Читать книгу Przyjaciele - Grzegorz Kasdepke - Страница 4
ОглавлениеNajtrudniej jest zacząć. Chyba że chodzi o paczkę czipsów lub o czekoladowe lody.
Ale co powiecie na przykład o robieniu porządków w pokoju?
Czy też o odrabianiu lekcji?
Mało to człowiek musi się namęczyć, nim wreszcie wstanie od telewizora i sięgnie po odkurzacz? Albo wyciągnie zeszyt z plecaka?
Tak, tak, początki są trudne…
A pamiętacie swój pierwszy dzień w szkole? Było łatwo? Na pewno nie.
No właśnie.
To teraz pomyślcie, jak trudno jest rozpocząć książkę!
Na dodatek taką… wesołą i ciekawą.
„Wesoła i ciekawa” – dobre sobie! Jak ma być wesoła, kiedy cała ta historia rozpoczyna się w połowie lutego?! Czy w połowie lutego może się wydarzyć cokolwiek wesołego?! W połowie lutego to można się co najwyżej przeziębić. Przemoczyć nogi i złapać katar.
Owszem – niektórzy ludzie w połowie lutego wyjeżdżają w góry i szaleją na nartach. Inni – na deskach snowboardowych. Są też tacy, którzy nigdzie nie wyjeżdżają, za to mogą sobie pojeździć na sankach. Ewentualnie lepią bałwana i rzucają w niego śnieżkami.
Ale bohaterowie naszej książki nie dość, że nigdzie nie wyjeżdżają, to nawet głupiego bałwana nie mogą ulepić; bo w połowie lutego na podwórku przy ulicy Śródmiejskiej zamiast śniegu leży bura breja – szara i obrzydliwa, i jedyne, do czego da się ją wykorzystać, to do zatykania studzienek kanalizacyjnych. Czego zresztą bardzo nie lubi pan Franciszek, dozorca kamienicy przy Śródmiejskiej 15. Ilekroć Tomek, Patti lub Jacek zatkają śnieżną breją którąś z dwóch studzienek na podwórzu, zaraz pan Franciszek wybiega ze swego mieszkania na parterze i wymachując groźnie miotłą, krzyczy, że zrobi wreszcie porządek z tymi nieznośnymi smarkaczami. Czyli z Tomkiem, z Patti i z Jackiem. I ze wszystkimi innymi dziećmi.
Szczerze mówiąc, pan Franciszek nie przepada za dziećmi. Ani za tymi ze Śródmiejskiej, ani w ogóle. Owszem, jest w tym trochę winy dzieciaków z podwórka. Choć nie wszystkich – dlaczego na przykład pan Franciszek nie lubi Wojtka?! Przecież Wojtek to naprawdę spokojny i grze…
Zaraz, zaraz!… Ciągle tak powtarzamy: Tomek, Patti, Jacek, Wojtek, pan Franciszek – a przecież Wy ich wcale nie znacie! Bo niby skąd?!
Od kogo by więc tu zacząć?…
Może od pana Franciszka właśnie?
Nie – zaczniemy od podwórza!
Podwórze przy ulicy Śródmiejskiej 15 niewiele się różni od podwórza przy, powiedzmy, Wiejskiej 17. Albo Hożej 10. Jest to zwykłe warszawskie podwórze. Tak zwana studnia – co oczywiście nie oznacza, że aby dostać się do jednej z trzech klatek, mieszkańcy kamienicy muszą płynąć do nich kraulem. Na pierwszy rzut oka wszystkie kamienice stojące przy Śródmiejskiej wydają się takie same. Czteropiętrowe, trochę zaniedbane, a przecież ładne – nawet w połowie lutego. Tulą się do siebie, jakby im było zimno. Niektóre balkony podtrzymują kamienni atleci. Gdzieniegdzie roześmiane i prawie nagie aniołki – nic sobie nie robiąc z chłodu – baraszkują wysoko, tuż pod dachami. Aż trudno uwierzyć, że to tylko rzeźby. Tak, ulica Śródmiejska potrafi zadziwić – trzeba tylko zwolnić i przyjrzeć się jej uważnie. Popatrzcie na mijane bramy. Wszystkie kamienice przy Śródmiejskiej mogą się poszczycić okazałymi, otwartymi na oścież bramami, które wyglądają trochę, jakby ziewały – nie wiadomo czy z nudów, czy może z niewyspania. Ale nie ziewają, co to, to nie – za bramami kryją się tętniące życiem przestrzenie. Zresztą można to sprawdzić…
Jest cicho. Chociaż niezupełnie – po jakimś czasie, gdy zapominamy już o hałasie panującym w drugim końcu bramy (na ulicy), z zewsząd zaczynają dobiegać przytłumione głosy. Z uchylonych – czy może nieszczelnych – okien sączą się rozmowy mieszkańców kamienicy; a że nigdy nie wieje tu wiatr, wszystkie opadają na mokry o tej porze roku beton. I na trzepak stojący smętnie w rogu podwórza. I na śmietnik, którego bardziej chyba niż śmieci przepełnia nuda. I na ponury klomb, gdzie kiedyś rosły kwiaty, ale teraz rośnie jedno rachityczne drzewko (tak zmarniałe, że nie wiadomo nawet, czy to akacja, czy też może jarzębina). I na przytuloną do muru żeliwną ozdobną studzienkę z kranikiem – wprawdzie ładną, ale i smutną, bo odkąd pan Franciszek wymontował pokrętło, z kraniku nie polała się ani jedna kropla wody.
