Читать книгу Na pierwszy rzut oka - Gregoire Delacourt - Страница 9

Оглавление

Arthur Dreyfuss lubił duże piersi.

Zastanawiał się zresztą, jakie miałby piersi, gdyby był kobietą. Jego matka miała nieduży biust, a babka obfity, przynajmniej z tego, co pamiętał z jej przyduszających uścisków.

Uważał, że duży biust odpowiada za bardziej kobiecą, wygiętą w lędźwiach sylwetkę, to właśnie ów pełen wdzięku, nieco rozkołysany chód urzekał go, a czasami wręcz zniewalał. Ava Gardner w Bosonogiej Contessie, Jessica Rabbit w Kto wrobił Królika Rogera. I wiele innych. Takie obrazy kobiecości wprawiały go w błogość i przyprawiały o rumieniec. Piersi fascynowały, skłaniały do milczenia, wzbudzały szacunek.

Nie było mężczyzny na tej ziemi, który nie stawałby się na ich widok małym chłopcem. Każdy był gotów oddać życie za piersi. Arthur Dreyfuss, który, prawdę mówiąc, jeszcze nigdy nie miał pod ręką takich atrybutów, kontemplował ich liczne wersje w starych, podniszczonych egzemplarzach czasopisma „L’Homme Moderne” wygrzebanych u PePe. A także w Internecie.

Jeśli zaś chodzi o te prawdziwe, widywał je u pani Rigautmalolepszy, kiedy wiosną wylewały się z jej bluzek: dwa lśniące arbuzy, tak jasne, że pojawiały się na ich powierzchni bladozielone, niespokojne, falujące strumyki, nagle wzburzone, kiedy przyśpieszała kroku, żeby złapać autobus, który zatrzymywał się dwa razy dziennie przy Grande Rue (wbrew nazwie małej uliczce, na której 1 września 1944 roku podczas wyzwalania miasteczka zginął pewien Szkot, niejaki Haywood), lub kiedy jej ohydny rudy mops ciągnął ją podekscytowany w kierunku wszelkich odchodów.

W pierwszej klasie gimnazjum skłonność młodego Arthura Dreyfussa do tych dorodnych owoców sprawiła, że upodobał sobie niejaką Nadège Lepetit, która chociaż niezbyt urodziwa, miała przewagę pokaźnego 85C nad uroczą Joëlle Ringuet, płaską jak deska właścicielką rozmiaru 80A. To był zły wybór. Brzydula zazdrośnie chroniła swoich połówek melonów i zabraniała łakomczuchom się do nich zbliżać: trzynastoletnia puszysta ogrodniczka, świadoma swoich atrybutów, chciała mieć pewność, że jest kochana dla siebie samej, a Arthur Dreyfuss, jej rówieśnik, w owym czasie nie znał się jeszcze na kurtuazyjnych, poetyckich, uwodzicielskich słowach. Nie czytał Rimbauda ani nie zapamiętał słodkich jak miód tekstów piosenek Cabrela, ani tych dawniejszych niejakiego C. Jérôme’a (przykład: „Nie, nie opuszczaj mnie/ Nie, nie, ale oddaj się”). Kiedy dowiedział się, że Alain Roger, jego ówczesny przyjaciel, miał skromne pestkowce uroczej Joël Ringuet pod opuszkami palców, na wargach, a nawet w ustach, myślał, że oszaleje. Zastanawiał się, czy nie powinien radykalnie przemyśleć swoich mammalnych aspiracji. I obniżyć poprzeczkę.

W wieku siedemnastu lat pojechał z dumnym Alainem Rogerem do Albert (trzeciego pod względem wielkości miasta departamentu Somma), aby świętować swoją pierwszą wypłatę. Miał zamiar stracić tam niewinność i doznać upojenia. Do tego celu wybrał hojnie obdarzoną przez naturę ulicznicę, ale jego niecierpliwość była tak duża, że błyskawicznie zrosił spodnie. Uciekł wówczas, zrujnowany, zawstydzony, nie mając nawet okazji, jak to sobie tysiące razy przyrzekał, muskać, całować, obmacywać, miętosić opalowych skarbów. A potem umrzeć.

