Читать книгу Smak błękitu - Grzegorz Skorupski - Страница 4

PROLOG

Оглавление

Mgła wdzierała się powoli w każdy zaułek poznańskiej Halbdorfstrasse[1]. Pozamykane bramy kamienic nie stanowiły dla niej przeszkody. Miasto kładło się do snu, jakby mieszkańcy uciekali przed mgłą i jej przenikającą wilgocią do pomieszczeń ogrzewanych ledwie dymiącymi się kominkami i piecykami. Poznań dusił się w swoich murach, stawał się coraz bardziej przeludniony, domagał się wyjścia poza nie. Władze pruskie długo jednak uznawały miasto za twierdzę, punkt obronny w razie wojny z coraz wyraźniej rysującym się agresorem ze wschodu. Do niedawna mury miejskie ograniczały możliwości rozbudowy. W centrum kamienice ciasno przylegały do siebie, wznosząc się coraz wyżej i wyżej, a sąsiedzi mogli zaglądać sobie do okien. Tylko na peryferiach i dużych placach mogły powstawać pojedyncze, okazałe budowle lub wolno stojące wille. Tutaj, w starej części Poznania, wysokie kamienice tworzyły tunele i miejskie wąwozy, w których za dnia rozbrzmiewał gwar, panował tłok i, co tu ukrywać, często fetor. Mimo że brak miejsca ograniczał monumentalność budynków, to zawsze starano się, żeby ich fasady były pięknie ozdobione. Mówiono, że to fasada kamienicy świadczy o właścicielu. Dopiero kilka lat temu rozebrano wały twierdzy i przyłączono przyległe osiedla: Wildę, Łazarz, Jeżyce i część Sołacza. Kiedy Poznań został miastem-rezydencją cesarza Niemiec, wybudowano okazałą Dzielnicę Cesarską z zamkiem. Wtedy też rozpoczął się szybki rozwój urbanistyczny; stara część miasta pozostała jednak przeludniona.

Piętnaście lat temu otwarto przez Halbdorfstrasse połączenie tramwajowe na Wildę, dlatego ulica stała się wyjątkowo ciasna i tym bardziej niebezpieczna dla pieszych. Matki kurczowo trzymały za rękę swoje pociechy, którym w każdej chwili mógł wpaść do głowy pomysł, by, nie zauważając przejeżdżającej bimby, rzucić się w stronę sklepu ze słodyczami po drugiej stronie ulicy. Czasami ktoś powstrzymał zataczającego się pijaczka, którego zygzakowata trasa do domu mogła zakończyć się pod stalowymi kołami. Ta typowo polska solidarność wobec postaci nasiąkniętych jak gąbka alkoholem ratowała życie niejednemu.

Teraz jednak ulica była prawie pusta. Zbliżała się 22.00 i Półwiejską tylko z rzadka przemykały kilkuosobowe grupki ludzi, często lekko zataczających się. Pobliskie bary powoli zamykano, a ostatni klienci, nagle otrzeźwieni różnicą temperatur pomiędzy zadymionym, ciepłym i przyjaznym wnętrzem poznańskich piwodajni a nieprzyjemnym chłodem ulicy, ruszali w niepewną podróż do domu. Wczesna jesień 1911 roku, mimo że nie przyniosła jeszcze śniegu, już atakowała przenikliwym ziąbem.

Na końcu ulicy, przy browarze Huggerów, znajdowało się kilka drzew, gdzie latem często zasiadali spragnieni cienia poznaniacy. Teraz jednak nie była to odpowiednia pora na wizyty w tym miejscu. Wieczorny chłód nie zachęcał do spacerów. Mimo to pod jednym z olbrzymich drzew stało trzech ludzi. Rozmawiali ściszonymi głosami. Przez szum kładącego się do snu miasta i dźwięk spadającej z liści skroplonej mgły dały się słyszeć pojedyncze słowa i fragmenty zdań.

– Wszystko można załatwić, ale żeby działać, potrzeba pieniędzy. I ich zdobycie wam nie wychodzi – mówił gruby głos.

– Bejmy się znajdom – drugi charakterystycznie akcentował ostatni wyraz w zdaniu, przez co jego wymowa była bardzo śpiewna. – Mom na oku…

– To wszystko na nic – przerwał mu rozmówca. – To są drobiazgi. Pierdoły!

– Tu nie Kongresówka. Tu się nie da w paru szczunów załatwić konwój.