A teraz spójrzcie w górę.
No i co? Nieźle, prawda?
Dopiero teraz można się tu poczuć jak w studni. Albo na dnie butelki. Gdzieś tam wysoko płyną po niebie chmury – i nie można oprzeć się wrażeniu, że za chwilę któraś z nich opadnie i już na zawsze zakorkuje podwórze przy Śródmiejskiej 15…
My tu gadu-gadu, a nasza historia nie posunęła się naprzód nawet o krok. Na szczęście ciężarówka z napisem „Przeprowadzki – cały kraj” już jedzie. Prawdopodobnie dotrze na ulicę Śródmiejską w ciągu najbliższych piętnastu minut. No… może w ciągu pół godziny; jest przecież ślisko, a pan kierowca nie zna zbyt dobrze Warszawy. Podobnie zresztą jak kierowca pilotującego ciężarówkę fiata cinquecento. Przez tylną szybę fiata wygląda szczupła rudowłosa dziewczynka – w życiu nie widziała tak dużego miasta! Z przodu jej tata ściska kurczowo kierownicę – gdzie ci wszyscy ludzie tak się śpieszą?! Obok siedzi mama dziewczynki; także ma piękne rude włosy, choć może odrobinę ciemniejsze niż jej córka – na kolanach trzyma mapę Warszawy i podpowiada tacie, którędy powinien jechać, aby dotrzeć wreszcie do celu. Z tyłu, w ciężarówce z napisem „Przeprowadzki…”, podróżuje cały ich dobytek: meble, książki, płyty, ubrania, zdjęcia, zabawki, rośliny; słowem – wszystko!
Na razie jednak zostawmy pasażerów fiata w spokoju i szybko wracajmy na podwórze! Może uda nam się przedstawić przynajmniej kilkoro bohaterów tej książki, nim ciężarówka zacznie przeciskać się przez wąską bramę.
Oto pan Franciszek, dozorca. Nie wygląda zbyt schludnie, prawda? Zawsze chodzi w powykrzywianych, brudnych kaloszach i w niesamowicie wręcz poplamionym fartuchu. Goli się tylko raz w tygodniu – w niedzielę rano. Tego też dnia nakłada odświętne ubranie – dwudziestosześcioletni garnitur. Dwadzieścia sześć lat temu pan Franciszek był zapewne szczupłym mężczyzną, ale dzisiaj to już przeszłość; dlatego nie jest w stanie zapiąć marynarki. Całe szczęście, że przynajmniej spodnie jakoś zapina – i choć znad paska wylewa mu się brzuch, pan Franciszek w niedzielę jest bardzo zadowolony ze swojego wyglądu.
Dzisiaj jest sobota. Policzki pana Franciszka zdążyły zarosnąć od niedzieli, stąd też ich właściciel wygląda szczególnie odrażająco. Na dodatek jest zły; zgarnia ze studzienki kanalizacyjnej grudy zszarzałego śniegu, mamrocząc przy tym gniewnie i popatrując na drzwi jednej z klatek schodowych. A gdy pan Franciszek jest zły, to już naprawdę wygląda jak rzezimieszek.
