Читать книгу Kwiat magnolii - Helena Mniszek - Страница 5

AJUDŻI SADIO OKTOHAMA.

Оглавление

Koncert popołudniowy w Krynicy miewał niekiedy wspaniałe programy muzyczne. Wyborny zespół orkiestrowy, pod dyrekcją Kochańskiego, znakomitego dyrygenta, gromadził tłumy publiki, w śród której, trzeba przyznać, przeważali żydzi i to już nie z powodu ich większości w Krynicy, lecz z powodu melomaństwa, rozwiniętego u nich szeroko, a opartego na prawdziwej znajomości muzyki. Ławki obsiadali gęsto i słuchając, mieli na twarzach wyraz skupienia, często zachwytu a zawsze odczuwało się, że muzykę rozumieją, że muzyka ich porywa i budzi w nich jakieś ukryte na ogół a zapewne najlepsze struny duchowe. Patrząc na te tłumy semitów zasłuchanych, czasem jakby pod narkozą tonów będących, nabierało się do nich szczególnej sympatji. Bo muzyka ma to do siebie, że łagodzi nawet wszelkie wrodzone i rasowe niechęci, wyrównywa dysonanse.

Zresztą w Krynicy na żydów nie podobna się gniewać, bo człowiek taki chodziłby ciągle zły. Przyzwyczaja się przeto do tych „kurort kamratów“ jak do wód, które się pije kilka razy na dzień, nawet przy obiedzie. Jednak pomimo, że niechęci rasowe same się przez się zatracają, jeszcze, powtarzam, muzyka zabarwia je sympatją, zaciekawia i pociąga do tej rasy siłą swej samoistnej sugestji.

Lubiłam często wdawać się w dyskusje z żydami, gdy sposób słuchania muzyki, objawiony przez którego z nich, zainteresował mnie bardziej.

Przyznaję, że jestem chciwa na wszelkie objawy psychicznej odrębności i pasjami lubię badać intellekt ludzi podległych jakiemuś silnemu wrażeniu, by dojść do pewnej syntezy, mglistej narazie, bo zebranej z drobnych spostrzeżeń, ale dających mniej lub więcej trafny wizerunek duchowy danego osobnika.

Rozmowy takie sprawiały mi często zadowolenie, gdyż charakterystyka moich interlokutorów była nieraz bardzo oryginalna.

Na jednym takim koncercie, szukając miejsca wśród ławek, spostrzegłam zasłuchanego w muzyce tym razem nie żyda lecz japończyka, bawiącego od kilku dni w Krynicy. Było ich tam wprawdzie paru innych, którzy sprzedawali bibułkowe, japońskie latarki i zabawki misternie wycinane, ale ten różnił się od tamtych zewnętrznie. Miał pozory zupełnie gentlemańskie i cechowała go inteligencja, wyraźnie odbita na jego twarzy, bardzo typowej i niepospolitej.

Widywałam go przedtem kilka razy w przelocie, chodził z teką i często coś w niej notował. Bez namysłu usiadłam przy nim.

Uwertura Wagnerowska z Lohengrina, rzucała w tej chwili wzniosłe swe akordy na deptak, głusząc nieustanny szmer głosów i kroków tych, których m uzyka nie przykuwa i nie jest dla nich atrakcją. Mój sąsiad, japończyk usunął się grzecznie przedemną, dając mi więcej miejsca i z teką na kolanach, wgłębiony w ławkę słuchał muzyki niemal z nabożeństwem. Gdy jakieś panie opodal zachowywały się dosyć hałaśliwie, japończyk zerknął na nie gniewnie i mruknął coś nieparlamentarnego.

Wagner grzmiał mocą swych tonów dostojnych, ogromem natchnienia twórcy, chłonął zda się całe audytorjum. Porwana, jak zwykle, muzyką, zwłaszcza tak genjalną, zapomniałam o wszystkiem i o otoczeniu. Lohengrin unosił mnie w jakieś krainy niedościgłe dla najbujniejszej fantazji. Z tej niemal ekstazy zasłuchania się zbudziła mnie wrzawa oklasków. Orkiestra umilkła. W tem usłyszałam głos obcy i cichy, tuż obok mówiący po francusku.

— Wspaniałość i siła genjuszu Wagnera jest bardzo potężną, skoro potrafi budzić te same uczucia i ten sam wywołuje entuzjazm u ludzi z północy, co i u ludzi z dalekiego wschodu.

Spojrzałam... mówił do mnie mój sąsiad japończyk.

Miał minę poważną, bez uśmiechu, patrzał mi prosto w oczy. Odrzekłam w tym samym tonie.

— Genjusz jest właśnie dlatego genjuszem, że porywa na swoje skrzydła świat cały, bez różnicy ras, narodowości, ani zamieszkiwanych przez nich poszczególnych części świata.

— Tak, ale są rasy bardziej wrażliwe na odczuwanie genjusza i zupełnie obojętne — odparł japończyk.

— Może to raczej zależy od cech indywidualnych człowieka, nie zaś od właściwości rasy.

— Nie powiem tego — zaprzeczył — bo nie szukając daleko, żydzi są dobrym przykładem takiej ogólnej właściwości rasy. Oni odczuwają genjusz zawsze i wszędzie. Mówimy teraz o muzyce, więc powiem, że odczuwają oni muzykę nad wyraz głęboko, tak samo jak my, japończycy, ale jest różnica.

— Jaka?... — spytałam.

— Żydzi znają i rozumieją muzykę, my może ją jedynie odczuwamy. Nie analizujemy muzyki, ale ona nas porywa taka jaką jest w danej chwili. Ulegamy jej wpływom, unosi nas tam, gdzie lot jej sięga!

