Читать книгу Inny wariant życia - Grażyna Mączkowska - Страница 4

Rozdział 1

Оглавление

Iza przewraca kartki albumu ze zdjęciami. Pierwsze są sprzed ponad ćwierć wieku. Niektóre rogi już dawno się poodklejały. Kilka zdjęć w ogóle się nie trzyma czarnych, grubych kart. Leżą luźno, tylko cztery kleksy zaschniętego kleju świadczą o przypisanym im miejscu. Jej licealna klasa to prawdziwy babiniec. W trzydziestojednoosobowej grupie uczniów było tylko ośmiu chłopaków. Pośród nich Janusz, z falującymi włosami zakrywającymi łopatki. Te włosy były powodem westchnień i najpiękniejszych marzeń wszystkich dziewcząt w klasie. Pewnie nie tylko w ich. Wyróżniały go też pośród siedmiu pozostałych chłopaków z Ib. Włosy Izy nie wyróżniały jej od reszty pierwszoklasistek, były zwyczajne, proste, tylko czasem luźno rozpuszczone, bo przeważnie związane. Na dodatek niedorodne, bo cienkie, więc to coś podskakujące z tyłu jej głowy trudno było nazwać końskim ogonem, jeśli już to mysim ogonkiem. Iza nie była wyjątkiem – razem z dwudziestoma dwiema dziewczynami z klasy o profilu humanistycznym też marzyła, aby zostać dziewczyną Janusza. Jednak nie kokietowała go jak inne. Zerkała na niego, czasem na dłużej skupiała na nim wzrok, ale zawsze dyskretnie, aby tego nie zauważył. Wiedziała, że nie ma szans na zainteresowanie go swoją osobą.

W połowie września na pierwszej szkolnej zabawie w auli, choć dla całej szkoły, to zwanej wieczorkiem zapoznawczym dla pierwszaków (Iza nie przypomina sobie, żeby w tamtych czasach używano w tym celu słowa integracja) tylko raz poprosił ją do tańca, gdy leciał Drupi i jego Vado via. Wtedy pierwszy raz dotknęła Janusza i jego włosów. Wtedy też pierwszy raz popłakała się przez faceta. Nie wiedziała tylko przez którego.

Czy przez Drupiego, że tak pięknie i smutno śpiewał o pożegnaniu, czy przez Janusza, że tak czule ją tulił przy piosence o pożegnaniu? Cudowne Vado via, na dodatek nucił jej do ucha wraz z cholernym Drupim! Jak w takiej sytuacji można się nie rozkleić? Pewnie w ramionach Darka nie popłakałaby się. Był rudy, piegowaty, nieładny. W ramionach Andrzeja narcyza też nie. Była tego pewna! Na dodatek chwalipięta.

– Iza, płaczesz? – zapytał.

– Nie, mam alergię na tusz, chociaż tylko lekko pomalowałam rzęsy – spanikowana powiedziała pierwsze, co przyszło jej na myśl.

– Przecież ty się nie malujesz! – Myślała, że spłonie ze wstydu.

– Czasem się maluję.

– Aha – dobrze, że nie drążył tematu. Do końca tańca łzy wyschły. Zastanawiała się, skąd wie, że się nie maluje, skoro nigdy jej się nie przyglądał. Miał rację, nie malowała się. Na zabawę też tego nie zrobiła. Wtedy nawet się nie znała na tych wszystkich upiększających mazidłach. I nie umiała się malować. Nawet nie regulowała sobie brwi, choć dziewczyny już dawno to robiły. Po mistrzowsku malowały oczy, potrafiły nanosić puder i róż na policzki. Używały jakichś korektorów, konturówek i Bóg wie czego jeszcze.

Z tamtego wieczorku ma dwa zdjęcia. Już nie pamięta, kto je zrobił. Na jednym jest cała bawiąca się aula, więc fotografująca ją osoba musiała stać na podwyższonej scenie, a na drugim jest tylko kilka tańczących par, wśród nich Iza z Januszem.

Pod koniec września klasa pojechała na wykopki. Przez kolejne trzy dni jeździli ciężarówką do pobliskiego pegeeru zbierać ziemniaki. Siedzieli z dwojgiem nauczycieli pod plandeką, na drewnianych ławach zamontowanych na skrzyni ciężarówki, tyłem do kierunku jazdy i podziwiali mijające widoki. Przeważnie drogę umilali sobie śpiewem. Wszystko było wyśpiewane, od strumyka płynącego zwolna, poprzez ognisko płonące w lesie, piosenki wojenne, powstańcze, na hymnie szkolnym skończywszy. Jedynym zabezpieczeniem był gruby łańcuch luźno wiszący nad burtą skrzyni. Cała szkoła jeździła, ale nie w jedno miejsce, bo klasom przydzielano różne pegeery. Zarobione pieniądze przeznaczali na szkolne wycieczki. Z tej akcji też ma kilka zdjęć. Na jednym utrwalono przerwę na posiłek. Siedzą grupą na przyczepie pegeerowskiego traktora. Iza siedzi obok Janusza. Pamięta, że nie zabiegała o to miejsce, jakoś tak samo wyszło. Na środku stoi wielki karton z bułkami i kana z herbatą. Jedzą swój roboczy przydział – duże bułki z przedziałkiem, jedną z serem, drugą z wędliną.

