Читать книгу Messi. Biografia - Guillem Balague - Страница 5

Wprowadzenie
Gdzie jest Leo?

Оглавление

To pytanie, które zadawali sobie wszyscy w szkole średniej im. Juana Mantovaniego. Znajdowała się ona w dzielnicy Las Heras w południowej części argentyńskiego miasta Rosario, niedaleko domu Messiego. Leo nie pojawiał się na zajęciach już od tygodnia, a przecież – nie licząc krótkotrwałych chorób – rzadko zdarzało mu się opuszczać lekcje. Jego ławka stała pusta, gdy zaś na przerwach ktoś wyciągał piłkę, gra robiła wrażenie jeszcze bardziej chaotycznej niż zwykle. Szkoła im. Juana Mantovaniego nie ma boiska piłkarskiego, a na małym placu zabaw tłoczy się zawsze więcej dzieciaków, niż powinno. Ciężko było tam przerzucić piłkę z jednej strony placu gry na drugą, a nieobecność Leo tylko potęgowała ten problem. Nie widziano go od dobrych kilku dni.

Był wrzesień. Do grudniowego zakończenia roku szkolnego zostały już tylko trzy miesiące. Mniej więcej wtedy odbywały się egzaminy, ale Leo nie mógł do nich przystąpić z powodu nieobecności. Ktoś zapytał w jego imieniu, czy mógłby je zdać w innym terminie albo przerobić część materiału na wyjeździe.

Niestety, nie udzielono na to zgody.

Czy może Leo pojawił się dzisiaj?

Koledzy z zespołu Newell’s Old Boys z Rosario, gdzie Leo występował w rozgrywkach jednej z niższych lig, zadawali sobie to samo pytanie. Opuścił kilka treningów w szkółce piłkarskiej Malvinas, nie pojawił się również w miniony weekend na meczu. „Żółtaczka – powiedział ktoś w klubie. – Ma żółtaczkę”. No to już po nim. Tak naprawdę nikt nie wiedział, co to za choroba, ale sama nazwa brzmiała groźnie. Wydawało się, że jak złapie się coś takiego, to potem nie da się więcej grać w piłkę. „Tak, Maestro ma żółtaczkę”. No, to już po nim!

Maestro. Kiedyś w szkole nazywano go również El Piqui („Maluch”), ale dla swoich nastoletnich kolegów z drużyny był już Maestro (oni zresztą też mieli ciekawe ksywki, jak choćby Clark Kent, Gal, Greyhound czy Koreańczyk – ta ostatnia z uwagi na fryzurę). W argentyńskiej piłce nożnej nikt nie posługiwał się swoim prawdziwym imieniem i nazwiskiem. Przydomki pojawiały się również, gdy podawano oficjalny skład zespołu. Nazwisko, data urodzenia, wzrost i ksywka: Mysz, Asfalt, Niski…

Gdzie się podział Leo?

Adrián Coria, pierwszy poważny trener Leo, opiekował się bardzo różnorodną grupą chłopców. On także nie wiedział, co się dzieje z jego podopiecznym. Dziwne tak znikać we wrześniu. Jeszcze dziwniejsze było to, że w drużynie pojawił się pewien problem: bez Leo jakoś trudniej było odnieść zwycięstwo. Ktoś zadzwonił do Quique Domíngueza, pierwszego trenera Messiego z Newell’s. „Nie mam pojęcia. Nie wiem, gdzie może być” – powiedział Domínguez, uznawszy jednak, że coś się święci. Zawsze można było polegać na Leo, ale gdy rok wcześniej chłopak pojechał na testy do River Plate, też nikomu nic nie powiedział. Czyżby ci z River wreszcie ściągnęli go do siebie? Wspominano coś o jakiejś żółtaczce.

Kilka dni wcześniej ktoś z rodziny Messiego odebrał telefon: „Przyjeżdżajcie, weźcie ze sobą chłopca”. Tak długo czekali na ten dzień, a teraz wszystko zaczęło się nagle toczyć w astronomicznym tempie. Musieli błyskawicznie przygotować się do wyjazdu do Europy.

W Newell’s nikt nic nie wiedział, ani dyrektor techniczny, ani żaden z trenerów czy zawodników – nikt nie miał pojęcia, co się dzieje. Leo i jego ojciec Jorge, który od początku kierował karierą syna, postanowili nikomu nic nie mówić. Zachowanie tajemnicy nie stanowiło dla nich większego problemu – obaj są z natury raczej dyskretni i utrzymują duży dystans w stosunku do innych. Niedaleko pada jabłko od jabłoni.

Dziennikarze „La Capital”, gazety z Rosario, jakby coś przeczuwali, ponieważ poświęcili młodzieńcowi całą stronę. Po raz pierwszy spotkał go taki zaszczyt. Stało się to 3 września 2000 roku. Tytuł artykułu brzmiał następująco: Wyjątkowy „trędowaty” maluch. Przydomek „trędowaty” nosili wszyscy piłkarze Newell’s, odkąd pewnego razu – jeszcze w latach 20. – zespół rozegrał charytatywne spotkanie połączone ze zbiórką pieniędzy na klinikę leczenia trądu. W tekście znalazło się również zdjęcie uśmiechniętego Leo z przekrzywioną głową, w koszulce Newell’s. Messi na zawsze pozostanie Trędowatym, zagorzałym fanem drużyny, która w młodości była dla niego „wszystkim”. To właśnie tam zdobył tytuł mistrzowski w swojej grupie wiekowej, co do dziś wspomina z dumą. Leo – którego trudno było nawet nakłonić, żeby się uśmiechnął do zdjęcia – opowiedział cichutkim głosem dziennikarzowi „La Capital” o swoich marzeniach. Chciał zostać nauczycielem wuefu, no i oczywiście chciał grać w pierwszej lidze.

Pragnął też dostać się do młodzieżowej reprezentacji Argentyny. I, owszem, choć to bardzo odległa perspektywa, do pierwszej reprezentacji też chciałby trafić – to jego marzenie. Lubi kurczaka. Ulubiona książka? Eee… Biblia. To pierwsza odpowiedź, jaka przyszła mu wtedy do głowy. Nie za bardzo czyta książki. Jaki inny sport by wybrał, gdyby nie grał w piłkę? Czy musi odpowiadać na to pytanie? Nie wie, może piłkę ręczną. Ale ogólnie widzi siebie w roli nauczyciela wuefu. To jedyne zajęcia w szkole, które lubi. Tak, mógłby uczyć wuefu.

Artykuł ukazał się w specjalnym dodatku do gazety poświęconym Rojinegros, czyli czerwono-czarnym (bo takie koszulki nosili gracze Newell’s). Tekst zaczynał się słowami: „Lionel Messi gra w dziesiątej lidze jako enganche [rozgrywający]. Jest nie tylko jedną z największych nadziei szkółki piłkarskiej Leprosa. Wróży mu się wielką przyszłość, ponieważ mimo filigranowej postury bez trudu umie minąć jednego czy dwóch graczy, potrafi też dryblować, strzelać gole, a nade wszystko uwielbia utrzymywać się przy piłce”. Gambetear (dryblować), enganche – te słowa, idee, wszystko to jest bardzo argentyńskie. Leo nie trafił na okładkę 97. numeru tego dodatku. Zaszczyt ten przypadł w udziale Claudio Parisowi z pierwszej drużyny, który kilka lat wcześniej postanowił na stałe związać się z klubem.

