Posiada dużo stron sympatycznych oraz przysłowie: „tak, panie tak”…
Otóż profesor Effenberger, dojrzawszy przez silne okulary Księżopolczyka, zawołał:
– A ty tam… tak, panie tak… skąd sze wsząleś?
Chłopiec milczał, żuł chleb razowy i patrzył przez okno na liście, opadające z kasztana.
– Gadaj sara… tak, panie tak!
Księżopolczyk nie odwracał się, ani wiedząc, że do niego mówiono.
Effenberger zaperzony zeskoczył z katedry, przybiegł do ławek, zaciśniętą pięścią groźnie potrząsał…
– Sara wstawaj! – krzyczał – natichmiast! jak najpręsej! w pól minuta!…
Dopiero kilka kuksańców, wymierzonych pod ławką przez kolegów, zbudziło Księżopolczyka. Wstał, leniwie się przeciągając.
– Czego?… – zapytał z pełnymi ustami chleba.
Gniew nauczyciela spotęgował się jeszcze.
– Ach, ty, tak, panie tak!… jak sze nasywasz?
Ale tamten nic sobie z gniewu nie robił – nie rozumiał go nawet. Dłoń zwiniętą przyłożył do ucha i powtarzał przeciągle:
– Czegoooo?… Czegoooo?…
Koledzy zaczęli wykrzykiwać mu nad uchem, jeden przez drugiego:
– Pan psor mówi… Pan prosor każe… Pan fesor żąda… żebyś powiedział, jak się nazywasz?
Księżopolczyk zrozumiał nareszcie. Twarz jego przybrała najpierw wyraz wielkiego zdumienia; potem odmalował się na niej namysł głęboki…
Długo milczał, szukając czegoś w pamięci – wreszcie oczy spuścił i rzekł:
– „Zabacułem68”…
Klasa w śmiech – Effenberger zaś, nic zrozumieć nie mogąc, zwrócił się do prymusa:
– Prymus!… tak, panie tak!… gadaj sara, so on powiedział?
Pierwszy uczeń wyprężył się jak struna i cienkim głosem zaraportował:
– On, panie prosorze, powiedział, zabaczułem.
– Was ist denn das69: .„sabba-szulem?” To po żydowsku musi być oder70 po arabsku?… Prymus, panie tak! Gadaj sara so to znaczy?
Studencik, rozkaz spełniając, zapiał:
– To znaczy, panie prosorze, że on zapomniał, jak się nazywa!
Effenberger oczy wytrzeszczył – klasa zanosiła się od śmiechu.
– Ach, ty tak, panie tak! – wpadł Niemiec na Księżopolczyka. – Ty własne Name71 zapomniała? Ach, ty oszol!
– Czegoooo? – spytał tamten, nie dosłyszawszy i przestępując z nogi na nogę, bo go długie stanie zmęczyło.
– Baran!
Chłopiec wzruszył ramionami. Twarz jego wyraziła wielkie zdziwienie.
– Wieprz!…
Wyrzuciwszy z siebie ostatnie słowo i dodawszy jeszcze dla nacisku energiczne: „pfuj!” – profesor, pełen oburzenia i wstrętu, odwrócił się od sponiewieranego ucznia.
Tamten, widząc, że sprawa skończona, usiadł, wyciągnął z kieszeni nową „pajdę” razowca, i zabrał się spokojnie do jedzenia.
Klasa – ryczała.
Od owego to dnia Księżopolczyk został „Zabacułem”.
Biedny Zabacuł!
Są istnienia dziwne, zagadkowe, fatalnością naznaczone, które wśród bliźnich budzą okrzyki oburzenia lub wybuchu śmiechu szyderczego, w jednym zaś i drugim wypadku zasługują wyłącznie – na współczucie.
Należał do nich ten syn zagrodowego szlachcica, „szaraczka” pyszniącego się blaszaną szabelką przy chłopskiej siermiędze.
Wilczy apetyt, apatyczne spojrzenie, przytępiony słuch, słabo rozwinięty umysł – wszystko to były objawy groźnej, nurtującej organizm chłopca choroby.
Jeszcze rok szkolny nie dobiegł do końca, gdy Księżopolczyk musiał przerwać naukę i do łóżka się położyć.
Ojciec wywiózł go na wieś – ułożywszy na prostych „drabkach72”, wysoko sianem wysłanych. Chłopiec chorował całą wiosnę i pół lata i zdrowia odzyskać nie mógł.
