Читать книгу Dłonie śmierci - Grzegorz Skorupski - Страница 5

PROLOG

Оглавление

PIĄTEK, 13 PAŹDZIERNIKA 1916 ROKU

OD 24 CZERWCA W CIĄGU TRWAJĄCEGO TYDZIEŃ OSTRZAŁU NA NIEMIECKIE OKOPY NAD SOMMĄ SPADA 1,5 MILIONA POCISKÓW ● 1 LIPCA, W CZASIE PIERWSZYCH TRZECH MINUT BITWY, GINIE 10 TYSIĘCY LUDZI ● DO PAŹDZIERNIKA POD SOMMĄ TRACI ŻYCIE PRAWIE MILION ŻOŁNIERZY

Pocisk uderzył zaledwie kilkanaście metrów od linii niemieckich okopów. Kolejne tony mokrego piasku uniosły się w powietrze i opadły, przysypując wszystko następną warstwą ziemi i leżących tam od tygodni, gnijących kawałków ludzkiego ciała. Młody mężczyzna w mundurze pruskiej armii przekręcił głowę. Z uwagą zaczął nasłuchiwać. Dwa metry od niego miało miejsce głośniejsze chlupnięcie w wodę wypełniającą na pół metra okop. Widocznie musiało spaść tam coś dużego. Może łuska lub wyrwany z gruntu, częściowo zardzewiały hełm. Może jednak to znowu czyjaś ręka lub noga – pomyślał bez cienia emocji. W tym drugim przypadku trzeba będzie ją szybko znaleźć i usunąć, bo zatruta woda dostaje się nawet do delikatnie uszkodzonej nogi, powodując puchnięcie, a w konsekwencji też amputację. Ale to później. Kiedy skończy się ostrzał.

Świt wstał zaledwie kilkanaście minut temu, lecz szare chmury, które przysłaniały niebo, nie miały w sobie nic z pozytywnych emocji budzącego się do życia kolejnego dnia. Stalowe, zawieszone wysoko nad ziemią giganty, zdawały się złowrogo ciążyć nad światem, przytłaczając małe ludziki z karabinami próżno szukające przebłysków słońca. Tam na dole wydawało im się, że szaro-granatowe chmury przystosowały się do świata, który ich otaczał: kłębów śmiercionośnych dymów, brunatnego, oblepiającego wszystko błota, wszechogarniającego zaniku jakiegokolwiek kolorytu, przerywanego jedynie czerwonozłotymi śmiercionośnymi błyskami wybuchów artyleryjskich.

Mężczyzna kulił się do jednej ze ścian okopu. Francuskie pociski nie stanowiły dla niego większego zagrożenia. Schron znajdował się wystarczająco głęboko i miał na tyle wzmocnione ściany, żeby zabezpieczyć przez tradycyjnymi pociskami, których zresztą jedna trzecia i tak nie wybuchała. Co innego bomby czy kilkutonowe miny, ale tych Francuzi nie mieli wiele.

Najbliższą, szeroką na półtora metra przestrzeń korytarza okopów zajmowało siedmiu żołnierzy. Leżeli lub siedzieli skuleni, starając się nie pozwolić październikowemu chłodowi przeniknąć przez gruby, wojskowy płaszcz. Co jakiś czas dreszcz zimna czy strachu wstrząsał którymś z pozostawionych na pastwę wojny ciał. Tych, którzy jeszcze żyli. Jakimś cudem ocaleli w czasie tego, trwającego już cztery miesiące, szaleństwa. Ich oczy nie wyrażały emocji. Były puste. Jak u człowieka pozbawionego nadziei – pomyślał mężczyzna. Ci ludzie przestali już cokolwiek rozumieć. Mieli wrażenie, że świat oszalał. Że znajdują się może na innej planecie. Przerażający huk, trzęsąca się ziemia, napięte mięśnie, jakby próbujące bronić się tym napięciem przed wtargnięciem kawałków metalu. Złość, nienawiść, ból i strach. Gryzący, czasem zabójczy dym. Tumany piachu wyrywanego wybuchami bomb na kilka metrów w górę. Kikuty drzew. Spalone domostwa, po których zostały tylko sterczące oskarżycielsko w niebo kominy. Gnijące, poszarpane zwłoki, wiszące na zasiekach z drutów kolczastych. Doły z puchnącymi trupami, dowodami ludzkiej głupoty i wzajemnej nienawiści przedstawicieli tej samej rasy. Tak nie wyglądała Matka Ziemia. To, co widzieli, nie mogło istnieć naprawdę. Musiało być wytworem wyobraźni jakiegoś chorego umysłu. Snem, który powinien zaraz się skończyć.