– To wiem, że pruski policjant to nie jołop z carskiej Ochrany. I nie każę pchać wam brudnych pazurów między drzwi. Tu się nie da na siłę, trzeba pomyśleć. A my potrzebujemy dużego wkładu i wiem, gdzie można po niego sięgnąć.

– Szwabów w Poznaniu coraz więcej. Jeszcze trochę będzie ich więcej niż Poloków, to się barzej starają.

– Według mnie niech się Polacy z Niemcami za łeb biorą… – lekceważąco wtrącił trzeci mężczyzna, niebiorący do tej pory udziału w rozmowie.

– Nie obchodzą nas konflikty narodowościowe. To tylko woda na młyn. Temat zastępczy. Nam chodzi o pieniądze – burknął człowiek o grubym głosie. – A gdzie jest Kafler? Miał tu być z wami.

– Jak szłem od siebie z Kronprintzstrasse[2], to miołem go zabrać ze sobą zez Wildy… – niski człowiek mrużąc oczy w grubych oprawach, odwrócił głowę w stronę dzielnicy, którą dopiero kilka lat temu przyłączono do Poznania. – Powinien zara być.

Gdyby spojrzał w tym kierunku parę sekund wcześniej, na pewno zdążyłby zauważyć człowieka chowającego się za wysokim zwaliskiem gruzów. Teraz jednak wydawało się, że w najbliższej okolicy nie ma żywego ducha.

– Nie będę za nim czekał – burknął człowiek w cieniu drzewa. – Słyszeliście o Gostyniu? Nie? Nie dziwię się – kontynuował widocznie wobec braku reakcji pozostałych. – Za Śremem, jakieś siedemdziesiąt kilometrów stąd.

– Słyszeć słyszelim, ale nie myśl, że coś tam ciekawego jest. Nasz wspólny znajomy tam siedzi. Tylko co tam jest do wzięcia? Czy…

– Z jednej strony sprawa jest czysta, bo trzeba zdobyć coś, co właściwie do nikogo nie należy. Ale z drugiej strony może nie obędzie się bez… – wiatr targnął gałęziami, tłumiąc pozostałą część zdania.

– …to pewne informacje?

– Najpewniejsze! Dowiedziałem się przypadkowo od naszego bogatego przyjaciela. Wypaplał się przy wódce – zabrzmiał nieprzyjemny, chropowaty śmiech. – Ludzie, którzy lubią się chwalić, nie powinni pić.

Wiatr wściekle szarpnął konarami drzew i resztki liści poniosło ku wylotowi ulicy. Przez chwilę panowała cisza.

– Coś mu chyba jesteśmy winni… – przez szum przebiło się zdanie wypowiedziane przez trzeciego mężczyznę w nisko nasuniętej na czoło czapce. Wydawało się, że mogło to zabrzmieć jak protest.

– A czy jest coś ważniejszego niż nasz cel? – syknął pierwszy człowiek. – Czy jeżeli coś stoi na przeszkodzie, nie należy tej przeszkody usunąć? Masz jakieś wątpliwości? Może też… – pchnął go brutalnie na drzewo.

– Spokojnie, ja tylko myślał, że można go jeszcze wykorzystać – przestraszony głos dochodził jakby z dołu. Być może człowiek ten upadł bądź osunął się po pniu.

– Wiem, że miał coś bardzo cennego na oku. Coś, co może bardzo wspomóc.

– Miało nie być mokrej roboty!

– …każdy… ściągamy sobie na głowę nie tylko…

Wiatr ponownie uniósł słowa. Ogólny szmer liści i trzeszczących gałęzi wzmógł się. Stojący w pobliżu człowiek w ciemnym płaszczu przysunął się bliżej, żeby usłyszeć więcej. Pochylił się do przodu i powoli zaczął się skradać. Wiatr zagłuszał jego kroki, a czarny płaszcz wtapiał się w ciemność nocy. Był już w odległości kilku metrów, kiedy nagle świat zwalił mu się na głowę. Jakaś ciemna zasłona opadła na oczy. Mózg zdążył jeszcze zarejestrować słony smak krwi w ustach i zdziwienie, że chrzęst miażdżonej kości policzkowej przypomina prozaiczny odgłos rozgniatanego kurzego udka w paszczy dobermana. Kolejne uderzenia metalowej pałki, wbijające żebra w płuca, wstrząsały już bezwładnie leżącym ciałem.

[1] Ulica Półwiejska.

[2] Dziś ulica 28 czerwca 1956 roku.

Smak błękitu

Подняться наверх