Читать книгу Zaduszny dzień Adamka - Helena Janina Pajzderska - Страница 4
ZADUSZNY DZIEŃ ADAMKA.
ОглавлениеAdamek był dzieckiem podrzuconem, jak tysiące innych.
Los jednak okazał się dla niego pod wielu względami łaskawszym, niż dla owych tysiąca innych. Niewiadoma ręka, która go w mroźny wieczór wigilii Bożego Narodzenia całemu światu na niepożądaną kolendę podarowała, trafiła szczęśliwie, składając biedne maleństwo pod bramą domu zamieszkałego przez bogatą i dobroczynną rodzinę. Pomywaczka w służbie tam będąca, znalazła tę żywą rozmyślną zgubę i zaniosła płaczące energicznie niemowlątko na górę, a że tego dnia właśnie urodził się państwu synek, więc dla upamiętnienia tej rodzinnej uroczystości miłosiernym uczynkiem, postanowiono zaopiekować się podrzutkiem. Z pomieszczeniem go kłopotu nie było. Między kuchnią a pokojem dla służących była izba ciemna, ale obszerna dosyć i ciepła; tam sypiała pomywaczka, tam też ustawiono starą, wyciągniętą gdzieś z rupieci kołyskę, a choć miała ona biegun nadłamany i budkę na podobieństwo wieży Pizańskiej na jeden bok przekrzywioną, mogę zaręczyć, że mimo te niedobory, bohaterowi naszemu spało się w niej równie wyśmienicie, jak infantce hiszpańskiej w podarowanej przez Ojca ś-go kolebeczce. Ten sam ksiądz, który w parę tygodni po tych osiedlinach chrzcił dziecko państwa, spowite w batysty i koronki — pokropił także wodą święconą podrzutka i dał mu imię Adama. Oba obrządki odbyły się w rzęsisto oświetlonym, pełnym aksamitów, zwierciadeł i złoceń salonie, do którego na rozkaz państwa pomywaczka — odświętnie przybrana — wniosła owiniętego w grubą ale czyściutką poduszeczkę Adamka i trzymała go do chrztu wraz z jednym z obecnych gości. Ten gość, stary kawaler, rozmiłowany we wszystkiem co niezwyczajne, tak się do odegrania roli w tej oryginalnej scenie zapalił i tak był rad z kumostwa z pomywaczką, że w dowód uszczęśliwienia złożył zaraz na ręce państwa rs. 100 jako dar dla swego chrześniaka. Stąd widzą czytelnicy, że miałam słuszność utrzymywać, iż blada i smutna gwiazda podrzutków dziwnie promiennie nad główką Adamka zajaśniała. A i dalej dobrze mu się działo. Państwo oddali go pod wyłączną opiekę pomywaczki, przeznaczyli pewną sumę na jego utrzymanie, no... i nie myśleli o nim więcej. Pani tylko, czasami zaszedłszy do kuchni, pytała: „a jakże tam Adamek?” i gdy dziecko się wtedy znajdowało, obdarzała je przelotnem spojrzeniem, a widząc, że tłuste, i mimo bladości zdrowo wygląda, wychodziła zadowolona, jak ten kto czuje, że bliźniemu z jego łaski lepiej na świecie niż bez niej być mogło. Adamek w istocie chował się i rozwijał nad podziw pięknie. Włoski miał kasztanowate a rudawe nieco; to jest takie, w jakich lubował się Tycyjan; — twarzyczkę ściągłą, przejrzysto-białą i delikatną i prześliczne, błękitne oczy, patrzące z poza długich czarnych rzęs z dziwnym u dziecka wyrazem zadumy i melancholii. Pomywaczka dbała o niego z troskliwością, którąbym nazwała macierzyńską, gdyby brak zupełny macierzyńskiej w niej czułości, nie sprzeciwiał się użyciu tego przymiotnika. Dziwna to była kobieta! Nie młoda już i nie stara jeszcze, milcząca, sztywna, powolna, sprawiała wrażenie ociosanego dopiero zgruba, wszelako kształtnego posągu. Wszystko w niej było twarde począwszy od rysów, a skończywszy na rurkach tęgo wykrochmalonego czepka, układających się do koła gładko przyczesanych włosów w jakieś kamienne fałdy. U dobroczyńców Adamka służyła już lat dziesięć i nikt jej przez ten czas nie widział rozgniewaną ani uśmiechniętą. Robiła co do niej należało, a po skończonej pracy siadywała