Читать книгу Grzegorz Tkaczyk. Niedokończona gra - Grzegorz Tkaczyk - Страница 5
Оглавление„To koniec”. Taka myśl pojawiła się w naszych głowach po kilkunastu minutach drugiej połowy wielkiego finału Ligi Mistrzów piłkarzy ręcznych w kolońskiej Lanxess Arenie. Przez całe życie ja i moi koledzy z Vive Tauronu Kielce marzyliśmy o wygraniu Champions League, a kiedy nadszedł dzień, w którym mieliśmy tego dokonać, los postanowił z nas zadrwić. MKB Veszprém nas demolowało. W 43. minucie Cristian Ugalde trafił ze skrzydła i Węgrzy wyszli na dziewięciobramkowe prowadzenie. Maszyna hiszpańskiego trenera Javiera Sabaté działała perfekcyjnie. Po każdej bramce rywale szeroko się uśmiechali, czując, że nadchodzi moment triumfu. Kontuzja wykluczyła mnie z gry, więc siedziałem na ławce i bezradnie patrzyłem, jak z moich kolegów uchodzi powietrze. Wszystkie te zdania, które później przeczytaliście w gazetach czy sportowych serwisach internetowych, nie miały zbyt wiele wspólnego ze stanem rzeczywistym. „Wierzyliśmy do końca”. „Czuliśmy, że możemy ich dogonić”. „Tliła się jeszcze iskierka nadziei”… Gówno prawda. Wszyscy, od prezesa, przez trenera i sztab, aż po zawodników, zadawali sobie tylko jedno pytanie: czy uda się uniknąć kompromitacji i uratować twarz? Pogrom wydawał się nieunikniony. I wtedy zaczęło dziać się coś, o czym nawet już nie marzyliśmy: Veszprém się zacięło, a my regularnie odrabialiśmy straty. Po szaleńczej pogoni doprowadziliśmy do dogrywki, zaś później do rzutów karnych. W konkursie „siódemek” też nie mieliśmy dobrego startu. Trafił największy gwiazdor rywali, Momir Ilić, a zaraz po nim nasz skrzydłowy Ivan Čupić przegrał pojedynek z bramkarzem Veszprém Mirko Aliloviciem. Koledzy znów zdołali jednak tego dokonać – podnieśli się, gdy wszystko wskazywało na to, że sprawa jest przegrana. W ekipie przeciwników zawiedli Gašper Marguč i Mirsad Terzić. Kilkadziesiąt sekund po ich próbach sprawę załatwił nasz hiszpański obrotowy Julen Aguinagalde, który wykorzystał decydujący rzut karny. Zaczęło się prawdziwe szaleństwo. Jako pierwszy polski klub w historii wygraliśmy Ligę Mistrzów. Zupełnie straciłem nad sobą kontrolę, czułem euforię i emocje tak wielkie, że nie wiedziałem do końca, co się wokół mnie dzieje. Ktoś „skleił” ze mną „misia”, ktoś otworzył w szatni piwo, jeszcze inny latał po całym obiekcie z flagą swojego kraju zawiązaną na plecach. Zanim procenty uderzyły do głowy, byliśmy pijani szczęściem. Czuliśmy się jak królowie świata.
I nagle znów pojawiła się w mojej głowie myśl: „to koniec”. W piłkę ręczną grałem od 26 lat. Jako kapitan reprezentacji sięgnąłem po srebrny medal MŚ, seryjnie zdobywałem mistrzostwa Polski, występowałem też w najsilniejszej lidze Europy. Spełniałem swoje marzenia. Piłka ręczna przez wiele lat była całym moim światem i teraz, po wywalczeniu największego sukcesu w karierze, wszystko miało się skończyć. O tym, że wkrótce zawieszę buty na kołku, wiedziałem już od kilku miesięcy, ale kiedy po finałowym meczu Ligi Mistrzów popatrzyłem na puste boisko, gdzieś w środku poczułem ukłucie. Jeszcze trudniej było okiełznać emocje podczas świętowania w Kielcach z naszymi kibicami. Gdy na kieleckim rynku wziąłem do ręki mikrofon i stanąłem przed publicznością, dotarło do mnie, że zamykam właśnie pewien rozdział w swoim życiu. Że – choć razem z kolegami napisałem w koszulce Vive piękną historię – jestem już przeszłością. Wypowiedzenie każdego słowa przychodziło z ogromnym trudem. Serce podeszło mi do gardła, a z oczu popłynęły łzy.
