Читать книгу Mity dla dzieci - Grzegorz Kasdepke - Страница 8
Nasz przyjaciel Prometeusz
ОглавлениеKażde dziecko wie, że z piasku można ulepić różne fajne rzeczy. Rybki, kwiatuszki – co kto umie. A Prometeuszowi udało się kiedyś ulepić człowieka. Zresztą niejednego. No, ale Prometeusz był tytanem, czyli jednym z bogów – a jak wiadomo bogowie potrafią nie takie rzeczy. Poza tym ulepił tego człowieka nie z piasku, tylko z gliny. Może to była jakaś specjalna glina? Trudno powiedzieć… W każdym razie ulepił – i już!
Zapyta ktoś: „Po co lepić ludzi, skoro tylu ich na świecie?”. Ha, w tym rzecz, że wtedy żadnych ludzi nie było! Spustoszona ziemia ledwo jeszcze zipała po walkach bogów, którzy bili się tu o władzę.
Widok wymarłych, pustynnych terenów przygnębiał Prometeusza. Brakowało tu kogoś żywego. Brakowało człowieka. Prometeusz pochylił się więc nad kawałkiem gliny i zaczął lepić – ręce, nogi, głowę… Pracował niezmordowanie przez kilkanaście godzin, a gdy skończył, poprosił Atenę, boginię wiedzy i mądrości, aby tchnęła w te nieruchome ludzkie ciała życie. I tak właśnie powstali pierwsi ludzie.
Jednak ulepić człowieka to jedno, a nauczyć go żyć, to drugie. Na początku ludzie zupełnie nie wiedzieli, co ze sobą zrobić. Mieszkali w zimnych, ciemnych jaskiniach, jedli, co popadło, ciągle marzli, bo nie umieli uszyć sobie ubrań… Właściwie nic nie umieli. Nie znaliżadnych narzędzi, nie wiedzieli, jak uprawiać ziemię ani jak budować domy, nie wpadli na pomysł, że można hodować zwierzęta… Tego wszystkiego musiał ich dopiero nauczyć Prometeusz. I nauczył. Trochę to trwało, ale nauczył. Wkrótce ludzie zaczęli żyć dostatnio i szczęśliwie. Niczego im nie brakowało, potrafili zmagać się z siłami przyrody i – rzecz jasna – byli Prometeuszowi ogromnie wdzięczni.
Zeus zgrzytał ze złości zębami. Przecież to on był władcą świata – a nie Prometeusz! Zwołał więc wszystkich ludzi i mówi im tak:
– Słuchajcie, zaopiekuję się wami, ale… – tu zawiesił głos – ale coś za coś. Będziecie składali mi ofiary.
– To znaczy? – zapytał ktoś niepewnie.
– No… – Zeus podrapał się po głowie. – Powiedzmy, że zabijając jakieś zwierzę, będziecie mi oddawali jego część.
Przysłuchujący się temu wszystkiemu Prometeusz uznał, że nie ma sensu wszczynać kolejnej walki z Zeusem. Najbardziej ucierpieliby na tym właśnie ludzie – a zależało mu na ich spokoju i bezpieczeństwie. Lepiej przechytrzyć złośliwe bóstwo… Poradził więc swym podopiecznym, aby przyjęli warunki Zeusa. A on już zadba o to, by bogowie nie zażądali za swą opiekę zbyt wysokiej opłaty.
W dniu, w którym miała być złożona pierwsza ofiara, Prometeusz przyprowadził przed ołtarz dorodnego byka. Jego mięso, owinięte w skrwawioną skórę, złożył po jednej stronie ołtarza, a po drugiej – bycze wnętrzności i kości – przy czym okrył je tak pieczołowicie tłuszczem, że wyglądały jak najsmaczniejsze kąski.
Zeus spoglądał na nie łakomym wzrokiem.
– No dobra – powiedział zacierając z radości ręce. – Odtąd będziecie mi oddawali właśnie te tłuściutkie kawałki. A resztę możecie sobie zostawić.
– Nie ma sprawy… – bąknął któryś z ludzi.
Jakaż była wściekłość władcy Olimpu, gdy zobaczył, co kryje się pod tłuszczem!
– Prometeusz! – wrzasnął. – Ty draniu!
Ale było już za późno, Zeus nie mógł zmienić zdania. Zabrał więc swoją część byka i, jak niepyszny, powrócił na Olimp.
– Czekaj… – mruczał – jeszcze pożałujesz.
Oczywiście na ludziach było mu łatwiej wyładować złość niż na Prometeuszu. Zaraz też wymyślił, że nie pozwoli śmiertelnikom korzystać z ognia. Sprowadził nad ludzkie osady czarne chmury, spuścił deszcz, który wygasił wszelkie ogniska, a potem zakazał Prometeuszowi rozpalać ich na nowo. Ogień miał od tej chwili należeć wyłącznie do bogów. A że wtedy jeszcze nie było ani zapałek, ani zapalniczek, ludzie nie potrafili sami wskrzesić płomieni.
