Читать книгу Gra w oczko - Grzegorz Kalinowski - Страница 5
ROZDANIE 1.
AS PIK
ОглавлениеPaździernik 2012
GRACZ
Ruletka jest spektakularna, Krupier wygłasza swoje komunikaty, wokół stołu zawsze stoi tłumek, są w nim piękne kobiety wypatrujące zwycięzców, jest podniecenie jak na stadionowych trybunach. Kulka leci po kraterze koła, później opada, trafia do przegródki i wtedy rozlega się jęk zawodu zmieszany z radosnymi okrzykami. Jak w futbolu: jedni tracą gola, bo inni strzelają, czerwone i czarne, parzyste i nieparzyste, złota bramka, czyli trafienie w numer, trzydziestopięciokrotne przebicie, szaleństwo po golu kończącym dogrywkę. Ale co innego blackjack, którego każdy doświadczył jeśli nie w kasynie, to kiedyś, w szkole, na ławce, na obozie sportowym, w szatni jako oczko. Wyciągać karty tak, by zbliżyć się do oczka, do magicznej liczby dwadzieścia jeden. Dojść do niej jak najbliżej, ale nie przekroczyć, bo grając w oczko czy blackjacka, nie wystarczy obstawić i czekać jak w ruletce. Tu trzeba liczyć, analizować, dobierać karty o różnej punktacji. Te zwykłe od dwójki do dziesiątki mają wartość cyfr na nich wypisanych, figury są po dziesięć, a as – jeden lub jedenaście. Liczysz, patrzysz na krupiera i decydujesz: hit – dobrać czy stand – wstrzymać się. I to jest prawdziwa gra! Wygrał, ale później przegrał. W kratkę, raz tak, a raz tak, ale nagle okazało się, że kieszenie puste. Pożyczył pięć tysięcy. Potem drugie. Znów zaczął wygrywać, poszedł na całość, ale przegrał, potrzebował asa, ale nie dostał go, a trzeciej pożyczki nie było. Przecież znają go, pewna instytucja, wypłacalność, zawsze zwracał… Tak nie można, nie robi się w ten sposób! Zawsze jednak można się odegrać i zrobi to jeszcze dzisiaj, jak nie tak, to inaczej.
ARTUR
Artur włączył wzmacniacz, wpiął gitarę. Był jeszcze w T-shircie, w którym spał, można więc powiedzieć, że grał w piżamie. Naszło go na Taxmana Beatlesów, fajny numer, ważny, otwierający płytę Revolver. Chłopcy z Liverpoolu stali się na niej wielkim rockowym bandem, a przestali być boysbandem z gitarami. Śpiewany przez George’a Harrisona Taxman, Eleanor Rigby, Yellow Submarine i zamykający płytę psychodeliczny Tommorrow Never Knows. Wiśnia dziwił się, jak to możliwe, że on to wszystko pamięta. Zwyczajnie, tak samo jak Wiśnia pamięta skład z meczu Polska–Francja w 1982. Poprawił słuchawki, bo grał w nich, żeby nie obudzić Patryka ani sąsiadów.
MATI
Zanim się odezwał budzik w telefonie, zza drzwi i ściany natarła na niego jakaś wsiowa muzyka. To matka krzątała się po kuchni. Że też, kurwa, starzy nie mogli słuchać techno albo rapu! Przypaliliby, toby się im zmieniło, starym frajerom. Ale takie rzeczy, zioło czy koksik, to nie oni, matka tylko zapieprzała, a stary miał tę swoją działkę i wódkę. Wódka nie jest zła, ale tak sama, bez innych używek to nuda jakaś. A może im coś zapodać do kawy albo zupy? Jak w tym kawale, co to pan Jan z Suwalszczyzny, idąc na polowanie, przez pomyłkę zabrał papierosy syna i po wyjaraniu kilku tylko do południa ustrzelił niebieskiego kangura, dwa smoki i jednorożca. Mati zaśmiał się na myśl o tym, to byłby dobry numer, żeby tak ich kiedyś naszprycować. Zostawiłby ich w pokoju z jakimś dobrym techno i potańczyliby sobie całą noc i kawałek dnia.