przy swoim kufrze, dobywając z niego jakichś sukienek dziecinnych, zabawek, obrazków i dumając nad każdą rzeczą, godzinami całemi, albo czytała w starej książce do nabożeństwa. Czasami chodziła na Powąski. Ci co ją znali dawniej mówili, że za życia męża i dzieci, do których nadzwyczaj przywiązaną być miała, zupełnie inną była kobietą, ale gdy mąż na wojnie zginął, a czworo dzieci w jednym roku umarło, serce w niej jakby zginęło i już żadne uczucie doszukać go się nie mogło. Nie pocałowała ona nigdy swego wychowańca, nie przemówiła do niego pieszczotliwie, to też gdy surowa jej nieruchoma twarz pochylała się nad kołyską, chłopczyk, jakby przeczuwając obojętność, nie wyciągał do niej rączek, nie śmiał się, jak to zwykle na widok znajomego oblicza, tylko leżał spokojnie, wpatrując się w nią ździwionemi oczyma. Już w dziesiątym miesiącu życia Adamek zaczął szczebiotać; nie nauczono go mówić „mama”, „tata” — bo kogóżby tak podrzutek nazywał? — tworzył więc sam sobie języczkiem jakieś niebywałe wyrazy, których żadne ucho nie słuchało skwapliwie i żadne usta nie powtarzały z radością i zachwytem nad wczesnym rozumkiem malca. Później panna służąca, dobra i wesoła dziewczyna, dla zaskarbienia mu względów jego dobrodziejki, nauczyła go wołać „pani”, ilekroć ta ukazała się na progu kuchni; pojętne dziecko nigdy o tem nie zapomniało, a pani słuchała z uśmiechem, jak się słucha wyuczonej papużki i jak papużce dawała mu kawałek cukru lub piernika. Adamek więc rósł, nie wiedząc co to głód, zimno, niewygoda, ale nie wiedząc także co to są pieszczoty, co miłość. Nikomu nawet przez myśl nie przeszło, aby podrzutek mógł tego potrzebować; nikt nie zastanawiał się nad tem, że jak mleko dla fizycznego, tak czułość dla duchowego organizmu dziecka, jest koniecznem pierwszem pożywieniem. I trzebaż było jeszcze takiego trafu, aby ten mój mały z krainy uczuć wygnaniec, przyniósł ze sobą na świat serce kobieco tkliwe, dziwną mocą kochania obdarzone, mocą nieświadomą jeszcze siebie, a burzącą się na dnie duszy, jak wrzątek żelazną pokrywą przyciśnięty, gdy ją usiłuje podnieść i wykipić. Może wśród innych, twardszych warunków i serce jego byłoby także stwardniało, może struna uczuciowości, targnięta w chwili naprężenia brutalną ręką nędzy i poniewierki, byłaby pękła odrazu i zamarła na zawsze i — któż zaręczy? — możeby mu z tem lepiej w dalszem życiu było, lecz raz jeszcze powtórzę, los tysiąca innych podrzutków nie był losem Adamka. Ci, wśród których wzrastał, nie dokuczali mu nigdy, lubili go nawet, bo był łagodny, posłuszny i śliczny; takie jednak bierne lubienie, rozdraźniło tylko tkliwość dziecka, zaspokoić jej nie mogąc. Nieraz brała go ochota przytulić się do kogoś i rączki na czyją szyję zarzucić; cóż! kiedy nikt go do tego nie zachęcał, a wrodzona nieśmiałość krępowała porywy serca. Za to do wszystkiego co w nim nie budziło bojaźni, przywiązywał się całą duszą. Kochał swoje łóżeczko, swoje sukienki, drewnianego konika, którego mu państwo na kolendę darowali, a nadewszystko małe kociątko, zabawy jego dzielące. Mimo to czuł zawsze jakiś brak nieokreślony, jeszcze nie znał wyrazu tęsknota, a już tęsknił... za czem? nie wiedział długo, ale przyszła taka chwila, że się dowiedział. Stało się to z powodu obrazka, który mu dała pomywaczka pewnego wieczora, gdy pierwszy raz pacierz bez zmyłki odmówił. Obrazek przedstawiał Najświętszą Pannę z Dzieciątkiem, namalowaną z całą hojnością różowego i niebieskiego kolorów. Adamek wpatrywał się w niego z zachwytem.
— To Bozia, a to matka Bozi — objaśniła go pomywaczka, gdy.....................