Ta niemiła przygoda ostudziła jego zapały. Przywróciła porządek rzeczy. Przeczytał dwie sentymentalne powieści Amerykanki Karen Dennis, dzięki którym odkrył, że pożądanie drugiej osoby może się również zrodzić z uśmiechu, zapachu czy zwykłego spojrzenia, czego doświadczył sześć miesięcy później u Dedka Frytki, w kafejce-kiosku-punkcie lotto-sklepie tytoniowo-wędkarskim w miasteczku. Rybaków interesowała zwłaszcza kafejka: czerwony szyld piwa Jupiler zastępował im gwiazdę poranną podczas niekończących się, mroźnych zimowych poranków i jak lep przyciągał palaczy, ponieważ prawo z 2006 roku tutaj nie było prawem.

U Dedka Frytki zdarzyło się coś bardzo prostego: zapytany, co zamawia, Arthur Dreyfuss podniósł głowę i jego wzrok napotkał spojrzenie nowej kelnerki. Jej oczy, w szarym kolorze deszczu, wydały mu się zachwycające. Spodobał mu się tembr jej głosu, jej uśmiech, jej różowe dziąsła i białe zęby, jej zapach – wszystkie te powaby, o których pisała Karen Dennis. Zapomniał popatrzeć na jej biust i po raz pierwszy było mu obojętne, czy jest skromny, czy obfity. Ponura równina czy wzgórza.

Doznał wtedy objawienia. W życiu nie istniały tylko piersi. Nie tylko one stanowiły o powabie kobiety.

To było jak nagłe uderzenie pioruna. Jego pierwsze zakochanie i pierwszy dodatkowy skurcz serca – rodzaj arytmii.

Ale ze wzmiankowaną nową kelnerką do niczego nie doszło, bo rozpoczynanie historii miłosnej od końca niczemu by nie służyło, a przede wszystkim dlatego, że kelnerka o deszczowych oczach miała już wielbiciela: kierowcę ciężarówki, który jeździł do Belgii i Holandii, barczystego, tęgiego faceta o miażdżących dłoniach, przysadzistego, z mocnym bicepsem i wytatuowanym na nim imieniem czarującej Éloïse – a to znaczyło, że był zaborczym właścicielem. Jeśli chodzi o karate czy inne sztuki walki, Arthur Dreyfuss znał tylko zasady niewidomego mistrza z Kung Fu (niezapomnianego mistrza Po) oraz dziki okrzyk Pierre’a Richarda z Powrotu tajemniczego blondyna (Yves’a Roberta). Wolał zatem zapomnieć o poezji oblicza Éloïse, wilgotnej szarości jej oczu, różowym odcieniu dziąseł. Przestał przychodzić rano na kawę, przestał nawet palić, nie chcąc ryzykować spotkania na swojej drodze zazdrosnego kierowcy ciężarówek.

Podsumowując ten pierwszy rozdział: z powodu krępego i podejrzliwego kierowcy ciężarówek, życia w małej gminie Long – 687 mieszkańców nazywanych longowianami – położonej w departamencie Somma (z jej osiemnastowiecznym zamkiem, dzwonnicą kościoła – sic! – ogniskami na Świętego Jana, organami Cavaillé-Coll i mokradłami utrzymywanymi ekologicznie przy użyciu koni rasy Camargue; z powodu posady mechanika samochodowego, która sprawia, że ręce są tłuste i czarne, Arthur Dreyfuss, przystojny dwudziestolatek – Éloïse porównała go do Ryana Goslinga, i to „w lepszym wydaniu” – mieszkał sam w małym domku na uboczu, przy wylocie z miasteczka, na tyłach drogi departamentalnej numer 32 prowadzącej do Ailly-le-Haut-Clocher.

Dla tych, którzy nie znają Ryana Goslinga, krótkie uściślenie: chodzi o kanadyjskiego aktora urodzonego 12 listopada 1980 roku, który zdobędzie światową sławę w roku 2011, rok po tej historii, dzięki wspaniałemu i bardzo mrocznemu Drive Nicolasa Windinga Refna.

Ale to mało istotne.

W dniu, w którym zaczyna się ta książka, ktoś zapukał do jego drzwi.