Na kolejnej stronie są zdjęcia ze szkolnej wycieczki do Malborka. Z wiosny. Jedno ogólne, klasowe, z zamkiem w tle. Drugie z Małgosią i Danką. I trzy zdjęcia, na których jej nie ma. Jest za to Janusz. Marek miał wtedy najlepszy aparat w klasie i żyłkę do fotografowania. Miał w domu ciemnię i sam je wywoływał. Po wycieczce wywołał po jednym zdjęciu z każdego ujęcia, ponumerował na odwrocie, i wraz z kartką zamówień puścił w obieg. Iza zamówiła wtedy te trzy zdjęcia z nim, na których jej nie było. Nikt się nie dziwił temu, bo przecież nie był na nich sam. A w drodze powrotnej, w pociągu (tak, na wycieczki szkolne jeździło się pociągami z innymi pasażerami!), spełnił się jej sen z Januszem w roli głównej. Właściwie wszystkie jej sny z nim się spełniły, a miała ich niezliczoną ilość w niezdrowej częstotliwości. I nie tylko one, bo również marzenia na jawie. Trudno jej było rozgraniczyć jedno od drugiego, jakby najprzystojniejszy chłopak z Ib nie tylko zamieszkał w jej głowie, ale i w jej pokoju, w jej szafie, w jej domu… Urodziła się w grudniu, więc miała piętnaście lat, gdy została dziewczyną Janusza. On szesnaście, bo jest z lutego. A zaczęło się od rozmowy o matematyce. Nawet z nią nie siedział w jednym przedziale. Zupełnie przypadkowo wyszli razem na korytarz. Czekali aż się zwolni, śmierdzące już z daleka, kolejowe WC.

– Co słychać, Iza? – zapytał, a ona w duchu modliła się, aby osoba korzystająca z WC miała jakieś straszne problemy wymagające długiego tam pobytu. Albo żeby nie mogła otworzyć drzwi i podniosła raban. Konduktor musiałby coś zaradzić, i też by to potrwało. Chwilo trwaj, prosiła w myślach.

– Dobrze, że przez tę wycieczkę Beton przesunął nam o kilka dni klasówkę. Ale i tak czarno to widzę. Nie po to wybrałam profil humanistyczny, żeby aż tak zgłębiać matmę! Matma i fiza, to przecież jakaś paranoja. Nieraz już myślę o korkach.

– Jak chcesz, mogę ci pomóc. A czego konkretnie nie rozumiesz? – zapytał, a ona wyobrażając sobie ich wspólną naukę, była w stanie przedorgazmowym. I pewnie dobrze się stało, że WC się zwolniło, bo przecież nie mogła mu powiedzieć, że nie rozumie niczego! Wziąłby ją za tępaka, nieuka albo nie wiadomo za kogo. Jak wyszła, umówili się na drugi dzień po szkole, u niej. Janusz był matematycznym orłem i polonistka wiele razy się dziwiła, że nie wybrał klasy matematyczno‑biologicznej. Gdy pierwszy raz zapytała go o to, powiedział, że wybrał tę klasę ze względu na statystyczną liczbę dziewczyn przypadających na jednego chłopaka. Połowa lekcji zleciała wtedy na śmiechach i uciszaniu przez polonistkę. A gdy zabrzmiał dzwonek, stanęła przy drzwiach i powiedziała, że nikt nie wyjdzie, dopóki z podłogi nie zostaną pozbierane papierowe samoloty i kule, których większość była zaadresowana do Janusza.

Pomoc w matematyce nie skończyła się na tamtym jednym popołudniu. Zresztą Janusz sam stwierdził, że Iza ma kosmiczne zaległości, a bez zrozumienia przerobionego materiału nie pojęłaby nowych tematów. Zdawała sobie z tego sprawę, bo w podstawówce nie cierpiała matematyczki, co przełożyło się na marne oceny z tego przedmiotu. Do liceum przyjmowali na podstawie konkursu świadectw, a stopnie miała dobre i bardzo dobre, tylko z matmy tróję, naciąganą, bo powinna mieć z dwoma minusami, tak stwierdziła matematyczka. Dała jej tę tróję ze względu na dobre oceny z innych przedmiotów.