– Jak to?! – oburzał się Prometeusz. – Przecież nie mając ognia, będą żyli nędznie jak robaki!
Lecz Zeus wzruszał tylko ramionami.
Prometeusz chodził ponury po zziębniętej ziemi. Patrzył bezradnie na przemarzniętych ludzi, którzy tulili się do siebie w poszukiwaniu choć odrobiny ciepła, na dzieci, które krzywiły się z niesmakiem na widok surowych ryb i buraków. A on nie miał przy sobie żadnego narzędzia, którym mógłby rozpalić ogień!
Nagle przyszedł mu do głowy pewien pomysł.
– Wykradnę go – wyszeptał oszołomiony własnym zuchwalstwem. – Niech się dzieje, co chce! Wykradnę go samemu Heliosowi!
Helios był bogiem słońca. Każdego dnia wyruszał swoim świetlistym rydwanem w podróż przez niebo. Ogniste konie ciągnęły żarzącą się kulę słońca, krzesząc spod kopyt snopy iskier. Gdy Helios wyjeżdżał o świcie zza horyzontu, zaczynał się dzień, gdy znikał – nastawała noc.
Następnego poranka Prometeusz podkradł się do wyłaniającego się zza gór rydwanu Heliosa i przytknął do niego oliwną gałązkę – w jednej chwili delikatne listki stanęły w płomieniach! Prometeusz ostrożnie zapalił od nich kolejne gałązki, a gdy był już pewien, że ogień nie zgaśnie, rozniósł je po ludzkich osadach.
Jakże się ludzie ucieszyli! Wreszcie mogli ogrzać się przy trzaskających wesoło płomieniach. Wreszcie mogli wysuszyć ubrania. Wreszcie mogli zjeść coś ciepłego. Strzegli odtąd ognia jak najcenniejszego skarbu – przed deszczem, wiatrem, przed tym, co mogło go zagasić.I, co oczywiste, dziękowali Prometeuszowi przy każdej okazji.
Zeusowi było tego za wiele!
– Masz go ukarać! – rozkazał Hefajstosowi, bogu ognia.
Zahukany Hefajstos nie śmiał przeciwstawić się ojcu. Ruszył z dwoma pomocnikami na poszukiwanie nieposłusznego tytana. A że, jako kowal, obdarzony był niezwykłą siłą, gdy dopadł już Prometeusza, uwięził go bez zbytnich problemów. Może zresztą Prometeusz nie bronił się za bardzo? Przecież dobrze wiedział, że kradzież musi być ukarana – nawet jeśli nie była czyniona dla własnej korzyści.
Straszny był gniew Zeusa, okrutna kara, którą wymierzono krnąbrnemu tytanowi. Przykuty łańcuchami do skalnej ściany Kaukazu Prometeusz cierpiał męki wystawiony na palące promienie słońca, na porywiste wiatry, na ulewne deszcze… Nikt nie mógł przyjść mu z pomocą, bo też nikt ze śmiertelników nie był w stanie dotrzeć na to odległe pustkowie, a bogowie bali się gromowładnego Zeusa.
Jedynym świadkiem cierpień Prometeusza był orzeł, przysyłany tu każdego dnia przez mściwego władcę Olimpu. Potężnymi pazurami rozrywał brzuch nieszczęśnika, a potem, nie zważając na jego krzyki, wyszarpywał mu wątrobę. I każdego dnia rana goiła się w cudowny sposób, bo Zeus pragnął, by ta męka nie skończyła się nigdy.
Aż wreszcie o męce tytana dowiedział się Herkules i postanowił dotrzeć w dzikie strony. Nie było wtedy sławniejszego bohatera na świecie – każdy chłopiec, ledwo nauczył się chodzić, już krzyczał, że zostanie w przyszłości Herkulesem. Nawet mieszkający na Olimpie bogowie przyglądali mu się z szacunkiem – mało to Herkules potworów pokonał, mało rzezimieszków ukarał?
– Ratunku… – wyszeptał ostatkiem sił Prometeusz.
Herkules przystanął. Czyżby się przesłyszał? Może to tylko wiatr?
– Ratunku…
Widok przykutego do ściany umęczonego tytana wstrząsnął Herkulesem głęboko. Rozpoznał Prometeusza, jakże mógłby nie rozpoznać dobroczyńcy ludzkiego rodu?! Kątem oka dostrzegł nadlatującego orła – chwycił łuk, napiął cięciwę… i już po chwili przeszyte celną strzałą ptaszysko spadło na skały. Teraz wystarczyło tylko rozkuć kajdany i uwolnić więźnia.
I tak skończyły się cierpienia Prometeusza. Po pewnym czasie nawet Zeus przyznał, że kara była zbyt okrutna – pozwolił więc zamieszkać Prometeuszowi na Olimpie. Możliwe, że później tego żałował, bo Prometeusz jeszcze nieraz stawał w obronie ludzi.
Ale to już zupełnie inna historia.