Mati miał już prawie dwadzieścia lat. Dużo czasu przed sobą i dużo w ogóle. Nie chodził już do szkoły, nie pracował na etacie. Miał jakieś robótki, a ostatnio zaczął kombinować. Ojciec darł się na niego, że to przez to, że wojska już nie ma obowiązkowego, że z domu go wywali. To niech spróbuje trep jebany, żeby się nie zdziwił! Mati ostatnio nie tylko cwaniakował, ale też robił się z niego coraz większy kozak. Jak któryś z chłopaków miał jakieś wątpliwości, to po dzisiejszym dniu się wyleczy. Ten dzień zmieni wszystko, jak to kiedyś wyczytał czy wysłuchał w telewizji albo radiu, dziś zwrotnica się przestawi i wjedzie na nowe tory, tory, na których końcu będzie szacun na dzielni. Czuł dreszczyk emocji, trochę się bał, ale przede wszystkim był podjarany tym, co ma się wydarzyć. Dzisiejsza robota jest z samego rana, więc dobrze, że stara narobiła hałasu. Wciągnął spodnie, bluzę od dresu i był gotowy do działania, za chwilę przyjedzie Norbi.
ONA
Niemal wybiegła z mieszkania, a z garażu wyjechała z piskiem opon. Życie jej nie pieściło, ten dureń też tego nie potrafił, ale co tam, lepiej tak niż w ogóle, jakoś to było i więcej się nie powtórzy. Więcej seksu z nim nie będzie, no way! Na światłach przy Bednarskiej poprawiła sobie niesforną grzywkę, była czarna jak trzeba, zajebistą farbę jej ten fryzjer nałożył!
JOANNA
Radiowy dżingiel gruchnął jak wybuch bomby atomowej, której eksplozji towarzyszyły trąby jerychońskie oraz krzyk stadionowego tłumu.
– I na koniec wiadomości sportowy flesz! – zaćwierkała dziewczyna prowadząca poranne pasmo w Radiu Top24. – I oczywiście Bartek Szydlik!
– Real Madryt rozgromił na wyjeździe Ajax Amsterdam cztery do jednego, hat tricka skompletował boski Cristiano Ronaldo! A tobie się podoba, Olu?
Ola za swoim mikrofonem wydała przeciągłe mruknięcie.
– Jürgen Klopp ukarany przez niemiecki związek piłkarski grzywną w wysokości sześciu tysięcy euro za niesportowe zachowanie – kontynuował głosem pełnym emocji Bartek. – Ale źle nie będzie, Kuba, Lewy i Piszczu dołożą się do Kloppa! Ha, ha, ha, ha, ha!
Prowadzący był zachwycony swoim niewybrednym dowcipem. Siedząca obok dziewczyna także, bo również się śmiała.
– Jutro mecz z Wisłą, a część Żylety będzie zamknięta, taka jest decyzja wojewody warszawskiego Jacka Kozłowskiego, którego kibice Legii już zdążyli nazwać Koziołkiem, ha, ha, ha, ha, ha! Więcej sportowych wiadomości za pół godziny, w głównym wydaniu informacji!
– Dziękuję ci, Bartku!
– Dziękuję, Olu!
– Jak słyszeliście, to była ostatnia wiadomość sportowa w tym serwisie, a na zegarkach za dwadzieścia pięć dziesiąta, wstawać śpiochy!
I znów gruchnął dżingiel.
Joannę nagła krew zalewała. To szczyt wszystkiego! Nie była starą prukwą, przesadną estetką, mistrzynią słowa polskiego, ale radiowe dzieci wkurzały ją coraz bardziej. Te dueciki i terceciki, śmichy-chichy, koszarowe dowcipy, pieprzona dziennikarska gimbaza! Radiowcy wprowadzili ją na jeszcze wyższe obroty, ostatecznie wyrwali ze snu, ale to nie oni byli jej wrogami numer jeden, to nie oni spieprzyli jej start dnia, bo ich można wyłączyć, a tego dupka z góry nie. To przez niego się obudziła i dopiero gdy nie mogła zasnąć, włączyła radio. Głośno i coraz głośniej, żeby muzyka i informacje przebiły się przez hałas dochodzący z góry. W końcu poddała się, wyłączyła radio i podeszła do półki z płytami. Beethovenem go czy AC/DC? A może po prostu się do niego przejść? Ale żeby to zrobić, najpierw umyła zęby, ubrała się, poprawiła włosy.