Klasówkę napisała na trójkę z minusem. Zawsze to lepsze niż dwója. Kolejny sprawdzian poszedł jej lepiej. Był ekspresową kartkóweczką. Jednozadaniową. Beton tak nazywał te swoje niezapowiedziane pomysły. Napisała na trzy plus. Matematyk miał więcej takich durnych pomysłów. Siadał przy biurku, otwierał dziennik, unosił głowę, patrzył w sufit i palcem rysował esy floresy na spisie uczniów. Nastawała cisza. Była pewna, że cała klasa, tak jak ona, przestawała nawet oddychać. Palec Batona zatrzymywał się. Wtedy powoli sprowadzał swoje oczy spod sufitu na dziabnięte palcem nazwisko. Dopiero jak je wyczytał wszyscy zaczęli oddychać, po najdłuższym bezdechu dnia. Wyczytany uczeń pewnie miał przyśpieszony oddech, no, chyba że betonowy palec wytypował Janusza. Inny durny sposób nazywał się „na datę”. Beton, zanim jeszcze zasiadł za biurkiem, w drodze od drzwi, rzucił pytaniem o dzień miesiąca. Do tablicy zapraszał ucznia, który w dziennikowym spisie był zapisany pod tym numerem.

Matematyczne spotkania Izy i Janusza trwały i naprawdę kręciły się tylko wokół cyferek, zbiorów, nawiasów, kresek ułamkowych, procentów i wszystkich innych matematycznych znaków. Iza najbardziej lubiła przerwy. Wtedy rozmawiali, śmiali się, żartowali. Ale nauka nie szła w las. Powoli z matmy stawała się uczennicą czwórkową. Gdy dostała pierwszą czwórkę (choć z minusem) z klasówki, podziękowała Januszowi cmoknięciem w policzek. Nie w szkole, w domu, na kolejnych korkach. Wtedy zatrzymał ją, chwycił za rękę i powiedział, że od dawna mu się podoba, ale sprawiała wrażenie niedostępnej i zwyczajnie nie miał odwagi jej o tym powiedzieć. Od tego dziękczynnego całusa stali się parą. A właściwie od pocałunku, bo Janusz nie był ukontentowany cmoknięciem.

– Za tyle mojej ciężkiej pracy i piękne efekty tylko tyle? A może bardziej byś się przyłożyła, co? – Spojrzał na nią spod byka, wciąż trzymając za ręce. Choć była najszczęśliwszą dziewczyną pod słońcem, nie była w stanie się ruszyć, logicznie myśleć, a już na pewno zrobić, co jej sugerował. O, tak, tak!, chciała podziękować mu piękniej, ale przecież jeszcze nigdy się nie całowała z chłopakiem! Wtedy Janusz sam musiał wziąć swoją nagrodę. I wcale mu tego nie wzbraniała.

Kolejne strony albumu są ich kroniką szkolną. Klasowy wypad rowerowy nad jezioro, i ognisko. Ona obok Janusza. Inne szkolne wycieczki. Na każdym zdjęciu są nierozłączni. Międzyszkolne zawody sportowe. Jazda na łyżwach na licealnym boisku, które zimą zamieniało się w lodowisko. Iza w białych figurówkach, tak się mówiło na nie, Janusz w czarnych hokejówkach. Nie trzeba było mieć własnych łyżew, wypożyczało się w szkole. W parku z całą paczką. Iza z uśmiechem ogląda kolejne zdjęcia, żałując dzisiejszej młodzieży, że nie wie co to subtelny flirt, dawanie sobie czasu i co to wieloletnie chodzenie bez seksu.

W liceum byli popularną parą. Nikt się nie dziwił, kiedy dawali sobie ugryźć kanapkę, na korytarzu się miziali albo Janusz otulał ją swoją kurtką. No, może oprócz kilku dziewczyn, tych najpiękniejszych w klasie, w najmodniejszych ciuchach, najpewniejszych siebie i z wygórowanym ego. Tych w dżinsach z peweksu i miękkich swetrach z szetlandzkiej wełny, również za dolary. Te były nawet zbulwersowane. Pod koniec trzeciej klasy siedzieli razem w ławce. Jak ktoś potrzebował Izy, to leciał do Janusza z pytaniem, gdzie jest, a do Izy, jak szukał Janusza. Byli parą i wszyscy o tym wiedzieli. Kolejne zdjęcia. Osiemnastka Janusza. Luty. Iza dopiero co, bo w grudniu, skończyła siedemnaście lat. Kilka zdjęć z ich szkolną paką. Popisywali się, że palą papierosy. Leżą na trawie, siedzą w parku, jedzą lody, piją wino. Z butelki! Przytulają się. Całują. Następna strona – Izy osiemnastka i jej promienna twarz zatopiona w czerwieni osiemnastu róż od Janusza. Potem Gwiazdka i ferie zimowe. Orły na śniegu. Jakie śmieszne kurtki, czapki! Klasowy kulig. Po osiemnastych urodzinach Iza ścięła włosy z nadzieją, że się wzmocnią, nabiorą objętości. W krótkich zdecydowanie ładniej wyglądała niż w mysim ogonku. Jej twarz nabrała uroku, wyglądała doroślej, stała się okrąglejsza. Nareszcie wyglądała jak licealistka, nie jak ósmoklasistka.