Arthur Dreyfuss oglądał właśnie Rodzinę Soprano (trzeci sezon, siódmy odcinek: wujek Junior przechodzi operację usunięcia raka żołądka). Zerwał się z miejsca. Krzyknął: kto tam?! Pukanie rozległo się ponownie. Otworzył drzwi. I nie wierzył własnym oczom.

Przed nim stała Scarlett Johansson.

Poza pijackim wybrykiem na trzecim ślubie swego szefa, Pascala Payena, zwanego PePe – co, nawiasem mówiąc, pogrążyło go w takim otępieniu, że przez dwa dni był zmuszony ssać arbuza – Arthur Dreyfuss nigdy nie pił. Co najwyżej od czasu do czasu wysączał wieczorem przed telewizorem jednego kronenbourga. Nie można zatem przypisać halucynacyjnej wizji Scarlett Johansson na progu jego domu zgubnym skutkom alkoholu.

Nie.

Arthur Dreyfuss prowadził jak dotąd normalne życie. Żeby się za długo nie rozwodzić, zanim powrócimy do zniewalającej amerykańskiej aktorki: przyszedł na świat w 1990 roku (w roku, w którym ukazała się powieść Park Jurajski, a Tom Cruise zawarł drugie z kolei wzruszające małżeństwo z miłości – z Nicole Kidman) na porodówce szpitala im. Camille’a Desmoulins w Amiens, prefekturze regionu Pikardii i stolicy kantonu, syn Dreyfussa Louisa-Ferdinanda i Lecardonnel Thérèse Marie Françoise.

Jedynak do 1994 roku, w którym na świat przychodzi Dreyfuss Noiya. Noiya, co znaczy „Boskie Piękno”.

I ponownie jedynak od roku 1996, kiedy to Inke, potężny doberman jednego z sąsiadów, myli „Boskie Piękno” z pokusą karmy. Zjedzona twarz i prawa ręka dziecka zostają wydalone w postaci kupy canis lupus familiaris i pozostawione w łagodnym cieniu koła renault Grand Scenic. Lokalna społeczność niesie wsparcie wstrząśniętej rodzinie. Mały Arthur Dreyfuss nie płacze, ponieważ jego łzy wywołują potok łez u jego matki, sprawiają, że mówi ona potworności o świecie, o rzekomym pięknie rzeczy i bezwzględnym okrucieństwie Boga. Powtórny jedynak nie okazuje bólu, trzyma go w sobie, niczym kulki w głębi kieszeni; małe kawałeczki szkła.

Wszyscy się nad nim rozczulają; wycierają ręce w jego włosy, szepczą „nieszczęśnik” lub „biedny chłopiec” albo „to ciężkie przeżycie dla takiego dziecka”. Jest to zarazem smutny i wesoły okres. U Dreyfussów je się łakocie z daktyli, baklawę i baba ghanoush, a dla równowagi po stronie pikardyjskiej: ciastka z serem maroilles, szarlotkę z kawą zbożową chicoré. Cukier roztapia ból i pozwala przytyć.

Okaleczona rodzina przeprowadza się do małej gminy Saint-Saëns (region Seine-Maritime), zamieszkuje w otulinie państwowego lasu Eawy, które wymawia się e-a-wi, gdzie Dreyfuss Louis-Ferdinand obejmuje posadę leśnika. W niektóre wieczory przynosi do domu bażanty, czerwone kuropatwy i dzikie zające, które jego pikardyjska żona przerabia na pasztety, pieczenie i potrawki. Pewnego razu wraca z truchłem lisa na futrzaną mufkę (zbliża się zima), ale Lecardonnel Thérèse krzyczy, przeraźliwie blada, że już nigdy, przenigdy nie zniesie żadnego trupa.