Na kilka dni przed śmiercią oczy jego zaczęły nabierać niezwykłego blasku, twarz straciła swój zwykły, nieruchomy, osowiały wyraz. Zaczął mówić o szkole, nauczycielach, współuczniach…
Musiano mu nieustannie odczytywać listę kolegow. Była to jego najmilsza rozrywka. Słuchając to uśmiechał się, to mrugał powiekami, to wzdychał głęboko.
Raz szepnął, jakby tylko do siebie:
– To dobre chłopaki…
Potem rzekł głośniej, z twarzą, nagłym blaskiem rozpromienioną:
– Tak bym chciał poznać się z nimi bliżej, pobratać!
Ocknęła się w nim dusza za późno – gdy już na sen wieczny kłaść się musiał…
47
racuł (gw.) – popr. forma 3 os. lp cz.przesz.: raczył. [przypis edytorski]
48
wykpisz (daw. reg.) – szyderca. [przypis edytorski]
49
włościański (daw.) – chłopski. [przypis edytorski]
50
sukmana – długie męskie okrycie wierzchnie z sukna lub wełny, dołem rozszerzane, dawniej powszechnie noszone przez chłopów. [przypis edytorski]
51
nobilitacja – nadanie szlachectwa. [przypis edytorski]
52
katedra – tu: podwyższenie, na którym stoi stół dla nauczyciela. [przypis edytorski]
53
bark – dziś popr. forma D. lm: barków. [przypis edytorski]
54
parole (fr.) – słowo. [przypis edytorski]
55
szylkret – masa rogowa otrzymywana ze skorupy żółwia podzwrotnikowego, z której wyrabia się grzebienie, guziki itp. [przypis edytorski]
56
tabakiereczka, zdr. od tabakierka – płaskie pudełko do przechowywania tabaki, tj. sproszkowanego aromatyzowanego tytoniu, używanego dawniej jako środek pobudzający do kichania. [przypis edytorski]
57
pronuncjacja (daw. z łac. a. z fr.) – sposób wymawiania, wymowa. [przypis edytorski]
58
dyftong – połączenie dwóch samogłosek, z których jedna nie jest sylabotwórcza, np. au w wyrazie auto. [przypis edytorski]
59
zadawalał – dziś popr. forma 3 os. lp cz.przesz.: zadowalał. [przypis edytorski]
60
Szabasiński – nauczyciel przekręca nazwisko Szabuńskiego tak, aby kojarzyło się z żydowskim świętem, zwanym szabas a. szabat. [przypis edytorski]
61
tabaka – sproszkowany aromatyzowany tytoń, używany dawniej jako środek pobudzający do kichania. [przypis edytorski]
62
kałamarz – naczynie na atrament. [przypis edytorski]
63
piasecznica – naczynie na piasek, którym posypywano zapisany atramentem papier, żeby szybciej wysechł. [przypis edytorski]
64
Jupiter tonans (łac., mit. rzym.) – Grzmiący Jowisz; Jowisz to najwyższy z bogów rzymskiego panteonu, pan nieba, grzmotu i gromu. Jego atrybutem był piorun, z tego powodu czczono go pod imieniem Iupiter Fulgur (Ciskający błyskawicę) i Iupiter Tonans (Grzmiący). [przypis edytorski]
65
szkoły powiatowej P-kiej – Wiktor Gomulicki spędził dzieciństwo w Pułtusku i tam chodził do szkoły. Zapewne jednak chciał, aby jego opowiadania o szkole miały charakter bardziej uniwersalny, a nie tylko osobisty, i dlatego zaszyfrował w tekście Pułtuskiej jako P-kiej. [przypis edytorski]
66
siemię lniane – nasiona lnu zwyczajnego, działające na żołądek osłaniająco, łagodnie przeczyszczająco; zawierają duże ilości śluzu i oleju. [przypis edytorski]
67
hydropatia – wodolecznictwo, lecznicze wykorzystywanie fizycznych właściwości zwykłej wody o różnej temperaturze. [przypis edytorski]
68
zabacułem (gw.) – popr. forma 1os. lp cz.przesz.: zabaczyłem; zabaczyć (daw. reg.) – zapomnieć. [przypis edytorski]
69
Was ist denn das? (niem.) – co to jest? [przypis edytorski]
70
oder (niem.) – lub. [przypis edytorski]
71
Name (niem.) – nazwisko. [przypis edytorski]
72
drabka (reg.) – drabina; tu: wóz drabiniasty. [przypis edytorski]