Czarno-biała kserokopia artykułu z „La Capital” przedostała się na drugą stronę Atlantyku.

Jorge i Leo, a także znajomy jadący z nimi na lotnisko rozmawiali o tym tekście w drodze z Rosario do Buenos Aires. Podróż trwała trzy i pół godziny, wydawała im się jednak dłuższa, ponieważ jechali niekończącą się prostą drogą, przy której niewiele można było zobaczyć poza kolejnymi dolinami i znakami drogowymi. Leo przez większość czasu wpatrywał się w okno ze swojego miejsca na tylnym siedzeniu.

Była niedziela, 17 września 2000 roku.

Z lotniska Ezeiza udali się do Barcelony, o czym wiedzieli tylko ich najbliżsi oraz dyrektor szkoły.

Mieli przed sobą dwudziestoczterogodzinną wyprawę.

„[Pierwsza podróż] minęła mi dobrze, ponieważ było to dla mnie zupełnie nowe doświadczenie. Nigdy wcześniej nie leciałem samolotem, nigdy nie odbyłem tak długiej drogi i wszystko to sprawiało mi wielką radość, przynajmniej do momentu, w którym samolotem zaczęło trochę trząść” (Leo Messi dla „Revista Barça”).

Wspomnienia czasem zawodzą. Tak naprawdę podczas tamtego lotu turbulencje zdarzyły się nie raz. Leo nie zjadł pierwszego z serwowanych posiłków – akurat spał rozciągnięty na trzech fotelach. Miał na sobie krótkie spodenki, z których wystawały krótkie chude nogi. Zbierało mu się na mdłości, skręcało go w żołądku. Spał niespokojnie, było mu niedobrze.

Wiele lat później bardzo często odczuwał podobne mdłości przed wyjściem na boisko, czasem zastanawiał się więc, czy nudności podczas tamtego lotu faktycznie miały związek tylko z turbulencjami.

W Barcelonie wylądowali w poniedziałek około południa. Był 18 września 2000 roku, siedem miesięcy wcześniej powstał materiał wideo prezentujący umiejętności Leo. Zdaniem jednych chłopak kreował się w tym filmie na drugiego Maradonę, według innych, bliższych mu osób, udowadniał tam, że ma wrodzony talent, dzięki któremu zostanie kiedyś wielkim piłkarzem, oczywiście jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem.

Ktoś dał Messiemu kilogram pomarańczy, ktoś inny przyniósł mu piłki tenisowe. Kazali mu ćwiczyć z nimi przez cały tydzień. Siedem dni później powstał materiał, w którym Messi żongluje pomarańczą, podbijając ją 113 razy z rzędu. Z piłką tenisową poszło łatwiej: 140 podbić, czyli jueguitos, jak nazywają je w Argentynie.

Gdzieś w pobliżu leżała piłeczka pingpongowa. „Dajcie ją Leo” – słychać w tle nagrania. 29 podbić. Mało komu udałoby się wykonać choćby trzy. Leo miał jednak wyraźną przewagę nad większością ludzi. Wynikała ona z tego, że codziennie dosłownie każdą chwilę spędzał z piłką. Pomiędzy meczami, w ich trakcie, w domu, na szkolnym boisku. Zawsze.

Osiem lat później firma MasterCard wykorzystała ujęcia z tego filmu w swojej reklamie. Można ją obejrzeć w YouTube.

Materiał został nagrany w lutym i od tamtej pory rodzina Messiego zastanawiała się: „Kiedy wyjedziemy? Dokąd? Czy w ogóle wyruszymy?”. Wyjazd stał się tematem codziennych rozmów, poruszanym z niepewnością i zarazem odrobiną ekscytacji.

Ten i inne filmy z boiska Malvinas, na których Messi w koszulce Newell’s ćwiczy slalom z piłką i drybluje, trafiły na biurko Josepa Maríi Minguelli, znanego agenta piłkarskiego dysponującego rozległymi kontaktami w Barcelonie, który zarazem jest socio katalońskiego klubu. Minguella nie od razu przekonał się do Leo, podobnie zresztą jak inni. Messi był młodziutki, a poza tym Argentyna to jednak bardzo daleki kraj. Ale po kilku miesiącach – przekonany częściowo spektakularnymi umiejętnościami technicznymi zaprezentowanymi przez Leo na taśmie, a częściowo za sprawą nalegań współpracowników, którzy wierzyli w potencjał chłopaka – postanowił zaangażować w to przedsięwzięcie wszystkie swoje siły. Przekonał FC Barcelonę, aby zaprosiła chłopaka na testy.

Duma Katalonii dosłownie o włos wyprzedziła Real Madryt, który miał właśnie skontaktować się z Messim w sprawie kontraktu.

Minguella zadzwonił ze swojego gabinetu do Messich do Argentyny. Powiedział, że mają pakować manatki i jak najszybciej przyjeżdżać do Barcelony. „Weźcie ze sobą chłopca”. Leo czekał pierwszy lot w życiu.

Po raz pierwszy miał także pokonać Atlantyk.

Barcelona przywitała go wilgotnym powietrzem charakterystycznym dla kończącego się lata. Z samolotu wysiadł mały trzynastoletni Argentyńczyk z walizką w ręku i talentem w nogach. Na płycie lotniska stanął chłopiec, który marzył o triumfach nad nowymi rywalami w gronie nowych kompanów, który śnił o wielkim klubie z dala od domu.

Ten, kto zobaczył go po raz pierwszy, dochodził do wniosku, że Barcelona popełniła koszmarny błąd. Był taki mały! Tyle zachodu o kogoś takiego? Jakim cudem tak drobniutki chłopiec miałby kiedykolwiek zostać piłkarzem światowej klasy?!

„Barcelonie zacząłem się przyglądać, gdy grał tu Ronaldo. Krótko potem pojawiła się okazja, aby tam pojechać. Przyznaję, że bardzo się tym ekscytowałem, bardzo chciałem tu trafić. Pragnąłem zobaczyć, jak to wszystko wygląda naprawdę, ponieważ śledziłem losy klubu z oddali. Przyjeżdżając tu, nie przypuszczałem, że będzie aż tak trudno” (Leo dla „Revista Barça”).

Tamtego dnia do Barcelony przybył nie Lionel Messi, lecz zupełnie zwyczajny, podekscytowany dzieciak.