Czas podjąć działania radykalne i skończyć z rumakowaniem osła z góry. Tym razem skuteczniej. W ubiegłym tygodniu ten matoł wrzucił jej do doniczki zużytą prezerwatywę i zasypał balkon petami. Gdy wtedy poszła do niego z awanturą, nie poznała go, chociaż wiele razy słyszała jego nazwisko i widziała go w telewizji, ale kiedy otworzył drzwi, to wydał się jej zwykłym szczeniakiem z kogutem na wygolonej głowie i przedramionami całymi w tatuażach jak u Papuasa. Oprócz tego rzuciło się jej w oczy, że był jakiś mały i pokurczony jak dziecko specjalnej troski. Gdyby zobaczyła go w piłkarskim stroju na stadionie albo przynajmniej w telewizji, na pewno by go rozpoznała… W czasie gry nie wydawał się taki niski, był też przypisany do pewnego dress code’u, futbolowego stroju, biało-czerwonych dresów albo reprezentacyjnego garnituru. Po cywilnemu wyglądał zupełnie inaczej. Za to on poznał ją od razu i gdy tylko zaczęła mówić o tym, co znalazła na balkonie, w podskokach pobiegł sprzątać po swoim balu. Kuśtykał z szufelką, mając na nodze plastikową ortezę chroniącą operowane niedawno ścięgno Achillesa. Nie było jej szkoda, że zasuwał, aż się kurzyło. „Inwalidzi też pracują – pomyślała – i to na życie, a nie po to, by posprzątać po wybrykach”. Zaciekawiło ją, kim jest typek, który się wprowadził jakieś dwa tygodnie temu, szczeniak, którego stać na mieszkanie w takim miejscu. Dowiedziała się kilka dni później. Jak każdej niedzieli włączyła telewizor i wybrała kanał, na którym pokazywany był magazyn sportowy Arena. Nie lubiła tego pretensjonalnego programu, i to nie dlatego, że nie lubiła sportu. Kiedyś, dawno, zdarzało się jej nawet chodzić na mecze. Kiedyś to znaczy w czasach, gdy była jeszcze osobą anonimową, gówniarą, która pracowała w radiu. Arenę oglądała tylko dlatego, że prowadzący – Sylwester Kordecki – był jej kochankiem. Od paru miesięcy mieli swój rytuał: Sylwek gnał po programie do jej mieszkania na – jak mawiali – „małe co nieco”. Wyszła właśnie spod prysznica, gdy zobaczyła na ekranie plazmy, jak Silvio rozmawia z… pętakiem, który zapaskudził jej balkon. A więc to on, Dawid Błochowiak, młoda nadzieja polskiego futbolu! Dopiero teraz skojarzyła niewyględnego sąsiada z góry z niedoszłym zbawcą kadry, który gdyby zagrał na EURO, to… Łajza a nie nadzieja, gówniarz nie zbawca, mistrz świata w seksie niepełnosprawnych. Ledwo łazi w tym ortopedycznym bucie, a dziewczyny wyglądające na tanie gwiazdki albo drogie dziwki przetaczają się przez jego mieszkanie, jakby to był sopocki Monciak w środku sezonu. Dzisiaj Dawidek, którego wszyscy nazywali Oczko – czy to dlatego, że grał z numerem 21 na koszulce, czy miał dwadzieścia jeden lat? – przegiął. W czwartek z samego rana urządził sobie balet.
Potrzeba snu wygrała z łomotem. Aśka przysnęła. Ale tylko na chwilę, bo obudził ją jakiś huk, który wyskoczył ponad puszczoną na cały regulator muzykę. Każdego dnia, tylko nie w czwartek! Była zmęczona po najcięższym dniu w jej grafiku, czyli środzie. Przygotowanie do programu, przejrzenie materiałów, wreszcie sam program. Po nim podsumowanie z zespołem, co wyszło dobrze, a co gorzej, wnioski, planowanie kolejnego wydania, czasem wypad na jakiegoś drinka. Wczoraj, a w zasadzie dzisiaj, był drink, i to duży, bo jubileuszowy, sto pięćdziesiąte wydanie W środku tygodnia, więc nie marzyła o niczym innym niż o tym, żeby się wyspać. Nie miała też żadnych planów, bo między czwartkiem a wtorkiem był jej weekend, często wyjeżdżała wtedy z Warszawy i robiła sobie jakiś city break. Ale tym razem nie zrobiła. Została w domu i chciała dojść do siebie po jubileuszowej imprezie. Cały wielki plan… wiadomo co!