Pewnego ranka kłusownik wychodzi jak zwykle z domu, z torbą i kilkoma sidłami na ramieniu. Jak co rano rzuca na progu: do wieczora! Ale nikt nie zobaczy go tego wieczora, ani zresztą żadnego innego. Zawiadomieni żandarmi porzucają poszukiwania po dziesięciu dniach – jest pani pewna, że nie miał jakiejś przyjaciółki w mieście, jakiejś młódki? Mężczyźni często znikają z tego powodu: świerzbi ich przyrodzenie, mają ochotę na łakocie, chcą poczuć, że żyją, to się nieraz zdarza. Żadnego śladu, żadnych odcisków, żadnego ciała. Lecardonnel Thérèse traci szybko resztki radości życia, jakie jej pozostały, z upodobaniem popija martini wieczorami, w porze, kiedy wracał do domu jej leśniczy, a potem coraz wcześniej, już od bladego świtu – w porze, kiedy wychodził z domu. Wermut (18%) budzi w niej początkowo pewien rodzaj poczucia humoru (Arthur Dreyfuss czerpie z tego skrytą nostalgię), potem jednak wpędza ją stopniowo w potworną chandrę, za sprawą której – podobnie jak w filmie Otwarte okno – zaczyna widywać ducha leśniczego, który pojawia się zawsze w niewłaściwych momentach. A później inne zjawy.

Mięsożernego czworonoga.

Amerykańską aktorkę, która grała Kleopatrę.

Mięso zwisające wokół ramion.

Zakurzone powieki.

Arthur Dreyfuss płacze czasami wieczorami w swoim pokoju, kiedy dobiega go z kuchni smutny i ochrypły głos Édith Piaf i domyśla się, że umysł jego matki pogrąża się w mroku. Nie śmie jej powiedzieć, że boi się stracić również ją, boi się, że zostanie sam. Nie potrafi jej powiedzieć, że ją kocha, to takie trudne.

W szkole Arthur Dreyfuss plasuje się w średniej klasowej. Ma zgodne usposobienie. Nikt mu nie dorówna w grze w kości, która znów stała się modna. Podoba się dziewczynom, wybierają go na drugiego najładniejszego chłopaka w klasie; laureatem zostaje wysoki, posępny, gotycki typ o bladej cerze, podziurkowanych jak sito uszach, z wytatuowanym wokół szyi naszyjnikiem (rysunek przedstawiający skręcony sznur, wykonany po obficie zakrapianej lekturze Ballady wisielców), a przede wszystkim poeta – pretensjonalne, nieudolne rymy, idiotyczne słowa. Przykład: „Życie to gnicie, śmierć to życie w niebycie”. Dziewczyny to uwielbiają.

Jedyna niewątpliwa słabość Arthura Dreyfussa objawia się na wuefie: pewnego dnia, kiedy jego wzrok napotyka spojrzenie niejakiej Liane Le Goff, 80E (rzadko spotykany rozmiar miseczek: Jayne Mansfield, Christina Hendricks) wykonującej ćwiczenia na koniu z łękami – mdleje.

Łukiem brwiowym uderza o metalowy uchwyt konia, rozcinając skórę nad oczodołem; płynie strużka krwi. Rana zostaje ładnie zszyta i odtąd nosi pod brwią dyskretną pamiątkę tego cudownego zawrotu głowy.

Nie stroni od czytania, wręcz przeciwnie, ale nade wszystko lubi oglądać filmy – zwłaszcza seriale, bo jest czas, żeby się przywiązać do bohaterów, polubić ich, jest czas, żeby stali się małą rodziną. Lubi również rozkładać (i składać) wszystko, co ma silnik lub jakiś mechanizm. Dostaje do czytania instrukcje silników i różnych mechanizmów. Szkoła wystara się dla niego o staż u Pascala Payena, zwanego PePe, właściciela warsztatu naprawy samochodów wszystkich marek w Long, gdzie odkryje pewnego dnia książkę z wierszami i pasjonujący zawód, od którego ręce są czarne i tłuste. Panie, którym naprawia samochody, mówią: „Jesteś genialny, kotku, i do tego przystojniak”, a panowie, którym naprawia samochody: „Szybciej, chłopcze, bo mam co innego do roboty”. Zawód, który szybko pozwoli mu zarobić wystarczająco dużo, żeby kupić na kredyt mały domek (67 metrów kwadratowych na dwóch piętrach) przy wylocie z miasteczka, nieopodal drogi D32 prowadzącej do Ailly-le-Haut-Clocher, w miejscu, gdzie kiedy wieje wiatr, z piekarni Leguiff dochodzi zapach ciepłych rogalików i drożdżówek posypanych brązowym cukrem – ale w ten tragiczny poranek nie będzie wiatru – mały domek, do którego drzwi zapuka pewnego dnia Scarlett Johansson.