– Widzę was, widzę! – krzyczy w stronę półotwartych drzwi.
Drzwi natychmiast się zatrzaskują, a pan Franciszek, klnąc pod nosem, kieruje się w stronę drugiej klatki – do swego mieszkania.
Kogo to zobaczył pan Franciszek?
Aaa, oczywiście!… Oto trójka naszych łobuziaków: Tomek, Patti i Jacek. Tomek ostrożnie naciska klamkę i wygląda na zewnątrz. Patti i Jacek wstrzymują oddechy – w razie potrzeby gotowi są natychmiast czmychnąć w górę, po schodach! Ale chyba potrzeby takiej nie ma – Tomek szerzej otwiera drzwi i uważnie lustruje podwórko.
– Poszedł! – mówi do przyczajonej na schodach dwójki.
Dopiero teraz, w świetle dnia, można mu się lepiej przyjrzeć. Ma około dwunastu lat, ale, jak na swój wiek, jest wysoki. Może zostanie kiedyś koszykarzem?… Chociaż jak na koszykarza to chyba jednak jest za niski. No to może będzie uprawiał inny sport? Tomek jest zwinny, silny i wysportowany. Najbardziej lubi piłkę nożną. Niestety jego tata uparł się, że Tomek będzie trenował tenis. Na szczęście – a może na nieszczęście – tata Tomka rzadko bywa w domu; jest kimś ważnym w agencji reklamowej i nie ma czasu, by zajmować się dziećmi. Ale od czasu do czasu pyta, jak Tomek sobie radzi na treningach.
– Dobrze – odpowiada wówczas Tomek. Bo co ma powiedzieć? Że dawno już machnął ręką na tenis? Żeby się pokłócić? Za rzadko widuje się z tatą, aby marnować te nieliczne chwile na kłótnie. A tenisa jakoś nie polubił – woli piłkę.
– Zobaczysz, jak ci kiedyś tata wleje! – straszy go siostra.
Bo Tomek ma siostrę. Zresztą jest tutaj…
No, Patti, wyłaź z tej klatki, chcielibyśmy cię poznać!
„Patti” – dziwne imię, co? Ale to nie jest jej prawdziwe imię, tylko skrót od „Patrycja”. Patti chciałaby kiedyś być piosenkarką i uważa, że to dobrze brzmi – Patti! Często wyobraża sobie, że wchodzi na scenę, a konferansjer woła: „Proszę państwa, za chwilę wystąpi gwiazda wieczoru – ta, dla której wszyscy tu przyszliśmy… – Pattiiiii!!!”. W tym momencie Patti ma zawsze łzy w oczach – aż się z niej Tomek śmieje.
– No co?! Mam brzydki głos?! – pyta rozzłoszczona Patti.
– Ładny, ładny… – wzrusza ramionami Tomek. – Ale masz dopiero jedenaście lat! Głos może ci się zmienić jeszcze ze sto razy!
Wprawdzie tata pocieszył Patti, że głos to bardziej się zmienia chłopcom niż dziewczynkom – ale obawy pozostały. Bo jeśli któregoś dnia Patti obudzi się, skrzecząc niczym ekspres do kawy, to co wtedy?!…
– A mama miała ładny głos? – pyta od czasu do czasu Patti. I chodź tata odpowiadał na to pytanie już miliony razy, Patti za każdym razem czeka na odpowiedź tak samo niecierpliwie jak wtedy, gdy zadała je po raz pierwszy.
– Wasza mama miała piękny głos… – mówi tata.
Opowiada później o mamie: jaka była, jak się zachowywała w różnych sytuacjach, czy wolała oglądać horrory, czy raczej komedie… Czasami tata śmieje się, wspominając różne ich wspólne przygody, a czasami jest smutny… Z rzadka oglądają zdjęcia. Zastanawiają się, kto jest do mamy bardziej podobny: Tomek czy Patti? Miała ciemne roześmiane oczy – jak i oni. I gęste, prawie czarne włosy. Patti i Tomek też mają takie włosy. Tylko że Tomek jest wiecznie potargany, a Patti wręcz przeciwnie – zawsze starannie uczesana. Kiedyś, idąc do fryzjera, Patti zabrała ze sobą zdjęcie mamy i powiedziała, że chciałaby mieć dokładnie taką samą fryzurę: króciutko, z grzywką… Podobno gdy ją tata później zobaczył, miał łzy w oczach. Tak przynajmniej twierdzi Tomek, który wprawdzie nigdy o mamę nie pyta, ale zawsze pilnie przysłuchuje się wszystkiemu, co mówi o niej tata.