Zastosowała stary, sprawdzony, babciny patent, czyli stukanie w sufit kijem od szczotki. Waliła ile sił, o mało nie zbiła tynku. Nic nie pomagało. Najwyraźniej ten cholerny gówniarz udawał, że nie ma go w domu! Gdyby miała faceta, prawdziwego faceta a nie łóżkowego gimnastyka z doskoku, to sprawa załatwiona zostałaby – jakby to powiedział jej nieboszczyk dziadek – w try miga. Na sąsiadów też nie ma co liczyć, o tej porze wszyscy siedzą w pracy albo w fitness clubach i salonach piękności, a ochrona… Ochrona może mu skoczyć, a wzywając policję do tak banalnej sprawy, naraziłaby się na śmieszność, i to może nawet taką, którą nagłośnią tabloidy, a od nich starała się, i czyniła to z pełną konsekwencją, trzymać z daleka.
Postanowiła jeszcze poczekać, może za minutę, dwie znudzi się przedpołudniową dyskoteką.
* * *
Bezdomny wyszedł ze swojej jaskini. Bo teraz mieszkał w jaskini. Tak ją nazywał, chociaż myślał, że to fort. A to nie fort. To ruiny po czymś, co było rotundą, w której pokazywali obraz, panoramę Tatr.
Kiedyś im się tu jakaś wycieczka przyplątała, do środka nie weszli, odstraszyły ich barłogi i smród, ale stali na zewnątrz i jakiś mądrala opowiadał. No to teraz już wie, gdzie nocuje, na Dynasach przy Oboźnej w dawnej rotundzie. Poszedł do parku, bo było ciepło, trzeba łapać słońce, póki można. I kiedy podchodził do swojej ulubionej ławeczki, zobaczył coś, co widział tylko w kinie, a że dawno nie był w kinie – i pewnie już nie będzie, bo nawet jakby miał na bilet, to i tak by go nie wpuścili takiego śmierdzącego – to przystanął i patrzył. Zresztą co innego miał do roboty? Jak to bezdomny – miał czasu w nadmiarze, a rozrywek mało. Patrzył, jak czarne bmw cabrio rusza z piskiem opon, aż dym poszedł, obraca się wokół własnej osi i jedzie Browarną w kierunku Tamki. Musiało się komuś śpieszyć. „Pewnie czasu miał mało” – zaśmiał się pod nosem, bo on nie znał tego problemu. Mówią, że czas to pieniądz, ale to gówno prawda, bo gdyby tak było, to mógłby z jego sprzedaży nieźle żyć, tyle go miał.
* * *
Sąsiad z góry nie zakończył porannej dyskoteki, a złość z niego, pieprzonego kopacza Dawidka, i grzmiącej z jego głośników weselnej orkiestry przeszła Joannie na jej faceta, Sylwestra Kordeckiego.
Czas zadać sobie pytanie, dlaczego z nim jest. Czy dlatego, że jest przystojny i szarmancki, że potrafi kupić kwiaty, i to zawsze dobrze skomponowane bukiety albo piękne róże? Kiedyś nawet zażartowała, że jego ojciec musi prowadzić kwiaciarnię, ale gdyby tak było, to musiałby być także krawcem, matka modystką, a oboje prowadzić restaurację. Sylwester Kordecki był nienagannie ubrany, świetnie gotował, umiał zorganizować zagraniczny wypad, znaleźć romantyczny hotel i zawsze zarezerwować stolik w doskonałej restauracji, dobrać wino. Był też niezły w łóżku, ale oprócz tego miał same wady. Przecież gdyby z nim nie była, gdyby jej nie oczarował prezencją i szarmem, to byłby dla niej jednym z wielu śliskich korpoludków. Jego wyjątkowość polegała na tym, że swój wyścig szczurów wygrał akurat w telewizji, a nie w korporacji. To mogło robić wrażenie na każdej, ale nie na niej, bo akurat dla Aśki Becker fakt, że ktoś pracuje w telewizji, był tak samo oczywisty jak dla dziewczyny z Jastrzębia to, że sąsiad zatrudniony jest w Spółce Węglowej. Nie wziął więc jej na telewizyjny bajer, ale miał za to inny arsenał środków. Te jego kwiaty, komplementy, szarmanckie zachowanie… Był po prostu przyjemnie przewidywalny. W jej szalonym życiu stał się stabilizatorem, kimś, kto dawał wytchnienie. Ale nie na długo; minęło parę miesięcy i przewidywalność Sylwka nie była już taka miła, a jego repertuar zaczynał nudzić. Na poszerzenie programu się nie zanosiło, podobnie jak na jakiekolwiek szaleństwa. Poza tym odkryła – a raczej przypomniała sobie o tym – coś, z czego zdawała sobie sprawę, ale wolała nie pamiętać. Zupełnie jak posiadacz alfy romeo (sama miała dwie!) po którejś awarii traci cierpliwość i decyduje się w końcu sprzedać wspaniałe, ale zawodne auto, tak ona zaczęła w końcu zwracać uwagę na jego wady. Jak to było w Misiu: żeby te plusy nie przesłoniły minusów. A tych było aż nadto.