A jednak to piekło istniało, a oni znajdowali się w samym środku tej zdeformowanej rzeczywistości. Można było albo zwariować, albo zupełnie przestać czuć. Albo wejść w ten szalony świat i stać się jego częścią.

Trzynasty października… Kojarzył datę. Trzynastego października 1307 roku król Francji przeprowadził aresztowania templariuszy. W piątek. Wielki Mistrz zakonny Jakub de Molay przeklął potem i papieża, i króla, którzy niebawem zmarli. Pechowy trzynastego w piątek. Jak teraz! Teraz też był piątek! Wcześniej nie wierzył w te wszystkie zabobony, ale teraz każdy drobny szczegół mógł mieć znaczenie w codziennej, właściwie cogodzinnej, cominutowej, cosekundowej walce o przedłużenie ziemskiego trwania. Mężczyzna nie był zwykłym chłopem wyrwanym z bawarskiej wioski, który od biedy ukończył szkółkę elementarną. Uczył się w dużym mieście i miał przyjaciół artystów. Dwa lata temu wszystko było takie naiwne i piękne, pełne frazesów o bohaterstwie, poświęceniu i wojnie jako katharsis społeczeństwa. Teraz miał dowodzić kilkunastoma zapatrzonymi w niego żołnierzami, którzy ufali, że jak dobry pasterz zawsze zadba o ich życie. Miał wśród nich przyjaciół nowych i takich jeszcze nawet sprzed wyjazdu na front. A teraz prowadzi ich jak bydło na rzeź. Nieosłoniętych wprost na francuskie karabiny maszynowe.

Kiedy w lipcu pierwszy raz zobaczył maszerujących do ataku Anglików, minęło trochę czasu, zanim zaczął strzelać. Szli powoli, wyprostowani, jakby na paradę, pewni, że nie zastaną nikogo w leżących przed nimi okopach. Potem dowiedział się, że zabroniono im podbiegać, kryć się i padać. Zaczął strzelać, patrząc ze zdziwieniem, jak prozaicznie, jak kukiełki na strzelnicy, padają, unosząc w górę ramiona. Jego ciężki karabin maszynowy wyrzucał dziesięć śmiercionośnych pocisków na sekundę! Strzelał, nie przerywając. Wiedział, że jeżeli skończy mu się taśma lub zatnie karabin, linia ataku dotrze do okopów. Wtedy to on stanie się podskakującą kukiełką, którą rozerwie jakiś angielski bagnet. Musieli cały czas strzelać! Myślał tylko o tym! Nie zastanawiał się, czy trafił w atakujących. Po minucie tej masakry wiedział tylko, że nie może skończyć strzelać. Kiedy zabrakło wody chłodzącej coraz bardziej nagrzaną lufę MG08, wykorzystywali po prostu mocz. Poruszali się jak w malignie. Karabin nie zaciął się i nikt żywy nie dotarł do linii okopów. Ile z wystrzelonych przez niego pocisków trafiło w jakiegoś Anglika lub Francuza? Albo w któregoś z tych śmiesznych Szkotów w kraciastych spódniczkach, które haczyły im się o druty zasieków? Ile rodzin gdzieś za kanałem La Manche lub w pięknej dolinie Loary, którą zawsze chciał zobaczyć, teraz opłakiwało śmierć ojca, męża czy syna? Ludzi, których zabił. Te myśli przyszły później. Dużo później, ale nie chciały go opuścić.