Wreszcie do niej powracamy.

Scarlett Johansson wydawała się wyczerpana.

Jej włosy, z widocznymi odrostami, były w nieładzie. Opadały ciężko, spływały niczym w zwolnionym tempie. Wydatnych ust nie pomalowała słynnym błyszczykiem. Tusz do rzęs rozpłynął się, rysując pod oczami ponure, ciemne obwódki. I na nieszczęście Arthura Dreyfussa miała na sobie luźny sweter. Sweter przypominający worek, co za niesprawiedliwość: nie zdradzał nic z tych kształtów, o których każdy wiedział, że są czarujące, wręcz zniewalające.

Trzymała w ręku torebkę Vuittona w cytrynowym kolorze, która wyglądała raczej na podróbkę.

Jeśli chodzi o Arthura Dreyfussa, miał na sobie swój ulubiony strój, w którym oglądał seriale telewizyjne: białą koszulkę bez rękawów i spodenki w smerfy; obraz daleki od wizerunku Ryana Goslinga „w lepszym wydaniu”. Chociaż...

A jednak w tej samej sekundzie, kiedy się zobaczyli, uśmiechnęli się do siebie.

Czy się sobie spodobali? Czy poczuli do siebie zaufanie? Czy kiedy usłyszał pukanie do drzwi, myślał, że chodzi o pilną naprawę, pękniętą uszczelkę głowicy, złamany korbowód, problem z przepływomierzem? Czy kiedy otworzył drzwi, ona myślała, że ujrzy zboczeńca, pokrytą brodawkami starczą twarz? Jakkolwiek było, tych dwoje, zupełnie nieprawdopodobnych, uśmiechnęło się do siebie, jakby mile zaskoczeni, i z zaschniętych warg Arthura Dreyfussa, który zaliczał w tej chwili swoje drugie w życiu rażenie piorunem (wilgotne ręce, tachykardia, krople potu, drobne lodowate kłucia w plecach niczym cięcia skalpelem, skołowaciały język), wydobyło się dziwne słowo.

Komin.

(Z myślą o czytelnikach będących wymagającymi lingwistami oraz amatorach geografii należy sprecyzować, że rzeczywiście istnieje miasto o nazwie Comines (czytaj: Komin), leżące w kantonie Quesnoy-sur-Deûle, na północy, w pobliżu granicy belgijskiej – prawdopodobnie małe, dość letargiczne, liczące nie mniej niż pięć komitetów organizacyjnych imprez kulturalno-sportowych, które próbują trochę nim potrząsnąć – ale nie ma ono nic wspólnego z tą historią.)

Nieśmiałe „komin” wypowiedziane odruchowo przez Arthura Dreyfussa wydało mu się w chwili, gdy zobaczył Scarlett Johansson na progu swojego domu, najbardziej sensowną, najbardziej uprzejmą i najładniejszą rzeczą, jaką mógł z siebie wydobyć, bo jeśli wierzyć napisom towarzyszącym serialom telewizyjnym, które oglądał w wersji oryginalnej, znaczyło „proszę wejść”.

A jaki mężczyzna na świecie, nawet w białym podkoszulku bez rękawów i spodenkach w smerfy, nie powiedziałby „proszę wejść” do zjawiskowej aktorki Między słowami?

Zjawiskowa aktorka wyszeptała thank you, ukazując spomiędzy warg różowy czubek języka, gdy wymawiała th, i weszła do środka.

Kiedy wolno zamykał drzwi, z wilgotnymi rękami, sercem, którym nagle szarpnął kolejny dodatkowy skurcz – tak, umrze, tak, teraz może umrzeć – zerknął ukradkiem na zewnątrz, żeby się upewnić, czy nie ma tam żadnych kamer i/lub bodyguardów i czy nie jest to jakiś telewizyjny dowcip, po czym, niezbyt uspokojony, przekręcił klucz w zamku.