Tomek, mimo że starszy od Patti o cały rok, nie pamięta mamy. A raczej – prawie nie pamięta. Jakieś tam strzępy z ostatnich wspólnych wakacji… – tata mówił, że byli wtedy na Mazurach. Ale niczego innego Tomek nie może sobie przypomnieć. Miał trzy latka, gdy mama zginęła w wypadku. Patti – dwa latka. Patti czasami ma pretensje do Tomka, że tak mało pamięta. Jest przekonana, że gdyby to ona miała trzy latka, na pewno pamiętałaby dużo więcej. Ale Tomek wzrusza tylko ramionami. Czasami, owszem, są takie chwile, jakby przypominało mu się coś jeszcze, ale…
A zresztą dość już tych wspomnień!
W Tomku budzi się złość.
Jak długo można rozpamiętywać wakacje sprzed wieków?!
Gdy Tomek i Patti byli młodsi, zajmowali się nimi dziadkowie – raz jedni, raz drudzy. A teraz wystarczy do pomocy pani Halinka. Pani Halinka przychodzi codziennie, oprócz niedziel; gotuje obiady, sprząta, pierze, prasuje. Pilnuje, żeby Patti i Tomek odrabiali lekcje. Odprowadza ich czasami na angielski. Chciała też odprowadzać Tomka na tenis, ale Tomek wykręcił się, mówiąc, że zawsze jeździ na treningi z kolegą – a z powrotem przywozi ich tata tego kolegi. Któregoś dnia pani Halinka uparła się, że osobiście pójdzie zapłacić za treningi Tomka. Na szczęście… hm… Patti skręciła wówczas nogę i trzeba było jechać z nią do lekarza. Ale niewiele brakowało… Tomek aż się spocił!
Gdy pani Halinka i Patti odjechały już taksówką do przychodni, odetchnął głęboko i wcisnął pieniądze do skrytki pod tapetą. Za łóżkiem. Nie wydał dotąd ani jednej złotówki z pieniędzy, które tata przeznaczył na jego treningi. Tomek uważa, że byłoby to nieuczciwe. A w skarbonce uzbierała się już pewnie spora sumka. Kiedyś chciałby oddać tacie wszystkie te pieniądze. Przyznać się do tego, że nie lubi tenisa. Ale na razie jakoś nie ma odwagi. Nie chciałby go zawieść. Może w wakacje będzie więcej czasu, żeby spokojnie porozmawiać?…
W wakacje! Na razie jest połowa lutego i do wakacji jeszcze daleko. Wprawdzie tata obiecywał, że jak będzie miał więcej czasu, to wybiorą się całą trójką na narty – ale nic niestety nie zapowiada, że tata będzie miał więcej czasu. Wręcz przeciwnie – są takie dni, kiedy Tomek budzi się, a taty już nie ma, a gdy wieczorem Tomek zasypia, to taty j e s z c z e nie ma! Za to pani Halinka ostatnio c i ą g l e jest! Przychodzi po południu i siedzi do późnego wieczora. Tomek nic nie ma do pani Halinki, to całkiem miła kobieta – choć mogłaby nie gonić go aż tak do lekcji. Ale cóż… – takie są jej obowiązki. Jednak nie lubi być w domu, gdy i pani Halinka w nim przebywa – bo musi się nasłuchać, jaki to ich tata jest biedny i zapracowany, a oni, to jest Patti i Tomek, jakież to z nich są łobuzy! Dorastają, ubrania rwą, brudzą, pan Franciszek skarży się na nich!…
Patti uważa, że pani Halinka podkochuje się w tacie i dlatego tak go wychwala. I coś w tym musi być, bo przy tacie pani Halinka śmieje się wesoło i w ogóle jest jakaś ożywiona i młodsza o co najmniej dwadzieścia lat. A gdy zostaje sama z dziećmi, od razu robi się gderliwa i smutna, i znowu jest pięćdziesięcioletnią kobietą, której życie nie ułożyło się tak, jakby tego chciała. Dlatego, jeśli tylko jest to możliwe, Patti i Tomek wychodzą na podwórko. A pani Halinka siada przy kuchennym oknie – tym, które wychodzi na podwórze – i pijąc kawę za kawą, obserwuje z wysokości trzeciego piętra trzepak, śmietnik, skwerek z rachitycznym drzewkiem, a potem wzrok jej wędruje wyżej, wślizguje się przez odemknięte okna do mieszkań naprzeciwko – i potrafi tak całymi godzinami podpatrywać życie mieszkańców kamienicy.