W piosence The King of Rome Dave Sudbury śpiewa, że nie da się spełnić marzeń, gdy mieszka się w takiej dziurze jak dzielnica West End w Derby. Dave wciela się w bohatera, który próbuje stawić czoła własnemu przeznaczeniu: Yeah, I know, but I had to try/ A man can crawl around or he can learn to fly/ And when you live ‘round here/ The ground seems awful near (Musiałem spróbować, choć dobrze wiem/ Że człowiek może albo pełzać, albo się wzbić w powietrze/ Gdy jednak mieszka się tutaj/ Ziemia wydaje się bardzo bliska). W 2000 roku w Rosario wzbić się w powietrze było jeszcze trudniej niż zwykle.

Newell’s nie wykorzystało swojej szansy. Klub odmówił rodzinie Messiego pomocy finansowej niezbędnej do przeprowadzenia terapii hormonalnej, bez której Leo nie mógłby dalej rosnąć. Gdyby Newell’s zapłaciło za tamte zastrzyki, Messi nie wyjechałby z Argentyny.

Chyba nigdy wcześniej nie zdarzyło się, aby ktoś w takim wieku udawał się na drugą stronę Atlantyku w pogoni za karierą piłkarską. Trzynastolatkowie nie wyjeżdżali z Argentyny, a europejskie kluby nie podpisywały kontraktów z tak młodymi zawodnikami. Nikt nie otrzymał wcześniej równie wielkiej szansy w tym wieku. W domu w Las Heras nikt nie miał jednak pojęcia, co się dzieje. Leo złapał żółtaczkę. Tak? No to już po nim…

Minguella usłyszał, że chłopak zwiąże się z Barceloną, jeśli klub pokryje koszty drogiej terapii hormonem wzrostu, a jego ojciec dostanie pracę (i tym samym klub spełni wymogi prawne niezbędne do przeprowadzenia transferu tak młodego piłkarza). Rodzina Messiego kontaktowała się również z madryckimi Realem i Atlético, ale w rozmowach z tymi zespołami nie pojawiły się żadne konkrety. Ostatecznie jednak wszyscy pracujący nad dopięciem przenosin Leo do Hiszpanii wychodzili z założenia, że „jeśli Barça wykazuje zainteresowanie, to tak czy owak lepiej grać dla niej”.

Josep María Minguella: Większość osób zaangażowanych w ten projekt nigdy wcześniej nie zajmowała się tak młodymi piłkarzami. Pep Guardiola miał 20 lat, kiedy kontaktowałem się z nim po raz pierwszy (albo to on skontaktował się ze mną). Zostałem jego agentem w chwili, gdy zaczynał grę w pierwszej drużynie. Cała ta maszyna menedżerska, która obecnie funkcjonuje wokół dwunasto-, trzynasto- czy czternastoletnich chłopców, wtedy jeszcze nie istniała. Gdy nasz człowiek z Argentyny zadzwonił i powiedział, że ma na oku wyjątkowego młodzieńca, z początku zacząłem się zastanawiać, co zrobimy z tak młodym chłopakiem. Miałem spore wątpliwości, mocno jednak na mnie nalegano, więc zacząłem poważniej interesować się tematem. Dostałem nagranie, to, na którym Leo przejmuje piłkę niemal we własnym polu bramkowym, mija z nią jakiś tysiąc osób, a potem zdobywa bramkę. […] Uznałem, że naprawdę jest wyjątkowy. Kilka miesięcy później podjąłem rozmowy z Joanem Gaspartem, Antonem Parerą [dyrektorem sportowym] i Charlym Rexachem [dyrektorem technicznym i doradcą prezydenta klubu].

Charly Rexach: Pewnego dnia podczas gry w tenisa Minguella powiedział, że ma na oku fenomenalnego chłopca […], trochę podobnego do Maradony. Nie raz już coś takiego słyszałem. […] Potem oznajmił, że chłopiec mieszka w Argentynie. „Hm, pewnie jakiś osiemnastoletni albo dziewiętnastoletni młodzieniaszek”. Minguella stwierdził następnie, że chłopiec ma 13 lat. „Chyba oszalałeś – powiedziałem mu. – Naprawdę sądzisz, że podpiszę się pod czymś takim? […] Mowy nie ma”.

Joaquim Rifé: Kierowałem szkółką piłkarską w Barcelonie. Ostatecznie to do mnie wpłynęła oferta transferu tego chłopca. Charly Rexach był wówczas dyrektorem technicznym Barcelony i skupiał się raczej na pierwszej drużynie. Tak się składa, że Charly przyjaźni się z Josepem Maríą Minguellą, który skontaktował się z Barceloną w sprawie Leo. Nic dziwnego, że Rexach go wysłuchał.

Charly Rexach: Wszystko odbywa się według pewnej procedury. Gdy ktoś mi mówi, że przykładowo w Saragossie gra jakiś fenomenalny chłopak, pytam, kto to taki, w jakim klubie występuje i dokąd muszę pojechać, żeby rzucić na niego okiem. Następnie wysyłam dwóch albo trzech ludzi, żeby mu się uważnie przyjrzeli. Gdy jeden wystawia ocenę pozytywną, a inny negatywną, to sam jadę tam i wydaję decydującą opinię. Później trzeba mu znaleźć miejsce w zespole i załatwić wiele innych spraw. Zdarza się też, że dzwoni do mnie jeden z byłych graczy Barcelony, powiedzmy Rivaldo, i mówi: „Słuchaj, w Brazylii jest pewien dwunasto- albo trzynastolatek, który fantastycznie gra w piłkę”. Zwracam na niego uwagę natychmiast, bo gdy taka opinia pada z ust gracza pokroju Rivaldo, należy poważnie przyjrzeć się sprawie. Gdyby przyszedł z tym do mnie ktoś inny, wstrzymałbym się z oceną. Ale nawet jeśli słyszę od Rivaldo: „Jedź i mu się przyjrzyj”, odpowiadam, że nie pojadę. Proponuję, żebyśmy zrobili na odwrót. Skoro chłopiec jest tak młody i pochodzi z tak daleka […], to niech go przyślą do mnie. Potrzymamy go przez 15 dni, żeby trenerzy ze szkółki mogli w wolnym czasie dokładnie mu się przyjrzeć. Przez pierwszych kilka dni chłopak może być zdenerwowany, ale będzie miał czas, żeby wziąć się w garść. Wyobraź sobie, że lecimy do Argentyny czy w inne odległe miejsce, a tam okazuje się, że chłopiec zachorował, nie może grać albo jeszcze coś innego. Taki młody zawodnik musi być naprawdę bardzo dobry, żebyśmy mieli zrobić dla niego wyjątek.

Josep María Minguella: Rodzice i tak planowali opuścić z Leo Argentynę. Gdyby nie udało im się związać z Barceloną, mieli zamiar poszukać innego klubu. Powiedziałem Charly’emu, że chłopiec przechodzi terapię, za którą drużyny z jego ojczyzny nie chcą płacić. Barcelona musiałaby ten ciężar wziąć na siebie.

Charly Rexach: Było tak, że przyszedł do mnie Minguella, któremu bardzo ufam, i powiedział: „Jest jeden koleś, fenomenalny. Więc jak to załatwimy?”.