Dwa lata wcześniej żandarmeria zdeponowała u PePe w celu przeprowadzenia ekspertyzy wrak peugeota 406. Samochód pięć razy dachował na departamentalnej 112, w okolicach Cocquerel (położonego 2,42 kilometra od Long w linii prostej).

To zdarzyło się w nocy.

Kierowca jechał szybko; najwyraźniej stracił panowanie nad pojazdem, wpadł w zasadzkę zdradzieckiej wilgoci, sączącej się niczym półprzeźroczysty glon po wyboistym asfalcie drogi departamentalnej prowadzącej wzdłuż stawów Étangs des Provisions. Dwoje pasażerów zginęło na miejscu. Strażacy musieli odciąć mężczyźnie nogi, żeby wydobyć go z wraku. Jeśli chodzi o pasażerkę, jej głowa utknęła w przedniej szybie; w szklanej gwieździe tkwił uwięziony kosmyk jej blond włosów i zaschła kropla krwi. Arthur Dreyfuss z polecenia PePe dokonał oględzin wnętrza wraku i pod siedzeniem pasażera znalazł tomik wierszy. Natychmiast, niemal odruchowo, schował go do jednej z dużych kieszeni kombinezonu. Co zbiorek poezji robił w samochodzie, w którym właśnie zginęły dwie osoby? Czy ona czytała mu wiersz, kiedy samochód się rozbił? Kim byli? Czy się rozstawali? Czy dopiero się spotkali? Czy postanowili zakończyć razem życie?

Tego samego wieczora, sam w swoim małym domku, otworzył książkę. Palce lekko mu drżały. Tomik nosił tytuł Exister („Istnieć”), autorem był niejaki Jean Follain. Dużo pustych miejsc na każdej stronie, a na środku krótkie linie, małe bruzdy wyorane lemieszem liter. Proste słowa, które zdawały się zawierać głębokie przesłanie; na przykład te, które przywiodły mu na myśl ojca:

[...] i nawet nie patrząc na drzewa,

uparcie dzierżył pod pachą

oblicza świata całego[1].

A także te, które przypominały mu Noiyę i matkę:

[...] a oto ta, która umrze młodo,

i ta, której jedynie pozostanie ciało[2].

Nie było słowa, którego by nie rozumiał, ale szyk tych słów zachwycił go w najwyższym stopniu. Miał wówczas niejasne poczucie, że słowa, które znał, nanizane niczym sznur pereł, mogą zmienić sposób postrzegania świata. Złożyć hołd zwyczajnemu pięknu. Uwznioślić prostotę.

Delektował się przez kolejne miesiące innymi cudownymi zestawieniami słów na kolejnych stronach, uważając, że są darem, pozwalającym obłaskawić niezwykłość, gdyby ta przypadkiem zawitała kiedyś do naszych drzwi.

Tak jak owej środy, 15 września 2010 roku o godzinie 19:47, kiedy to zniewalająca Scarlett Johansson, amerykańska aktorka urodzona 22 listopada 1984 roku w Nowym Jorku, stanęła nagle przed tobą, Arthurze Dreyfussie, francuski mechaniku, oniemiały ze zdziwienia longowianinie, urodzony w 1990 roku.

Jak to było możliwe?

Czemu nie wypłynęły z jego ust poetyckie słowa? Czemu marzenia zawsze nas paraliżują, kiedy się spełniają? Czemu pierwszą rzeczą, o jaką Arthur Dreyfuss był zdolny zapytać, było to, czy ona mówi po francusku? Bo dla mnie – dorzucił, wymawiając powoli każde słowo po francusku i czerwieniąc się przy tym – angielski to chińszczyzna.

Scarlett Johansson z wdziękiem uniosła głowę i odpowiedziała niemal bez akcentu, albo z niezwykle subtelną, czarującą intonacją, słodką niczym makaronik Ladurée, będącą skrzyżowaniem akcentu Romy Schneider i Jane Birkin: tak, mówię po francusku, podobnie jak moja przyjaciółka Jodie. Jodie Foster! – wykrzyknął Arthur Dreyfuss, bardzo poruszony. – Zna pani Jodie Foster!, po czym wzruszył ramionami i wymamrotał sam do siebie: ależ oczywiście, jaki jestem głupi, bo w tego typu spotkaniach na samym początku inteligencja rzadko bierze górę nad osłupieniem.