Czasami wyobrażał sobie, jak jego rodzina reaguje na list z informacją delegatury wojskowej, że poległ gdzieś na froncie Wielkiej Wojny. Brał pod uwagę, że to może się stać. Przecież nieraz musiał sam brać udział w ataku na okopy francuskie. To był cud, że śmierć go omijała, choć czasem prawie czuł jej oddech na plecach. Kiedyś gdy udało im się zająć wrogie umocnienia, nagle, zza węgła, wyskoczył Senegalczyk. Pierwszy raz wtedy zobaczył Murzyna. Wszystko zastygło w ułamku chwili, ogarniając nagłym poczuciem całkowitej niemożności poruszenia się i ucieczki. Pamiętał białka oczu, zęby i wyciągnięty w jego kierunku bagnet. Patrzył bezradnie na zbliżające się ostrze. Sunęło wprost na niego, gotowe przebić wszystko na swej drodze. Prawie słyszał rozrywany trzask wojskowej bluzy i zgrzyt zsuwającego się po kości żebrowej stali bagnetu. Czekał, przygotowany na ból w klatce, kiedy nagle rozpędzony czarny żołnierz zachwiał się. Kapral Joskhe zdążył wbić Senegalczykowi w głowę saperkę. Patrzył zafascynowany jak Murzyn powoli opada na kolana, a na jego kręconych, czarnych włosach pojawia się gęsta krew. Upadł w błoto. Wszechobecne błoto…

Zadrżał z zimna. Tak, błoto było, jest i będzie. Wszędzie i wiecznie. Podobnie jak pluskwy i wszy. Nieodłączni towarzysze żołnierskiej doli. I szczury, których wszyscy nienawidzili. Prawie natychmiast przyzwyczaiły się do dostarczanego codziennie, świeżego ludzkiego mięsa. Podobno zdarzały się przypadki, że rzucały się nawet na rannych. On sam nieraz leżał w okopie obok poległego wczoraj kolegi, którego nie było czasu pogrzebać, i odpędzał te znienawidzone gryzonie. A może zresztą tamten żołnierz żył jeszcze? Nieważne, liczyło się tylko to, że on żyje. Uodpornił się. Jego własne cierpienie uodporniło go na cudze.

Dwa dni temu skierowano ich w to miejsce na czterdziestokilometrowej linii bitwy, przerzucając z innego, mniej wykrwawionego odcinka. Widać dowódcy uważali, że to, że jeszcze żyją, to taki przejaw szczęścia, iż warto je wykorzystać gdzie indziej. Okopy były już mocno zniszczone kolejnymi falami bombardowania. Kiedy zaczęli kopać dziury osłonowe, odkryli, że w tym miejscu leżą przysypane ziemią trupy. To jeszcze nie zrobiło na nich dużego wrażenia. Dopiero gdy pod nimi znaleźli kolejną warstwę zwłok, zrozumieli. Ostrzał artyleryjski uśmiercił tych młodych ludzi i przysypał piaskiem. Po nich przyszli następni, którzy też zginęli, a ziemia wyrzucana w powietrze setkami ton wybuchów usypała ich naturalną mogiłę. Teraz oni stanowić będą kolejną warstwę.

Kanonada trwała wyjątkowo długo. Mężczyzna wiedział, że przeważnie największy ostrzał następuje tuż przed planowanym atakiem. W oczach siedzącego obok żołnierza zobaczył obłęd. Dorosły mężczyzna, ojciec czworga dzieci, trzymał go kurczowo za rękę, jak dziecko matkę, kiedy wchodzi w wielki tłum. Kwilił, żałośnie pociągając nosem. Wiedział, że ten człowiek za chwilę pobiegnie naprzód, naprzeciw lecącym ku niemu kulom i nawet nie schyli głowy, by choć trochę się chronić. Ile jeszcze zostało mu życia? Czy da się nie zwariować? Czuł, że śmierć położyła już na nim dłonie.

Westchnął i zapalił papierosa. Na początku nie przyznawali się do własnych słabości i obaw. Później, tu na froncie, już nikt nie miał sił udawać. Nie przyznawali się tylko do tego, że znienawidzili własne życie. Nie mogli uciec z tego piekła, bo za dezercję karano natychmiastowym plutonem egzekucyjnym. Nie mogli też liczyć na dostanie się do niewoli. Minęły czasy, kiedy podczas pierwszego Bożego Narodzenia tej wojny wyszli z okopów i dzielili się opłatkiem z Francuzami. Kilkadziesiąt miesięcy wzajemnego zadawania sobie śmierci, rannych lub poległych przyjaciół, rozkazy dowódców nakazujące szczególny ostrzał miejsc, gdzie powiewa biała flaga, zrobiły swoje. Tu, na liniach okopów frontu zachodniego królowała śmierć. Położyła swe zimne dłonie na kilkuset tysiącach młodych ludzi gotowych z rozkazu przełożonych pozabijać się wzajemnie.