Minęło kilka miesięcy, odkąd Minguella otrzymał wideo, na którym Messi popisuje się swoimi dryblingami. Och, kto wie, może to za daleko? A może Leo jest za młody? Takie właśnie sprzeczne komunikaty płynęły z Barcelony do rodziny chłopca. Państwo Messi miesiącami zmagali się z niepewnością i dopytywali o losy nagrania, zainteresowanie klubów i kontakt z ich strony. Co będzie z Leo? Co powinni mu powiedzieć?

Charly Rexach: Powiedziałem Minguelli, że nie mam zamiaru lecieć tak daleko dla dwunastolatka. […] Gdyby tak miał 18 albo 20 lat… […] Oznajmiłem mu wtedy, że na Boże Narodzenie, na Wielkanoc albo w jakimś innym terminie trzeba ściągnąć tu chłopca razem z rodzicami na 15 dni.

Rifé: Powiedziałem Rexachowi, że zaaranżowałem mecz, żeby mógł się chłopakowi przyjrzeć.

Gaspart, Parera, Rifé, Minguella, Rexach. W sprawę trzynastolatka z Argentyny zaangażowani zostali najważniejsi oficjele w Barcelonie. Prawdziwa waga ciężka. Doniosłość faktu, że młodzieniec przyciągnął uwagę „ojców klubu”, nie uszła uwadze trenerów ze szkółki piłkarskiej, którzy przez najbliższe dwa tygodnie mieli odpowiadać za treningi i ocenę filigranowego zawodnika.

Rodolfo Borrell: Pamiętam, że pewnego dnia w biurze dostałem od kogoś – nawet nie pamiętam już od kogo – dwie obustronne czarno-białe kserówki. Był to artykuł z jakiejś argentyńskiej gazety poświęcony Messiemu. Powiedzieli mi, że ten chłopiec jedzie do nas na testy. Szukałem ostatnio tych kserówek. Jestem niemal pewien, że są u moich rodziców w domu. Na pewno je znajdę. Pamiętam tamten moment, ponieważ to wtedy po raz pierwszy zetknąłem się ze słowem gambeta, oznaczającym drybling, i ze słowem enganche, czyli argentyńskim terminem używanym na określenie zawodnika, który gra tuż za plecami napastników. Dowiedziałem się, że młodzieniec trafi do mojej grupy, ponieważ urodził się w 1987 roku. Zawsze podkreślam, że zostałem pierwszym trenerem Messiego tylko dlatego, że odpowiadałem za przygotowanie chłopaków poniżej czternastego roku życia. Nie wątpię, że pewnie z 10 tysięcy różnych trenerów chwali się, że było pierwszymi trenerami Messiego.

Na barcelońskim lotnisku El Prat na Messich czekał Juan Mateo z biura Minguelli. To on zabrał ich do północnej części miasta, gdzie pracował znany agent. W windzie natknęli się na Txikiego Begiristaina, przyszłego dyrektora sportowego Barcelony, który blisko współpracował z Minguellą. „Jesteśmy z Argentyny” – ktoś ośmielił się do niego odezwać. Txiki, mierzwiąc włosy Leo, odparł: „Chłopiec musi być naprawdę dobry. Mały jest”.

Jorge i Leo po rozmowie z katalońskim agentem dotarli do Hotel Plaza. Barcelona nie pokrywała kosztu wyprawy i pobytu. Minguella znał właściciela hotelu przy Plaza España, więc załatwił Messim pokój numer 546. Z widokiem, dodajmy. Z okien pokoju mogli podziwiać pawilony barcelońskich targów, w oddali zaś dostrzegali także Pałac Narodowy i fontannę Montjuïc, która wieczorem wybucha feerią barw, a tryskająca z niej woda tańczy do dźwięków muzyki. Nieco bliżej znajdowały się wieże spajające Avinguda de la Reina Maria Cristina, wzniesione specjalnie na wystawę światową w 1929 roku. Na pierwszym planie rysowała się natomiast fontanna stojąca na Plaza España, klasyczna alegoria Hiszpanii z rzeźbami symbolizującymi rzeki wpadające do trzech mórz otaczających Półwysep Iberyjski.

Messi zostawił walizki w pokoju. Młody piłkarz czuł się nieco lepiej, nadal jednak dręczyły go mdłości po nieprzyjemnym locie. Rifé powiedział jednak jego ojcu, że chce zobaczyć Leo na treningu. Jeszcze dziś, o szóstej. Nie było wyjścia, chłopak musiał iść.

Rodolfo Borrell miał zostać jego pierwszym trenerem w FC Barcelonie.

Rodo, obecnie dyrektor szkółki piłkarskiej Liverpoolu, w sezonie 2000/01 odpowiadał za infantiles, czyli chłopaków, którzy w przyszłości mieli stać się sławni. Cesc Fàbregas, Gerard Piqué, Marc Pedraza, Marc Valiente, Víctor Vázquez, Toni Calvo, Sito Riera, Rafael Blázquez… Była to jedna z najlepszych drużyn młodzieżowych w historii Barcelony, a miał do niej trafić jeszcze gracz, który przyjechał z daleka z bardzo przyzwoitą reputacją.

Ludzie odpowiedzialni za szkółkę (Quimet Rifé, Quique Costas, Juan Manuel Asensi oraz trenerzy Rodolfo Borrell, Xavi Llorenç i Albert Benaiges) spotkali się tamtego poniedziałkowego popołudnia na boiskach numer dwa i trzy znajdujących się tuż obok Mini Estadi. Jedno boisko było trawiaste, drugie sztuczne. Mieli zamiar obserwować postępy grupy, ze szczególną uwagą przyglądając się nowemu chłopakowi.

Zabrakło wśród nich Charly’ego Rexacha, który poleciał do Australii oglądać mecze rozgrywane na igrzyskach olimpijskich w Sydney. Występowało tam wówczas wielu doskonale znanych piłkarzy i młodych zawodników (takich jak Rául Tamudo, Xavi, Puyol, Zamorano, Suazo, M’Boma, Lauren czy Eto’o). Zresztą tak naprawdę sprawa młodego chłopca z Argentyny nie wymagała jego obecności – Rexach odpowiadał przede wszystkim za decyzje dotyczące pierwszej drużyny, a nie szkółki. Jeśli znajdujący się pośród tak utalentowanych chłopaków trenerzy dojdą do porozumienia, gracz zarekomendowany przez Minguellę zostanie zakontraktowany. Charly zorganizował testy i na tym kończyła się wtedy jego rola.

Messi wyszedł spokojny na pierwszy trening. Dokuczały mu wciąż lekkie mdłości związane z podróżą samolotem, wiedział jednak, że znalazł się tu, ponieważ zawsze tego chciał i o tym marzył. Miał najwyżej tydzień (musiał wracać do szkoły), żeby pokazać, co potrafi zrobić z piłką. To akurat wydawało się stosunkowo prostym zadaniem.