Kordecki był miękkim kunktatorem, ostrożnym gostkiem, który ze strachu, że opadną gacie i cały świat zobaczy jego blady tyłek, będzie zakładał nie tylko pasek, ale także szelki. Wyobraziła sobie, że nie muszą ukrywać swojego związku, a piłkarzyk z góry podpadł jej tuż przed programem Sylwka. Zadzwoniłaby do niego, a on – oczywiście gdyby był gościem z jajami – zrobiłby z tego grajka mokrą plamę.
Taki Powiatowy… Ten koleś nie był w jej typie, ale miał rozmach, skurczybyk, i jechał równo ze wszystkimi, podobnie jak Emil Zug, prowadzący swój show Idziemy w Zug!. Z nią nie pojechali, bo grzecznie odmówiła. Powiatowy jej odpuścił, ale Zug na telewizyjnej antenie swatał ją zaocznie z kilkoma gośćmi swojego programu. Było to nawet zabawne, zwłaszcza kiedy rzucił hasło: Pani Środa i Leszek Wtorek to para idealna! Wtorek był milionerem podróżnikiem, a Pani Środa to ona, nazwano ją tak, dlatego że jej program W środku tygodnia był nadawany w środy. Gdyby to rzucił ktoś inny… Ale do tego drania Zuga miała po prostu słabość, między innymi dlatego, że ją podrywał w szczególnie elegancki i miły sposób, bo był gejem. Twardym gejem.
A Sylwek? Mięczak bez polotu, który wdrapał się na koturny i w swoim wieczornym sportowym show parodiuje Bohdana Tomaszewskiego, chrzaniąc o olimpizmie, baronie de Coubertinie i głębi sportu. Oczywiście co tydzień epicki materiał o amatorskim sporcie lub rekreacji: niepełnosprawni na wózkach, skrzaty na skoczniach, młodzi mistrzowie strugający za własne pieniądze łódkę oceaniczną albo weteran, który na emeryturze postanowił przejechać Afrykę na hulajnodze. Ambicje, wyzwania, emocje i przełamywanie barier ludzkich możliwości… Łza się w oku kręci, a sponsorem tej parady wzruszeń jest bank, który cynicznie i z uśmiechem na ustach wsadził pół Polski na frankową karuzelę, a teraz właśnie formował drugi front, proponując, oczywiście pod innym szyldem, nowe linie kredytowe dla tych, którzy już ledwie zipali, i dla jeleni, którzy jeszcze nie wpakowali się w kłopoty. Co za obłuda! Pora uświadomić sobie, że sponsor znakomicie pasował do Sylwka. Nie pamiętała, żeby kiedykolwiek zrobił coś za darmo. W tenisa, ping-ponga, w pchełki, picipolo na żużlu i w tego swojego zasranego golfa zawsze grał na kasę. No może nie tak bezpośrednio, ale o butelki wina za kilkaset złotych i drogie kolacje! Ale najwięcej zyskiwał wtedy, gdy przegrywał, bo on świetnie kalkulował. „Panie prezesie, był pan nie do pokonania!” A potem wspólna kolacyjka i biznesiki, a na koniec prowadzenie imprezy korporacyjnej albo spotkania motywacyjnego. Brał znajomego mistrza sportu, odpalał mu parę tysięcy, a sam kasował osiem, dziesięć kawałków. Spryciarz, cwaniak, dusigrosz. Ale na wizji to co innego: etyka, elegancja i elokwencja. Trzy razy „e”! I raz „p”. „P” jak powściągliwość. Nie będzie plotkował jak inni, co on jest – Futbol Café? Żadnych plotek, żadnych sensacji, on tylko puści słodkiego, dydaktycznego bąka, bo przecież uprawia wyższą kulturę sportu, a poza tym nie chce sobie psuć układów w środowisku.