Z niektórymi nawet zdążyła się już zżyć, choć ci nie mają nawet o tym pojęcia. Na przykład z tym chłopcem z pierwszego piętra – z tym, który tak często siada na okiennym parapecie (bez obawy, parapet jest bardzo szeroki, okno zawsze zamknięte, a chłopiec wie, że nie należy się opierać o szybę) i całymi godzinami czyta książki. Pani Halinka bardzo go lubi. Ma na imię Wojtek, skończył dwanaście lat, ale jest zupełnie inny niż Tomek. To znaczy też ma dwie ręce i dwie nogi, i wszystko to, co powinien mieć chłopiec – nie o to chodzi. Tylko że Wojtek jest… no… po prostu jakiś inny. Poważny – co nie oznacza, broń Boże, że jest smutny! Nie, nie – potrafi śmiać się serdecznie, a na dodatek tak zaraźliwie, że aż wszystko wokół zdaje się uśmiechać. Najważniejsze, że na Wojtku zawsze można polegać. Że zawsze wie, jak się zachować. Że umie poradzić sobie w każdej sytuacji. I że dobrze wie, czego chce. A jak człowiek wie, czego chce, to już nie jest dzieckiem – niezależnie od tego, czy skończył lat dwanaście, czy pięćdziesiąt.
Wojtek chciałby kiedyś zostać dziennikarzem – jak jego rodzice. Oczywiście od czasu do czasu ma i inne pomysły – że na przykład zostanie podróżnikiem czy informatykiem. Jednak gdy wieczorem rodzice zaczynają opowiadać o swojej pracy, Wojtek łapie się na tym, że chłonie każde ich słowo, a potem długo nie może zasnąć, szczęśliwy, że ma najwspanialszych rodziców na świecie. I że kiedyś będzie taki sam jak oni…
Przecież będąc dziennikarzem… – tłumaczy sobie przed snem – mogę być jednocześnie i podróżnikiem, i informatykiem i… i kim tylko zechcę!
I zaraz potem zasypia uspokojony.
Choć Wojtek i Tomek są rówieśnikami, rzadko bawią się razem – szczególnie teraz, zimą. Co to za przyjemność wystawać przy mokrym trzepaku?! Albo drażnić ponurego pana Franciszka?! Nie, to nie dla Wojtka… Wojtek woli czytać książki. Przeczytał już prawie połowę książek z biblioteki swoich rodziców – i jak tak dalej pójdzie, to przeczyta wszystkie książki na świecie! Tak przynajmniej uważa Patti, która obserwuje czasami Wojtka, ukrywając się za śmietnikiem. Tak uważa też pani Halinka. Zawsze jest bardzo wzruszona, gdy widzi Wojtka z książką na parapecie. Chciałabym mieć takiego syna. Podobno dzieci tak mało teraz czytają, a tu proszę!… Wojtek usadawia się wygodnie na parapecie, otwiera książkę, odnajduje miejsce, gdzie skończył czytać ostatnio, i… – i już Wojtka nie ma! Czytając, zapomina o wszystkim i wszystkich. Siedzi znieruchomiały, z książką opartą o kolana – i czyta, czyta, czyta! Ale od czasu do czasu rzuca okiem na podwórko: gdy na przykład pan Franciszek pomstuje zbyt głośno na dzieci lub gdy go wołają Tomek, Patti albo Jacek.
Oprócz książek Wojtek ma jeszcze jedno hobby – komputer. Dostał go w prezencie od dziadków po pierwszej komunii świętej. Oszalał na jego punkcie. Z początku całymi dniami grał w komputerowe gry, ale gdy tata nauczył go poruszać się po Internecie, a mama posługiwać się programami graficznymi (takimi do obróbki zdjęć na przykład), Wojtek sam jeden, bez pomocy rodziców, założył internetową stronę rodzinną! Nazwał ją „Strona Wojtka” – choć nie jest to strona tylko i wyłącznie o Wojtku, lecz o całej jego rodzinie. O rodzicach, dziadkach, wujkach, kuzynach… I o bliskich znajomych.