***
Przez długi czas byłem przekonany, że nie ma nic ważniejszego od piłki ręcznej i liczy się tylko to, by po 60 minutach mieć na koncie przynajmniej jedną bramkę więcej od przeciwnika. Czasem dzieje się jednak w życiu coś, co otwiera ci oczy. Co zmienia cię jako człowieka, pozwala spojrzeć na wszystko z zupełnie innej perspektywy. Tak właśnie było w moim przypadku. Na pytanie, gdzie spędziłem najważniejszy dzień swojego życia, wcale nie odpowiem: w Kolonii, kiedy zdobywaliśmy z Vive Ligę Mistrzów.
Najważniejszy dzień swojego życia spędziłem w kieleckim szpitalu. Siedziałem na korytarzu i tępo patrzyłem w ścianę, widząc oczami wyobraźni, jak wszystko to, co udało się przez lata zbudować, wali się niemal w jednej chwili. Nawet jeśli jesteś świetnym sportowcem, dwumetrowym dryblasem, myślącym, że świat należy do ciebie, przychodzi taki moment, w którym na nowo uczysz się pokory. Tkwisz tak bezradnie i wiesz, że nic, absolutnie nic, nie zależy już od ciebie. Jeszcze przed chwilą miałeś do Boga olbrzymie pretensje i pytałeś, dlaczego coś takiego spotkało właśnie ciebie. Teraz ten Bóg jest twoją jedyną nadzieją, więc prosisz go o ratunek. Zrezygnowany patrzysz w podłogę. Słyszysz stukot, który w pewnym momencie zaczyna przybierać na sile. Myślisz, że to bicie twojego serca, ale to kroki lekarza, który wyszedł z sali operacyjnej, żeby z tobą porozmawiać. Nigdy wcześniej nie sądziłem, że w ciągu kilku sekund przez głowę może się przewinąć milion pytań. Co się wydarzy? Co mi powie lekarz? Jak się zachowa? Załatwi mnie frazesem rodem z kiepskich seriali o szpitalach? „Przykro mi, panie Tkaczyk, robiliśmy wszystko, co w naszej mocy…” Może tylko uściśnie mi dłoń, a jego oczy powiedzą: „Sorry, stary, właśnie zawaliło ci się życie”. A może jednak się udało? Może wydarzył się cud?
Od tamtego dnia wszystko inne zaczęło schodzić na drugi plan, łącznie z piłką ręczną. Zobaczyłem, co jest naprawdę ważne.
***
Dlaczego mówię wam o tym wszystkim i całkowicie się przed wami odsłaniam? Z bardzo prostego powodu. Po zaakceptowaniu propozycji napisania autobiografii pomyślałem, że zastosuję się do zasady, która przyświecała mi od zawsze: albo robić coś na sto procent, albo wcale. Chciałem w pewien sposób podsumować nie tylko karierę, ale i całe swoje dotychczasowe życie.
Uważam się za szczerego gościa, który mówi, co myśli. Taki właśnie jestem w tej książce. Skoro już zdecydowałem się na opowiedzenie wam swojej historii, uznałem, że muszę przedstawić ją taką, jaka naprawdę była, nawet jeśli czasem różową rzeczywistość zakrywała czerń. Największy sukces w dziejach naszej dyscypliny rodził się w bólach, na przekór bagnu, w którym wszyscy się taplaliśmy. Często absurd gonił absurd, ale z perspektywy czasu myślę, że w tamtych latach mnie i moim kolegom z reprezentacji to nie przeszkadzało. Chcieliśmy tylko grać.
Po co napisałem tę książkę? Nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Żeby – choć zabrzmi to górnolotnie – coś po sobie zostawić? Żeby po prostu opowiedzieć wam swoją historię? Żeby pokazać wam od kuchni reprezentację Bogdana Wenty, która zapisała się złotymi zgłoskami w historii polskiej piłki ręcznej? Żeby powiedzieć ludziom, by doceniali to, co mają, bo w jednej chwili mogą wszystko stracić? Czy wreszcie żeby na stare lata usiąść przy kominku i powspominać przy książce, jak wyglądała moja kariera? Na każde pytanie odpowiedziałbym twierdząco.
Liczę, że większość kolegów z boiska zareaguje po lekturze książki tak samo jak ja podczas ostatecznej korekty swojej autobiografii: uśmiechnie się, a z gmatwaniny wspomnień i obrazów wyłoni się jedna główna myśl:
tacy właśnie byliśmy.
Grzegorz Tkaczyk