Wyobraź sobie, że nigdy nie widziałeś Camp Nou ani Mini Estadi. Leo nie miał okazji ich zobaczyć.

„Pchła”, bo tak też go nazywano, pojawił się na boisku obok stanowiącego wierną kopię Camp Nou (tyle że w pomniejszeniu) Mini Estadi. Zawahał się przed otwarciem drzwi do szatni. Wstydził się wejść tam sam. Był skrajnie nieśmiały, a może nie tyle nieśmiały, ile powściągliwy w kontaktach z ludźmi. Zaczął przebierać się przed szatnią i dopiero w trakcie zmiany stroju wszedł do środka. Znalazł sobie miejsce z dala od grupy, w odosobnionym narożniku. Przebierał się na stojąco. Był spięty.

Wyobraź sobie, że nigdy nie widziałeś Leo Messiego. Żaden z obecnych tam wówczas chłopaków nigdy wcześniej go nie spotkał, podobnie zresztą jak żaden z trenerów, którzy w najlepszym razie co nieco o nim słyszeli.

„Jest taki mały” – ocenili inni chłopcy. W szatni pojawił się Rodo. „Usiądź, młody człowieku” – oznajmił. Wchodząc do szatni, Leo nie powiedział „cześć”. Wydał z siebie jakiś odgłos, który w ogóle nie kojarzył się z powitaniem i miał niewiele wspólnego z przyjaznym „hej!”.

Dla Cesca czy dla Piqué, którzy właśnie się przebierali, Argentyńczyk był po prostu kolejnym dzieciakiem ściągniętym na testy do Barcelony. Co prawda obcokrajowcy pojawiali się tu stosunkowo rzadko, ale czasem ktoś się trafił. Każdego miesiąca przyjeżdżało kilku nowych chłopców. Podczas gdy Leo przebierał się w kącie, Rodo zwrócił się do całej grupy: „Uważajcie na niego, jest bardzo mały, nie zróbcie mu krzywdy”.

Piqué: W pierwszym tygodniu Leo zdecydowanie trzymał się z dala od reszty. Gdy rozmawialiśmy w grupie lub się z czegoś śmialiśmy, on siedział na ławce, na jej najdalszym krańcu. Był bardzo cichy, introwertyczny.

Cesc: Pojawiało się wtedy tak wielu nowych zawodników, że nie przywiązywaliśmy do tego najmniejszej wagi, ale mimo to ten pierwszy dzień Leo dokładnie zapadł mi w pamięć.

Młodzi zawodnicy rzucali mu prześmiewcze spojrzenia. Leo w tym czasie owijał bandażem kostki.

Piqué: Był bardzo niski i prawie się nie odzywał. Nikt nie spodziewał się tego, co się miało wkrótce wydarzyć.

Leo miał wówczas 148 centymetrów wzrostu.

Cesc: Miał dłuższe włosy i mówił cichym, miękkim głosem, z wyraźnym argentyńskim akcentem. Naprawdę trudno go było zrozumieć. W sumie to prawie w ogóle się nie odzywał. Taki mały bałwan. Uznaliśmy, że będzie tylko zabierał miejsce na boisku…

Wszyscy podzielali tę opinię.

Jeden z asystentów Borrella trochę się martwił. Widział, jak Leo nakłada bandaże, więc zapytał go, czy ma kontuzję. Nie, nie, to stary argentyński zwyczaj, ma go uchronić przed skręceniem nogi.

Leo nic więcej nie powiedział.

Dwunasto- i trzynastolatkowie sypali kolejnymi śmiesznymi w ich mniemaniu żartami: „Ten koleś to karzeł”.

Messi wybiegł na boisko razem z Piqué, który wydawał się dwukrotnie większy od Argentyńczyka. Leo sięgał mu do pasa.

Jorge siedział na trybunach i zewsząd dobiegały go te same uwagi: „Chłopak jest bardzo mały, za mały”.

Grupa rozpoczęła rozgrzewkę, jak zawsze z piłką. Zaczęli od ćwiczeń związanych z panowaniem nad futbolówką. Jedno dotknięcie, dwa, trzy… 10, 11, 12… „Piłka się go słucha” – rzucił jeden z widzów. 20, 21…

Cesc: Gdy zaczął bawić się piłką, dostrzegliśmy, że jest inny niż wszyscy, którzy zjawiali się u nas na testach.

Borrell stopniowo zaczął wprowadzać do treningu pojedynki jeden na jednego i strzały na bramkę. Gdy przyszła kolej Leo… pojawiły się problemy.

Cesc: Najpierw wystrychnął mnie na dudka i trafił do bramki. W młodości wykazywałem szczególny talent w obronie w sytuacjach jeden na jeden. Później go utraciłem. Odbiór piłki przychodził mi kiedyś z wielką łatwością, dziś nawet nie wiem, jak mi się to udawało. W każdym razie wyszedłem na kompletnego głupka. W porządku, za pierwszym razem nie spodziewasz się tego, jesteś zbyt rozluźniony; tyle że on ogrywał mnie tak raz za razem.

Messi zadziwiał dryblingiem, wykończeniem akcji, regularnością. Młodzi piłkarze z przyjemnością obserwowali poczynania nowego kolegi. Z miejsca zaskarbił sobie ich szacunek. Od tej pory każdy, kto nazywał go „karłem”, wypowiadał to słowo z podziwem, a nawet z uczuciem.

Na trybunach dało się słyszeć: „Łał! Coś nadzwyczajnego!”.

Z Plaza España na Mini Estadi i sąsiednie boiska treningowe Leo jeździł metrem. Pokonywał cztery przystanki zieloną linią do Les Corts. Treningi nie odbywały się codziennie, więc chłopak zabijał czas w towarzystwie ojca i jednego ze współpracowników Jorge lub Minguelli, przechadzając się w okolicach portu, czasem też wstępując do jakiegoś muzeum (nie spędzał tam jednak zbyt dużo czasu – muzea nie zrobiły na nim większego wrażenia). Korzystając z autobusów turystycznych, zwiedzili katedrę Sagrada Familia, port i zoo. Wybrali się też na Stare Miasto. Wtorek był wolny. W poniedziałek, środę i czwartek Messi dołączał do zespołu i brał udział w treningach przeprowadzanych na ceglanej nawierzchni. W piątek trenerzy kładli nacisk na taktykę, Leo nie miał więc tego dnia zbyt wielu zajęć. W weekend również mógł zrobić sobie wolne, ponieważ nie występował na razie w oficjalnych meczach.

Wrzesień wciąż był słoneczny. Upał dokuczał mniej niż w sierpniu, co sprzyjało pieszym przechadzkom o każdej porze dnia. Messi wraz z towarzyszącymi mu osobami jeździł więc na plażę do Sitges, gdzie spędzał poranki. Wybrał się też na mecz. Była to pierwsza wizyta Leo na Camp Nou. Messi oglądał w tamtą sobotę, jak drużyna Barcelony gra przeciwko Racingowi Santander. Dwie bramki zdobył Patrick Kluivert, trzecią dołożył Marc Overmars. Podopieczni Llorença Serry Ferrera, jednego ze słabiej pamiętanych trenerów Barcelony, wygrali tamtego dnia 3:1. Leo pstryknął zdjęcie z trybun. Stadion był olbrzymi, kibice nie robili jednak jakiejś szczególnej wrzawy.