Studniówka. Styczeń. Mroźny i śnieżny. Iza aż głaska zdjęcie z poloneza. Młodzież ubrana w szkolne granatowo‑białe barwy. Dziewczyny przeważnie w długich spódnicach i białych bluzkach. Garnitury też ciemne, i białe koszule. Żadnych innych kolorów. Wtedy bale obowiązkowo odbywały się w szkołach. Rodzice pomagali przygotować jedzenie, a w dzień balu mieli dyżury przy drzwiach, aby nikt obcy nie wszedł do szkoły. Izy ojciec też dyżurował. Byli zakochani w sobie. Szczęśliwi i nierozłączni. Piękni i młodzi. Zdjęcie biesiadnego stołu, za którym zasiadło ciało pedagogiczne. Beton od lat nie żyje. Był prawdziwym pedagogiem, matematykiem z pasją, z powołania. Miał swoje zagrania, ale był lubiany. Nazywali go Betonem, bo jak kazał się czegoś nauczyć to na beton. Podkreślał to słowo uniesionym palcem wskazującym. To nie klasa Izy tak go nazwała. Od zawsze miał tę ksywkę. Jego żona uczyła chemii. Angielka jeszcze wtedy była panienką. Oj, miała się, chłopaki podrywali ją na każdym kroku. Specjalnie to robili, bo od razu się czerwieniła. Nie była urodziwa, bo ponoć miała angielskie korzenie. Odnosiło się wrażenie, że wielkie zęby nie mieściły się jej w buzi. Pewnie dziś zafundowałaby sobie aparat korygujący zgryz. Nosiła śmieszne sukienki w jaskrawych kolorach – niebieściutkie, różowiutkie, jasnofioletowe. Z maleńkimi kołnierzykami, guziczkami, drapowanymi wstawkami. Rozkloszowane, plisowane, zawsze powodowały kpiarski uśmiech na ich twarzach, zwłaszcza dziewczyn. Dostawała je z Anglii w paczkach. Peowca podejrzewali, że był gejem. Nosił różowe koszule. Nie miał żony, choć był po czterdziestce. Ale sylwetkę miał nienaganną. A jaki wysportowany był! Ale wtedy różowe koszule u mężczyzn dziwiły. I choć przywykli do ubioru swojego profesora, do tych kropek na różowym tle, dzbanuszków, piórek czy gwiazdek, podejrzenie wciąż istniało. Uśmiecha się, bo sama kupiła Januszowi dwie różowe koszule, jedną w maleńką krateczkę. Ładnie mu w różu.

Luty, Janusza dziewiętnastka. Pamięta tę imprezę doskonale, bo upiła się i wymiotowała. Iza dopiero za dziesięć miesięcy skończy dziewiętnaście lat. Marzec… pierwszy raz przespali się ze sobą. Zdjęcie w parku. Zrywa fiołki. Siedzi pośród wielkiego fioletowego kobierca. I niezapomniany maj. Kilka zdjęć z sali gimnastycznej. Ogrom uczniów w odświętnej czarno‑białej tonacji siedzi przy stolikach w równych rzędach i ślęczy nad kartkami. Wtedy jej się spóźniał okres, wiedziała, że to ze stresu. Ale gdy matura stała się już tylko wspomnieniem, okres też się nie pojawił. Nie dopuszczała do siebie myśli o ciąży, dlatego do lekarza poszła dopiero w czerwcu. Razem poszli, choć Janusz został w poczekalni. Dowiedzieli się, że w grudniu zostaną rodzicami.

Drugi album jest jeszcze większy. Zdjęcia nie są wklejone tylko włożone w foliowe kieszonki. Album zatytułowany Kacperek.

– Albo i, jot, ka – co ty na to? – zaproponował Janusz gdy zastanawiali się nad imieniem dla syna.

– Co to za litery? – zapytała wtedy Iza.

– Litery alfabetu. I – Iza, jot – Janusz, kolejna jest ka. I, jot, ka.

– Aha, dobry pomysł – spodobał się jej ten alfabetyczny ciąg.

– Tylko jak, tyle jest imion na ka? A jak będzie córeczka?

– To będzie Kasia.

Zgodnie wybrali Kacper.

Pobrali się zaraz po narodzinach syna.

Inny wariant życia

Подняться наверх