Wyobraziła sobie, jak Oczko jest grillowany w programie Zuga albo wije się na kanapie u Powiatowego i robi z siebie pośmiewisko. Prowadzący programu Czerwona kanapa zdecydowanie nie był jej księciem na białym koniu, ale nie ma co ukrywać, intrygował ją, bo oprócz brawury, z jaką prowadził swoje programy, miał jeszcze jedną zaletę: każdy wiedział, kto jest jego aktualną dziewczyną. Ten gość nie tylko nie wstydził się swoich związków, ale wręcz pękał z dumy, pokazując się w towarzystwie swoich partnerek.
Nie to co Sylwek. Pieprzony tchórz i konspirator. Żadne „p” jak powściągliwość, tylko „d” jak dupościsk. Miała już dość tego patafiana, który bał się odejść od tej swojej krowy – bo dzieci, wizerunek, dobra prasa… Wizerunek to mu pierdyknie jak niejednemu z nich, gdy ten Plastuś z grzywką i ostrym piórem, niedoszły laureat Pulitzera i Grand Pressu, ale za to za każdym razem nominowany do tytułu Hieny Roku, wywali w swoim tygodniku artykuł z okładką! Byłby kolejnym w jego bogatej kolekcji odstrzelonych przez siebie jeleni. Ciekawe z jakim tytułem. „Podwójne życie naczelnego moralizatora”, „Szybciej, wyżej… głębiej?”, „Brudne sumienie polskiego sportu” albo „Konkurencja nie śpi?!”. Będzie jakoś tak, bo on jest święty, tak święty, że nad głową krąży mu popiątna aureola złożona z kół olimpijskich.
W potoku myśli nastąpiła chwila pauzy i do świadomości Aśki znów dotarło to, co leciało z głośników sąsiada.
Umpa, umpa, umpapapa, umpa umpa…
Ja uwielbiam ją…
Param, param, pamparampapampam, param, parampampam…
Myśli ponownie przeskoczyły na typka z góry i jego festiwal disco polo oraz taniego techno. A może ją szczeniak podrywa? Jeśli tak, to się zdziwi. Wskoczyła pod prysznic, nie pójdzie do niego taka prosto z łóżka. Może jak się skończy myć, to będzie cisza? Może ten Grzesiu Filipowski XXI wieku podniósł wreszcie tyłek i przyciszył sprzęt. Cholerny polski Messi z mózgiem jak orzeszek.
Cholera! Z prysznica poleciała zimna woda, a przez głowę przeleciała myśl. A kim jest ona, Joanna Becker? Mode rozliczeniowy był dziś nadspodziewanie silny i uruchamiał się dosłownie co minutę. Może to przez lekkiego kaca? Tylko że to nie on był jej zmartwieniem. Zdarzało się, abstynentką nie była, ale w porównaniu ze środowiskiem to nie nadużywała alkoholu. To znaczy nie robiła tego za często. Nie miała zresztą typowych dla gwiazdy telewizji problemów, głośnych romansów, zakupów, podczas których licznik bił szybciej od zadłużenia Polski, czy powrotów do domu à la Łazuka w Nie lubię poniedziałku. Hieny nie mogły się tym pożywić, więc znalazły sobie inną karmę. To niektórzy co bezczelniejsi prezenterzy radiowi potrafili o niej palnąć – oczywiście w zawoalowany sposób – że jest wredną suką po paru nieudanych związkach. Radiowy DJ Lok odważył się nawet nazwać ją „panną Asią, która niedługo straci okres przydatności do spożycia”. I nikt jej nie bronił, bo kto będzie żałował ładnej, pyskatej i bogatej prawie czterdziestki bez zobowiązań? Do kompletu brakowało jej już tylko tego, by była blondynką z wielkim biustem i zrobionymi w dzióbek ustami. Oprócz tego miała wszystko, nie miała tylko nikogo na stałe, nikogo na zawsze. Ani faceta, ani dziecka, ani nawet psa, i to także wyciągnął jej jeden z bulwarowych śmieci. Obrazkowa historia powtórzona potem w wydaniu internetowym – jej zdjęcie z podpisem: „pomóżmy samotnej piękności z małego ekranu znaleźć prawdziwego przyjaciela”. Kilka słów, że nie ma nikogo, nawet psa, a skoro tak, to jaki piesek pasowałby jej najbardziej. W internetowym głosowaniu zwyciężyły ex aequo bulterier („pies, który tak jak ona w telewizyjnym studiu potrafiłby rozerwać każdego na strzępy!”) oraz york („mały, piękny przyjaciel, którego można z łatwością zabrać nawet w daleką podróż”).