Leo i spółka chcieli jechać na grupowy mecz Barcelony z Milanem w Lidze Mistrzów, który miał się odbyć 26 września, ale nie udało im się dostać biletów. Włosi wygrali to spotkanie 2:0.

Poza tym Messi starał się ciągle być w pobliżu piłki. W pokoju hotelowym grali w siatkonogę. Leo zabierał futbolówkę na taras, mijał wyimaginowanych rywali, żonglował i bawił się nią. Jeśli zostawał mu jakiś wolny czas, poświęcał go na oglądanie telewizji.

Lionel mówił niewiele. Był nie tyle nieśmiały, co raczej introwertyczny. Potrafił oczarować dorosłych, z którymi się stykał, ale rówieśnikom odpowiadał monosylabami. Poza boiskiem miał sporo wolnego czasu. Trzeba było czekać na powrót Charly’ego Rexacha z Sydney, ponieważ bez jego zgody nikt nie ważył się podjąć ostatecznej decyzji w sprawie transferu.

Na boisku Leo zachowywał się zupełnie inaczej. Pośród nowych kolegów w ogóle nie przypominał tego cichego chłopca, który dzień wcześniej spokojnie jadł pizzę, hamburgera czy makaron albo po prostu sobie spacerował, pogrążony w myślach.

Kiedy był sam w pokoju hotelowym albo gdy kładł się już spać, w świetle stojącej przy łóżku nocnej lampki wyjmował grubą strzykawkę, a potem robił sobie zastrzyk w tę nogę, na którą akurat przypadała kolej.

Nazajutrz wszystko wyglądało dokładnie tak samo. Trening z piłką, wizyta w mieście, pizza, popołudniowy trening. I zastrzyk.

„Leo, rób to, co potrafisz. Dopadnij do piłki, nikomu nie podawaj, tylko pędź na bramkę”. Rady Jorge Messiego miały spowodować, że syn ukaże całą gamę umiejętności, które przywiodły Leo do Barcelony. Były one zarazem naturalną reakcją na nalegania Borrella, by jego zawodnicy grali szybką piłkę na jeden, dwa kontakty. „Musimy narzucić własny styl gry, pokazać cię takiego, jaki jesteś”. Jego specjalnością był bez wątpienia drybling. Pozostali gracze posłusznie podawali sobie piłkę i trzymali się przydzielonych im na boisku pozycji, Messi proponował zaś coś zupełnie innego.

Tak to wyglądało, dzień po dniu. Leo trenował z drużyną juniorów A, a na zakończenie zajęć rozgrywał mecz w składzie drużyny juniorów B. Ojciec oglądał jego poczynania z trybun albo stał oparty o płot oddzielający dwa boiska.

Pewnego dnia Messi zdobył pięć bramek i dwukrotnie trafił w słupek.

Grał pod siebie, robił to jednak z takim przekonaniem i talentem, że próby korygowania jego boiskowego zachowania nie miały większego sensu. „Leo, na jeden kontakt” – krzyczał do niego Rodo, kierując tak naprawdę swoje słowa do pozostałych członków zespołu. „Jeden, góra dwa kontakty”. Leo nie przejmował się poleceniami. Grał tak jak zawsze, szybko i płynnie, lekko muskając piłkę nogą, dryblując to w prawo, to w lewo. Wyglądał raczej jak gracz z piłką niż jak piłkarz, a to istotna różnica.

Innego dnia strzelił sześć goli.

Jorge nie potrafił stwierdzić, czy presja wpływa na jego syna dobrze, czy źle. Pewnego razu jeden ze znajomych Minguelli zasugerował mu, że powinien nagradzać Leo prezentami za zdobyte bramki. Jeżeli chłopcu podobał się jakiś plecak albo przypadły mu do gustu korki, mógł je dostać za boiskowe wyczyny, na przykład za pięć goli. Jorge nie był przekonany do tego pomysłu i wolał się nie mieszać. Okazało się jednak, że wyzwanie zmobilizowało Leo. Trafił do siatki cztery razy, a potem jeden z jego strzałów odbił się od słupka i wydawało się, że piłka wpadła do bramki. Messi usłyszał jednak, że futbolówka nie przekroczyła linii – gola nie ma. Chłopak wpadł w szał – przecież weszła! Stawką był cały zestaw sprzętu sportowego, w związku z czym rozpętała się gorąca dyskusja. Ostatecznie Leo dostał prezent.

Po pierwszym tygodniu Messiego w Barcelonie Migueli, były zawodnik klubu, zajmujący się teraz szkoleniem młodzieży, zapytał: „Który to ten młody chłopak z Argentyny, co to przyjechał na testy?”. Leo brał właśnie udział w treningu, pokazano mu go. „To ten mały, ten na środku boiska”. Migueli spojrzał na niego. Chłopak podtrzymywał futbolówkę czubkiem lewego buta, oczekując na polecenia. „Nie muszę widzieć, jak gra. Już po tym, jak stoi, widać, że dobry z niego piłkarz”. To by było na tyle, nie powiedział nic więcej.

Migueli trafił w samo sedno.

Było już późno, coś koło 20:00. Migueli ciągle jeszcze obserwował trening. „Co ci ludzie wyprawiają? Dlaczego jeszcze nie podpisali z nim kontraktu? Nigdy nie widziałem nikogo, kto bardziej przypominałby Maradonę”. Migueli wiedział, co mówi, ponieważ kiedyś sam grał z Diego w Barcelonie jako środkowy obrońca.

Mijały jednak kolejne dni i nikt nie odzywał się do Jorge z konkretami. Nikt nie rozmawiał też z Leo. Obaj czekali więc na decyzję Rifé i na powrót Rexacha do Barcelony.

Oni tymczasem musieli wracać do Argentyny. Leo i tak opuścił już zbyt wiele dni w szkole. Jorge podkreślał, że mogą zostać jedynie przez tydzień, a właśnie mijał ósmy dzień ich pobytu.

Coś tu nie grało.

W legendzie Messiego pojawia się jedna kwestia, która stanowi wynik nieporozumienia. Mówi się, że niektórzy trenerzy Barcelony powątpiewali w jego talent i wahali się, czy podpisać z nim kontrakt. Podobno jedno mówili Lionelowi, co innego zaś opowiadali za jego plecami. Ich nazwiska wymieniane są jedynie półgłosem, ponieważ część z nich nadal pracuje w klubie, a inni z powodzeniem kontynuują kariery zawodowe poza Camp Nou. Ujawnienie tych informacji mogłoby im zaszkodzić. Sprawę komplikuje dodatkowo wersja Rexacha: „Zawsze znajdzie się jakiś »leśny dziadek«, który powie: cóż, jest za mały, powinien grać na hali albo w piłkarzyki… Wiecie, to, co zwykle!”.