Fajnie, co?
Na tej stronie są i zdjęcia, i informacje o tym, kto jest kim w rodzinie, można tu też znaleźć opisy rodzinnych świąt, jak i przygód na wakacjach. I coś w rodzaju pamiętnika, w którym Wojtek opisuje najważniejsze wydarzenia z życia całej rodziny. Co więcej – Wojtek nauczył prawie wszystkie ciocie, babcie i stryjenki posługiwać się komputerem! Z niektórymi musiał spędzić wiele godzin w czasie świąt, zanim zrozumiały wreszcie, do czego służy klawiatura, a do czego komputerowa mysz. Ale jak już zrozumiały, to od razu stały się maniaczkami i komputerów, i Internetu – i od tamtej pory rodzina Kosowskich (bo takie nazwisko nosi Wojtek) jest chyba najlepiej posługującą się komputerami rodziną w Polsce. Wszyscy Kosowscy kontaktują się ze sobą na Stronie Wojtka. Non stop! Stryjenka Ala przesyła babci Zofii przepis na struclę owocową, wujek Roman chwali się dziadkowi Antkowi, jaką to wielką rybę ostatnio złowił, ciocia Asia co tydzień przesyła nowe zdjęcia swojego malutkiego synka Kubusia; i choć nieczęsto mogą się spotkać osobiście, to przecież mają poczucie, że są rodziną, i to taką naprawdę bliską – mimo że przecież niektórzy Kosowscy mieszkają w górach, inni nad morzem, a jeszcze inni od dawna żyją za granicą.
No dobrze, zostawmy na razie w spokoju Wojtka i sprawdźmy, gdzie jest ciężarówka z napisem „Przeprowadzki – cały kraj”…
Oho, wjeżdża już na ulicę Śródmiejską!
Trochę niedobrze, bo nie będzie czasu, żeby przedstawić w tym rozdziale sympatycznego grubaska o imieniu Jacek. No ale trudno, może w następnym?…
Jadący przed ciężarówką fiat cinquecento zwalnia wyraźnie. Mężczyzna, który nim kieruje, ma taką minę, jakby chciał powiedzieć: „Uff, wreszcie na miejscu!”… Rudowłosa piękna kobieta uśmiecha się i odkłada mapę Warszawy; w lusterku widzi niecierpliwie wiercącą się na tylnym siedzeniu dziewczynkę.
– Jesteś zmęczona, Aniu? – pyta.
Ania kręci głową. Zmęczona?! Ależ skąd! Nie jest zmęczona, wręcz przeciwnie – czuje się podekscytowana jak nigdy!
Za chwilę zobaczy swój nowy dom!
Rozgląda się na wszystkie strony, próbując wypatrzyć tabliczkę z napisem „Śródmiejska 15”.
Gdzie to może być?
Tam, w połowie ulicy!
– Śródmiejska 15! – krzyczy Ania.
Spogląda za siebie, żeby sprawdzić, czy ciężarówka z napisem „Przeprowadzki – cały kraj” nigdzie się nie zgubiła. Ale jest – powarkuje gniewnie, jakby miała pretensje, że każą jej wlec się za tym małym samochodzikiem. Kierowca macha do Ani wesoło.
A Anię dopada strach!…
Jaki będzie ten nowy dom? I jej nowe życie?
Czy spotka tu jakichś przyjaciół?
Czy zdoła polubić Warszawę tak samo, jak lubiła Brzozów – z jego lasami, łąkami, z rzeką, która ukryła się pod lodem, żeby nie patrzeć na Ani wyjazd?
Brama kamienicy przy Śródmiejskiej 15 jest coraz bliżej.
Ania przełyka ślinę; jej serduszko bije mocno, tak bardzo mocno…
Nie, Ania nie jest tchórzem, ale…
Sami rozumiecie…
Początki są trudne…
Dajmy jej więc trochę czasu – niech się oswoi z myślą o spotkaniu z zupełnie nowym życiem.
Ono jest tuż-tuż, za bramą, która połknie za chwilę fiata cinquecento – w następnym rozdziale…