W sumie mogło być gorzej, bo palanci z brukowców i kolorowych pisemek nie przepadali za nią. Nie brała udziału w fotograficznych ustawkach, nie prężyła się na ściankach i nie oprowadzała po swoim mieszkaniu. Kurwa, co to za pomysł, żeby wpuszczać obcych ludzi, którzy pokażą twój intymny świat w kolorowym magazynie albo w śniadaniówce! Patologia jakaś… – jak by to skwitował jej dawny sąsiad z Pięknej, pan Felek, który był rezydentem parapetu sklepu monopolowo-spożywczego przy Hali Koszyki. Nie wpuszczała zatem żadnych fotopstryków i gazetowych dizajnerek, nie zaglądano więc jej do łóżka ani dosłownie, ani w przenośni. O jej romansach nie trąbiono, bo albo wcale o nich nie wiedziano, albo dowiadywano się grubo po fakcie. Piranie z kolorówek chyba już się z tym pogodziły, dotarło do nich, że Joanna Becker jest poza ekranem nudna i niedostępna, choć po cichu pewnie miały nadzieję, że odpali im kiedyś bombę w postaci romansu z facetem z setki „Wprostu”, uwiedzenia pogodynki albo przespania się z gejem, który prowadzi popołudniowy konkurs dla idiotów.
Romans z Sylwestrem Kordeckim, sumieniem polskiego sportu, który miał żonę domatorkę i dwójkę dzieci, byłby czymś, co mogłoby z nawiązką zaspokoić oczekiwania brukowej prasy, bonusem za lata posuchy panującej na plotkarskim poletku Joanny Becker. Pomyślała teraz o „swoich” okładkach, które pojawiłyby się, gdyby odkryto jej romans z Sylwkiem: fotomontaż, w którym stylizowana jest na Królową Śniegu i napis „Zimna i okrutna. Becker niszczy jeden z najpiękniejszych związków w naszym show-biznesie”. Przeraziła się, ale nie wizją okładek i czołówek brukowców, tylko tym, z kim się związała.
Kąpiel skończona i rozliczenia z samą sobą także. Ubrała się i wsunęła na stopy klapki od Jimmy’ego Choo kupione na wyprzedaży za niecałe osiemset złotych i ruszyła na górę, by policzyć z Dawidkiem. Zamykając drzwi, zastanawiała się, jak pikarz zareaguje na opieprz. Raz dał się zaskoczyć, ale teraz wcale nie musi być łatwo. To nie jej program w telewizji, w którym wsiada na bezbronnego polityka, a on i tak nie może się obrazić, bo przecież chce jeszcze kiedyś wrócić do studia. Czasem miała wrażenie, że tych facetów to kręci, że te stare dziady marzą, żeby zostać z nią sam na sam, a ona nie tylko by na nich krzyczała, ale też lała bacikiem na goły tyłek. Ale co innego tresura sejmowej trzody, a co innego starcie z gówniarzem, który kopie piłkę i ma wszystko i wszystkich gdzieś.
Przypomniała sobie, jak parę miesięcy temu, jeszcze przed kontuzją w meczu kadry, ten bałwan dostał po nogach i zamiast spokojnie patrzeć, jak sędzia wymierza sprawiedliwość, wyjechał rywalowi z barbary. Pewnie dlatego, a nie z powodu kłopotów z nogą, stracił szansę na grę w EURO. „Wróć! – usłyszała w głowie komunikat wewnętrznej cenzury – z barbary, czyli z dyńki, ze łba, co zrobił? Wyjechał! Gdzie się nauczyłaś się tego ohydnego języka?” Oczywiście w radiu! W kuźni mowy polskiej, gdzie dzieliła reporterski pokój z chłopakami ze sportu.
Wlokąc się po schodach, przemyślała z pół życia, więc w końcu doszła do drzwi i po prostu zadzwoniła. Raz i drugi, nienachalnie, ot tak, po prostu jak to się dzwoni do drzwi. Jeszcze raz. „Dupek – pomyślała – ten dupek przegina”. Kolejny raz nacisnęła dzwonek. I nic.
Miała być spokojna, ale poczuła gniew, zaczęła więc walić w drzwi i dopiero wtedy zorientowała się, że są otwarte. Weszła do środka. Muzyka grzmiała jak na wiejskim festynie, jakiś ćwok śpiewał o tym, że poznał właśnie prześliczną blondynkę i że ona będzie jego.