Ale tak naprawdę testy przebiegały pomyślnie. Pomyślnie to zresztą za mało powiedziane – miały rozstrzygające znaczenie. Leo potrzebował pięciu minut podczas jednego z treningów, aby pokazać cały swój talent. Z perspektywy trenerów obecność Rexacha na boiskach treningowych numer dwa i trzy nie wydawała się konieczna. Nie było też potrzeby, żeby Charly wydał ostateczny werdykt.

W końcu jednak trzeba było go wezwać, a rodzina Messich musiała odłożyć powrót do Argentyny. Dyrektor kierujący pierwszą drużyną nie powinien uczestniczyć w tego typu decyzjach, ale wydawało się, że nikt nie chciał wziąć odpowiedzialności za potencjalną klapę (ani za sukces, gdyby wszystko poszło dobrze) związaną z podpisaniem kontraktu z trzynastoletnim chłopcem z Argentyny.

Jak, u licha, można wyjaśnić te wątpliwości?

Zacznijmy od tego, że już samo zaangażowanie klubowej wierchuszki (obecny przynajmniej duchem Rexach, Minguella, Anton Parera, Rifé) w potencjalny transfer dziecka dowodziło, że dzieje się coś szczególnego, zupełnie niecodziennego. Leo znajdował się pod parasolem ochronnym z samej góry. Nad jego sprawą pochylało się tak wielu ważnych ludzi, że coś musiało być na rzeczy. A przynajmniej tak to wyglądało dla tych, którzy patrzyli na wszystko z boku. Zaczęto wówczas mówić o transferze nawet na mieście, co tylko podsycało oczekiwania. Współpracownicy Rodolfo Borrella przyglądali się Messiemu, gdy tylko mogli. Zastanawiano się nie tyle nad tym, czy jest wystarczająco utalentowany, ile raczej, w jaki sposób okiełznać jego indywidualizm i przykroić go do barcelońskiego systemu opartego na grze zespołowej.

Zainteresowanie najważniejszych działaczy klubowych nie było jednak w tym wszystkim najdziwniejsze.

W 2000 roku już sam pomysł ściągnięcia tak młodego zawodnika z Argentyny wydawał się szaleństwem. Takich rzeczy wtedy się po prostu nie robiło.

Wszyscy dostrzegali talent Leo gołym okiem. Pewien anonimowy informator pracujący w klubie, który widział Leo w trakcie tamtych dwóch tygodni, określił go jako las ostia en patinete, co oznacza „psie jajca”, a dość swobodnie można przełożyć jako „kogoś szybkiego jak błyskawica”. Ów człowiek dodał, iż „Leo grał wówczas tak samo jak dziś, tyle że był mniejszy”. Twierdzenie, że Barcelona mogła go nie chcieć z uwagi na jego niski wzrost, byłoby więc niezgodne z faktami historycznymi. Chodziło o coś innego.

Dzisiaj nie ma nic nadzwyczajnego w tym, że kluby ściągają młodzików z najodleglejszych zakątków świata, znane są również przypadki rywalizacji o podpisanie kontraktu nawet z ośmioletnimi dziećmi. W 2000 roku było to jednak wydarzenie absolutnie bezprecedensowe. Jeszcze pięć lat wcześniej, ściągając do klubu jakiegoś infantile, czyli dwunasto- albo trzynastolatka, z Mataró, Granollers lub Santpedor (miast, które dzieliła od Barcelony niespełna godzina drogi), uważano, że pozyskuje się zawodnika „z daleka”. Trampkarze, to znaczy chłopcy w wieku 14, 15 lat, pochodzili już z całej Hiszpanii.

A tu nagle mówi się o podpisaniu kontraktu z Argentyńczykiem, który ma zaledwie 13 lat… Zaraz, zaraz!

Przyglądano się tej sprawie na wiele różnych sposobów, panowało jednak powszechne przekonanie, że w przypadku najlepszych piłkarzy w tym wieku nie ma żadnej gwarancji, że dany zawodnik trafi kiedyś do pierwszej drużyny. Należało liczyć się wręcz z tym, że taki chłopak nie będzie nawet zawodowo grał w piłkę. „Odebrać go rodzinie, przyjaciołom, wyrwać z ojczystego kraju, postawić go w sytuacji, w której niczego nie da się zagwarantować… Oczywiście wiemy dziś, że został najlepszym piłkarzem na świecie, a jego życie i kariera potoczyły się fantastycznie, ale przecież…” – to słowa innego świadka tej niesamowitej historii. Choć ostatecznie to nie trenerzy drużyn młodzieżowych mieli decydować o przyszłości Messiego, wymieniali się oni między sobą uwagami na temat potencjalnych zagrożeń, jakie wiążą się z tą sytuacją. Do tej pory klub ze sporą rezerwą podchodził do ściągania młodych zawodników, nawet tych z odleglejszych rejonów Hiszpanii. Uważano, że nie należy ich wyrywać z naturalnego otoczenia – domu, szkoły. Mówiono więc, że normalne i logiczne byłoby, żeby tak samo potraktowano Leo. Oriol Tort, jeden z najbardziej znanych skautów, a zarazem lider i główny ideolog barcelońskiej szkółki, wielokrotnie podkreślał, że idealny wiek zawodnika wstępującego do La Masíi wynosi 15 lub 16 lat. Tak to wyglądało w 2000 roku.

Czy chodziło o krótkowzroczność trenerów, jak chciałaby legenda, czy raczej o ich rozsądną powściągliwość wynikającą ze świadomości, jakie skutki będą miały przenosiny chłopca dla całej jego rodziny?

Weźmy na przykład Andrésa Iniestę. W 1996 roku jako dwunastolatek wziął udział w Turnieju Krajowym w Brunete, w którym grały młodzieżowe zespoły z La Liga. Jak to zwykle bywa przy okazji ważniejszych turniejów, kluby przysłały swoich skautów. Najlepszym zawodnikiem tamtych rozgrywek został Iniesta z Albacete, drugi był natomiast Jorge Troiteiro z Méridy (obie drużyny występowały wówczas w pierwszej lidze). Drugie miejsce nie gwarantowało żadnych korzyści, dyskusja nad wyborem lepszego zawodnika trwała więc długo. Barcelona zwróciła uwagę na laureata, skontaktowała się z jego rodziną i ustaliła warunki kontraktu z samym zainteresowanym, po czym ostatecznie zapadła decyzja, że chłopak powinien zostać w domu, a Barça będzie śledzić jego postępy na odległość. Chodziło o to, aby ściągnąć go do La Masíi za dwa czy trzy lata, gdy będzie mógł już grać w trampkarzach.