Ewentualnie mógłbym być ranny – rozważał mężczyzna, starając się uciec myślami od rzeczywistości. Na tyle, by trafić do szpitala na tyłach i już nie wracać do tego piekła. Zadekować się w lazarecie z białą pościelą, jedzeniem nienadgryzionym przez szczury, bez pcheł i pluskiew. I z czystymi pielęgniarkami w wykrochmalonych czapkach. Uśmiechnął na wyobrażenie tego prawie nierzeczywistego świata. Kobiety, normalne łóżko, czysta pościel, ciepłe jedzenie… Jakaś zabłąkana seria z karabinu maszynowego przywróciła go do rzeczywistości. Albo nawet zginąć – pomyślał – ale niech ta niepewność, ten strach, ten cholerny ból głowy, niech ten absurdalny koszmar się skończy. Oczekiwanie na coś, co ma się wydarzyć, co się zbliżało i było nieuniknione, czasami działało paraliżująco. A on zdawał sobie sprawę, co ma nastąpić…

Gdzieś wyjątkowo blisko trafił duży pocisk. Schron zadrżał i z sufitu drobne okruchy spadły na głowy skulonych żołnierzy. Jeden z nich wyjął papierośnicę i zapalił. Może zdąży dokończyć, zanim na linii strzału pojawi się angielska lub francuska tyraliera.

Mężczyzna podsłuchał rozmowę oficerów. Wiedział, że tym razem to oni mieli uprzedzić natarcie Anglików i Francuzów. Na gwizdek oficera będzie musiał wyskoczyć z okopów, przeskoczyć blankę i biec, krzycząc z nienawiści, a może z bezradności.

Kanonada stopniowo cichła, ale cały ten otaczający go świat huczał, drżał, cuchnął i przenikał lodowatą wilgocią. Czy tak wygląda piekło? Myśli coraz szybciej przechodziły przez głowę. Czy on jeszcze był człowiekiem? Kto pozwolił na ten koszmar? Czy Bóg tego nie widzi? On nie potrafił odpowiedzieć sobie na te pytania. Przestał się modlić w momencie, kiedy zauważył, że wplata w modlitwę przekleństwa. Przestał się zastanawiać. Zaczął nienawidzić!

Nienawidził tych, którzy czekali na niego w zasiekach z drutu kolczastego, żeby przebić mu brzuch bagnetem. Nienawidził swoich oficerów, którzy kazali im biec wprost na ogień karabinów maszynowych. Nienawidził tych, którzy ginęli, i tych, którzy jeszcze żyli, oczekując jego wsparcia czy pomocy. Z przerażeniem poczuł, że ma ochotę ich wszystkich pozabijać. Strzelać, ciąć bagnetem, aż wreszcie ta wypełniająca go nienawiść wytryśnie na zewnątrz i da mu uspokojenie.

Gwizdek oficerski poderwał ich na nogi. Wyćwiczone ruchy. Karabin, bagnet, przeskok przez blankę. Ruszył biegiem, lekko przygarbiony. Nie czuł już strachu, mimo że biegnący obok kapral chwycił się za brzuch i komicznie opadł na kolana. Przez chwilę próbował powstrzymać dłońmi wyrywające się na zewnątrz jelita, po czym padł z twarzą w błoto. Mężczyzna nie zatrzymywał się ani na chwilę. Mieli nie udzielać pomocy rannym w czasie natarcia. Poczuł charakterystyczny zapach skoszonej trawy wymieszany z odorem gnijących owoców. Przez chwilę zatrzymał się zdezorientowany. Skąd w październiku skoszona trawa? Dopiero po chwili przypomniał sobie, co mówili mu inni żołnierze niemieccy spotkani podczas krótkiego wytchnienia na tyłach. Szybko szarpnął przypiętą do pasa torbę, kiedy poczuł, że jeden z wystrzelonych z francuskich okopów pocisków nie ominął jego ciała. Szpital czy śmierć? – przeszło mu przez myśl, kiedy padał. Nieważne. Dobrze, że TO już się dla niego skończyło.

Dłonie śmierci

Подняться наверх