Jesteś moim pożądaniem,
Rozpala mnie twój widok
Jak na żą-da-nie!!!
Jak na żą-da-nie!!!
Chcesz, by cię poderwać?
Na pewno zrobię to
Zadziwię ciebie mała
Wyobraź sobie to!
Ho-ho-ho-ho!
Wyobraź sobie to!
Ho-ho-ho-ho!
Ten żałosny przebój nazywał się Lady Panna i był discopolową parodią Kryzysowej narzeczonej i Mniej niż zero Lady Pank. Wyobraź sobie to! O-o-o-o! Ho-ho-ho-ho. Akurat ona sobie wyobrażała, widziała oczyma wyobraźni wysmażonego w solarce kastrata w białej, rozpiętej do pępka koszuli i ze złotym łańcuchem na karku. Król disco polo, który z towarzyszeniem swoich kumpli z elektronicznymi parapetami darł mordę w penthousie, który należał do chuj-wie-kogo, a w którym od niedawna mieszkał kulawy kopacz.
– Dawid jesteś tu? Odezwij się!
„Pewnie się schlał” – pomyślała.
Słyszała od Sylwka, że wielu piłkarzy podczas rehabilitacji baluje, wybierając często kliniki pod kątem nie obsługi medycznej, ale dostępnych w okolicy rozrywek. Dziwnym trafem w pewnym czasie kilku piłkarzy miało żony i dziewczyny z tego samego miasta, a jeszcze większym zbiegiem okoliczności było to, że wszystkie pracowały w tej samej agencji modelek, która – co za niespodzianka! – mieściła się obok kliniki rehabilitacyjnej specjalizującej się w stawianiu na nogi sportowców. Większość prezesów i trenerów zdążyła się w tym połapać, ale ten mały krętacz miał podobno dar przekonywania, a poza tym nie grał już w polskiej lidze. Po tym, jak się zorientowała, kim jest jej sąsiad, zrobiła na jego temat krótki research; wiedziała, że właścicielem jego obecnego klubu był Iwan Osipowicz Bender, napalony rosyjski miliarder z miasta na środku stepu, który chciał ze swoim klubem dołożyć kolegom – oligarchom z Moskwy i Petersburga. Miał kasę i wierzył, że można za nią kupić wszystko, nawet zespół, który w dwa lata podbije dawny Sojuz. Ten Iwan wierzył w różne rzeczy, nawet w zdobycie europejskiego pucharu, ale tego mniejszego, bo większy miał trafić do gabloty ulubionego klubu Putina – petersburskiego Zenita. Iwan Osipowicz wierzył w siłę swoich pieniędzy i własnej nieomylności, więc dał wiarę także temu, że właśnie w Warszawie Oczko najszybciej dojdzie do siebie. No i dochodził, co noc z inną dziwką.
– Oczko! Oczkoooo!!! – wydarła się, bo już miała dość tej ciuciubabki.
Wyłączyła sprzęt w salonie i zajrzała do sypialni.
– O Boże – jęknęła – kurwa mać, Jezu… – Szybko odzyskała równowagę. – Kurwa, to niemożliwe!
Gdyby była tą cipką z konkurencji, o której marzy programowy, toby się zsikała w majtki, ale ona szybko się opanowała i wybrała numer na wyświetlaczu smartfona. Działała automatycznie, a emocje szybko z niej schodziły. Na wojnie w Jugolandzie widziała gorsze rzeczy. „Mój Boże – pomyślała – miałam wtedy dwadzieścia jeden lat, czyli tyle, ile ten nieszczęsny dupek”.
Przez moment wahała się: najpierw telefon do redakcji czy na policję. Policja. Wykręciła 112 i po chwili oczekiwania wyrecytowała:
– Mówi Joanna Becker, chciałam zgłosić zabójstwo.
Po drugiej stronie pauza. Radio nie znosi ciszy, telefon też, a w tej sytuacji sekunda zawahania dyżurnego wydawała się jej wiecznością.
– Mam podać PESEL i numer dowodu osobistego? Wiem, że rozmowa jest nagrywana, a mój numer rozpoznawalny.
Znów chwila ciszy.
– Łączę z policją.
Tu znów to samo, i jeszcze raz, gdy powiedziała, kto jest ofiarą, w końcu jednak przyjęto zlecenie. Wtedy mogła wybrać numer do firmy, od razu do wydawców.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.