Ojciec Troiteiro nie zamierzał spokojnie przyglądać się temu, jak jego syn przegrywa z Iniestą. Wsiadł w samochód i z Méridy, stolicy regionu Estremadura w zachodniej Hiszpanii, wyruszył do Barcelony, przemierzając przy okazji niemal cały kraj. Jego syn zostanie piłkarzem – i koniec. Wiedział, że raporty klubowych skautów na temat chłopca były pozytywne, a wizja przeprowadzki do Barcelony spodobała się całej rodzinie. Troiteiro miał zamiar postawić ultimatum: albo podpisują kontrakt od razu, albo jadą do Madrytu, Walencji czy gdzieś indziej. Przedstawiciele Barcelony poinformowali rodzinę, jak taka decyzja i całe zamieszanie związane z przeprowadzką mogą wpłynąć na naukę chłopaka, ale ojciec nalegał. To jego syn i zrobi wszystko, żeby wprowadzić go do jakiegoś dużego klubu.

Barcelona pomimo początkowych zastrzeżeń ugięła się pod presją ojca, ponieważ chłopak – świetny lewoskrzydłowy – mógł się pochwalić naprawdę sporym talentem, którym miał się już wkrótce wykazać na niższym poziomie rozgrywek. Problem polegał na tym, że w La Masíi nie było wówczas drugiego chłopca w tak młodym wieku. Co w tej sytuacji zrobili włodarze Barcelony? Wezwali do klubu Iniestę, który pochodził z równie odległej co Estremadura La Manchy, aby dotrzymywał towarzystwa Troiteiro.

Ostatecznie Jorge Troiteiro został usunięty z La Masíi za niesubordynację. Iniesta przepłakał wiele godzin w swoim pokoju w wiejskim domu, w którym mieszkali zawodnicy spoza Barcelony, a wiele lat później strzelił pamiętnego gola, zapewniając Hiszpanii pierwszy triumf w mistrzostwach świata.

Pobyt w szkółce Barcelony niesie za sobą obawy, wątpliwości i obietnice. Dziś towarzyszy temu wszystkiemu także konkretna metodologia, a mimo to o gwarancji sukcesu nie może być mowy.

Po ośmiu dniach treningów ktoś zapytał Leo, czy nadal uważa, że podpisanie kontraktu z Barceloną to dobry pomysł.

Tym kimś był Rodo Borrell. Leo przytaknął; powiedział, że podobają mu się tutejsze metody treningowe. W Rosario zdecydowanie większy nacisk kładzie się na przygotowanie fizyczne, w Barcelonie natomiast większość ćwiczeń wykonuje się z piłką, co chłopcu odpowiada. Sprawia mu to radość. Przekonał się też, że przyjechał do naprawdę wielkiego klubu. I że stoi przed nim wielkie wyzwanie.

Chciał zostać.

W ciągu 10 dni rodzina Messich obejrzała już właściwie wszystko, co było w Barcelonie do zobaczenia. Nie dało się też dowiedzieć nic więcej o samym piłkarzu. Wszystko było jasne. Leo nie chodził do szkoły od niemal dwóch tygodni, a przecież nie tak to miało wyglądać. Nie ulegało wątpliwości, że Argentyńczyka chciałby każdy klub, w przypadku Barcelony chodziło jednak o wydarzenie zupełnie bez precedensu i nikt nie chciał podejmować ryzyka – czekano więc na Charly’ego.

Jorge gotów był wracać do domu. Usłyszał jednak: „Zostań jeszcze jeden dzień. Rexach wraca w poniedziałek”.

Doradca klubowego prezydenta przyjechał wreszcie z Sydney i spotkał się z Rifé. Omawiali wiele różnych spraw, między innymi kwestię młodego Argentyńczyka. „Daj mu pograć w starszej grupie wiekowej, z chłopakami starszymi o dwa lata. Ciekawe, jak sobie z nimi poradzi” – polecił Rexach.

Charly Rexach: Zaangażowano mnie w tę sprawę, abym wydał rozstrzygającą opinię. Gdyby wszyscy pode mną zgodnie uznali, że podpisujemy z nim kontrakt, nie musiałbym się w to wtrącać.

Rozstrzygający test miał się odbyć 2 października o 18:00. Leo grał do tej pory głównie na nawierzchni ceglastej, tym razem miał jednak pokazać się na położonym za kręgielnią boisku numer trzy, ze sztuczną nawierzchnią. Roztaczał się stąd widok na Mini Estadi.

To była ta chwila. Bez możliwości odwrotu. Następnego dnia Leo i Jorge wracali do Argentyny. Messi, chłopiec mierzący 148 centymetrów wzrostu, miał stawić czoła dwa lata starszym rywalom.

Pojawił się Migueli, przyszedł też oczywiście Rifé. Na miejscu stawili się również Quique Costas, Xavi Llorenç, Albert Benaiges i Rodolfo Borrell, który opiekował się chłopcem przez ostatnich 10 dni. Wszyscy zasiedli na ławce rezerwowych.

Mecz się zaczął, ale Charly Rexach wciąż nie dotarł.

Spóźniał się po lunchu. Przyjechał właśnie z Australii i nie zdążył się jeszcze przestawić na inną strefę czasową.

Dwie minuty później pojawił się jednak na schodach prowadzących na boisko.

Charly Rexach: Zachowywałem się jak zwykle. Krążyłem, zatrzymując się, gdy Leo był akurat przy piłce.

Rexach przeszedł przez drzwi, minął chorągiewkę w narożniku boiska i znalazł się za bramką.

Charly Rexach: Nietrudno było go rozpoznać, w końcu duży nie był…

Kiedy Messi dostawał piłkę w środkowej części boiska, zaczynał dryblować niezależnie od tego, kto znajdował się przed nim.

Jorge Messi: Carles [Charly] wreszcie się zjawił, a wtedy Leo pokazał, co potrafi.

Charly Rexach: Jak już mówiłem, znalazłem się za bramką i spacerowałem dalej…

Leo minął zwodem dwóch rywali, zwiódł bramkarza i trafił.

Jorge Messi: Jest! Wspaniale!

Był to jedyny gol zdobyty w tym spotkaniu przez drużynę Leo, która ostatecznie przegrała 1:2.

Rexach dotarł do ławki rezerwowych, gdzie zebrali się wszyscy trenerzy.

Charly Rexach: Obejście całego boiska zabrało mi jakieś siedem, osiem minut. Usiadłem na ławce i…

Rexach opuścił boisko numer trzy po 10 minutach. Spędził ze dwie minuty na ławce trenerskiej, po czym ruszył tą samą drogą, którą przybył.

Tyle czekania, a on właściwie nic nie zobaczył!

Jorge Messi sądził, że po tak długiej podróży i tylu dniach oczekiwania Charly nie poświęcił Leo wystarczająco dużo uwagi. Czy Rexach zauważył tych kilka udanych zagrań chłopaka? Jorge nie miał co do tego pewności. Ale to musiało wystarczyć, aby klub postanowił go zatrzymać. Musiało.

Po zakończeniu meczu Leo nie odezwał się ani słowem. Po prostu słuchał, spokojny jak zawsze.

Messi. Biografia

Подняться наверх