Ale kobiety posiadają dar wybawiania mężczyzn z opresji, noszenia ich wysoko w swoich ramionach, dodawania im pewności siebie.

Scarlett Johansson uśmiechnęła się do niego, po czym, lekko wzdychając, z gracją godną Grace Kelly, dokładnie w Oknie na podwórze, zdjęła z siebie luźny sweter robiony na drutach ściegiem muszelkowym, a z maleńkiej torebki wyjęła muślinową koszulkę nocną. Ciepło tu u pana – szepnęła aktorka. Serce znów podskoczyło w piersi mechanika samochodowego. Mimo że był bardzo lekko ubrany, nagle poczuł, że oblewa go fala gorąca. Przymknął na chwilę oczy, zawirowało mu w głowie, owładnęło nim przyjemne, a zarazem przerażające uczucie, ujrzał swoją matkę tańczącą nago w kuchni. Kiedy ponownie otworzył oczy, zobaczył, że nowojorczanka ma na sobie obcisły, jedwabisty stanik w kolorze perłowej bieli z koronkowymi ramiączkami, który otulał jej biust niczym rękawiczka (założył nogę na nogę, żeby powstrzymać początek erekcji), ale również – i mechanik doznał szoku – małą ponętną fałdkę tłuszczu na wysokości pępka, małą złocistą, mięciutką oponkę. Ciepło tu u pana – wymruczała aktorka. Tak, tak – wybełkotał Arthur Dreyfuss, z ubolewaniem stwierdzając nagle, że w prawdziwym życiu brakuje dobrych dialogów; męskiego monologu Michela Audiarda, kilku skutecznych replik Henriego Jeansona.

Po czym popatrzyli na siebie znowu: on lekko blady, chwilami purpurowy; ona o zadziwiająco świeżej, różowej cerze, do złudzenia przypominającej lalkę Barbie. Zakaszlali jednocześnie, i każde z nich zaczęło w tym samym czasie zdanie. Proszę, niech pani mówi – powiedział; nie, proszę niech pan mówi – powiedziała. On odkaszlnął znowu, żeby zyskać na czasie, zebrać słowa, po czym ułożyć z nich, jak poeta, ładne zdanie. Ale duch mechanika samochodowego wziął górę. Czy zepsuł się pani... zepsuł się pani samochód? – zapytał. Scarlett Johansson wybuchnęła śmiechem. Boże, jak ona się pięknie śmieje – pomyślał – i jakie ma białe zęby. Nie, nie zepsuł mi się samochód. Bo ja pracuję w warsztacie i... pomagam ludziom naprawiać samochody. I didn’t know – odparła. To znaczy, naprawiam samochody, chciałem powiedzieć, że naprawiam zepsute samochody. Nie mam samochodu – powiedziała – nie tutaj. Przyjechałam autobusem. Tam, w Los Angeles, mam hybrid, jak wszyscy, ale on nigdy się nie psuje, bo tak naprawdę nie ma silnika.

Wówczas syn milczącego ojca, ojca, którego ciało zniknęło w tajemniczy sposób, zdobył się na odwagę, wstał i głosem, który prawie nie zadrżał, zapytał:

Co tutaj robisz, Scarlett? Przepraszam. Chciałem powiedzieć, co pani tutaj robi?

Małe przypomnienie.

Ta, która zdobyła tytuł „najpiękniejszego biustu Hollywood”, przyznany przez amerykański program telewizyjny Access Hollywood (dla zainteresowanych i amatorów kina – Salma Hayek zajęła drugie miejsce, Halle Berry trzecie, Jessica Simpson czwarte, a Jennifer Love Hewitt piąte), w latach 2004 – 2006 przeżyła love story i uprawiała seks tantryczny z aktorem Joshem Hartnettem.

Po czym w roku 2007 w jednym z nowojorskich kin spotkała Ryana Reynoldsa.

Tak rozpoczęła się ich miłosna idylla.

[1] „L’Atlas”, Jean Follain, Territoires, Gallimard, Paris 1953.

[2] „Les Enfants”, ibidem.

Na pierwszy rzut oka

Подняться наверх