— To niebezpieczne — przerwałam — bo wtedy muzyka taka jak Wagnera, Chopina, Verdiego, Beethovena, Griega, Mozarta porywa na wyżyny ideału, gdzie króluje duch. Lecz jest i inna skala, jej zakresu, która zdolna jest rzucić człowieka tylko... w nastrój.

Japończyk uśmiechnął się.

— Wyraziła to pani delikatnie. Tak, w nastrój, to łagodne wyrażenie. Jabym powiedział ostrzej, że muzyka może cisnąć człowieka nawet w nizinę moralną, powiem jeszcze śmielej, nawet w bagno, w piekło!... i może go rzucić w śmierć, co już jest także wyżyną duchową.

— W bagno?... w śmierć?... Niech mi to pan wytłomaczy — poprosiłam chcąc zbadać jak dalece pojmowanie moje na tym punkcie zgadza się z jego pojęciami.

Japończyk zachmurzył się, wyglądał tak, jakby nad śniadą twarzą jego przeleciał cień. Przemówił głosem matowym, zimnym.

— Byłem na tonącym „Titanic’u...“ jestem jednym z tych co się uratowali z pogromu. W tej — można rzec — wszechświatowej, olbrzymiej katastrofie... dominującą rolę odegrała... muzyka.

Przeniknął mnie dreszcz, jakiego doznaję zawsze, gdy mowa o „Titanic’u “.

— Słyszałam o tem — rzekłam cicho.

Japończyk żachnął się.

— Żadne opowiadania nigdy nie mogą dać właściwego wyrazu tej tragedji, którą przeżywałem a w której mnóstwo ludzi znalazło śmierć. Nie będę opowiadał przebiegu katastrofy, w małej części zna ją pani zapewnie wybornie, to jest w tej części, którą opisywały dzienniki. Świadkowie naoczni straszliwej nocy znamy ją lepiej. Każdy moment z tych paru godzin wrył się nam w mózg, wżarł się w nerwy, przesiąkliśmy każdą sekundą przebiegu tragedji. Pani rozumie, że notować wrażeń swoich wtedy nie zdołałby nikt, choćby był najtrzeźwiejszy i choćby miał zapewnioną gwarancję życia. Chwile te same odbiły się na nas jak na kliszy czułej i wiernie oddającej chwytane obrazy. Otóż ja tak samo jak wszyscy, którzy walczyli wtedy o życie — z potwornego chaosu, na oceanie, wśród czarnej nocy, w obliczu śmierci, w grozie najstraszliwszej jaka może ogarnąć jestestwem ludzkiem, czy wie pani co najlepiej słyszałem, co mi się wraziło w całą moją istotność, co mnie przenikło na wskroś?... oto muzyka. Ta muzyka nie ludzka, ta muzyka... boska...

— Bo to była muzyka genjalna, panie, muzyka ducha najszczytniejszego, to genjusz muzyki grał przez ręce ludzi natchnionych.

Japończyk ożywił się, oczy mu gorzały ogniem wewnętrznej głębokiej myśli.

— Tak, pani, tak! Ta muzyka na „Titanic’u “ to nie był zespół orkiestrowy ludzi tylko dzielnych, lekceważących śmierć i w altruizmie swoim wielkich... Nie! to była muzyka dyktowana przez samego Boga. To grali nie ludzie, to grało natchnienie Boże! Cały czas przebiegu katastrofy dźwięki orkiestry nie przestawały brzmieć, nie umilkły ani na chwilę. Najpierw bezpośrednio po zderzeniu się „Titanic’a “ z icebergiem, nad popłochem, przerażeniem, wrzawą paniki, rozlegały się tony tańców modnych... a na statku — kolosie, w największym, prawie majestatycznym porządku spuszczano szalupy ratunkowe na wodę. W nich sadowiono kobiety i dzieci. Mężczyzn nie puszczano do szalup — ratowali się sami... Rozdzierające były sceny pożegnania żon z mężami, ojców z dziećmi, krzyki wstrząsające rozpaczą i wrzaski histeryczne... Najwyższe bohaterstwo ścierało się tam z ohydnym egoizmem. Była młoda, śliczna panna, która, gdy ojca jej starego nie puszczono do szalupy, została z nim, pomimo jego błagań by się ratowała i... oboje razem zginęli. Byli mężczyźni bohaterowie, ale byli i tacy, którzy spychali kobiety i dzieci w wodę, by samym się ratować w szalupie, oczekiwała ich wtedy bezwzględna lufa rewolwerowa komendanta okrętu... Królestwo Boże i piekło szatana bezpośrednio obok siebie istniejące. Ale nad tem wszystkiem, gdy moment stawał się coraz krytyczniejszy, gdy zbliżał się finał tragedji, wtedy rozbrzmiewały podniosłe tony hymnu: „Bliżej Ciebie Boże“ „Plus prés de toi mon Dieu...“ Ta muzyka, pani, ta muzyka!... do końca mego życia brzmieć mi będzie w uszach. Ta melodja hymnu niosła nas na śmierć. Czyż bowiem mogłem przypuszczać, że pływającego wśród czarnych, spienionych bałwanów wyłowi mnie i ocali „Carpathia“ pierwszy statek, który zaalarmowany przez telegraf iskrowy nadpłynie z oceanu, na ratunek konającemu „Titanicowi?“ Ocean huczał, bałwany przewalały się przez pokład tonącego olbrzyma, a hymn „Bliżej Ciebie Boże“ nie ustawał i był dla tonących komunją duchową, boską absolucją i ukojeniem w rozpaczy, bo dawał im świadectwo, bóstwa, świadectwo istnienia ducha, zatem i pewność wiecznego życia.

Japończyk podniecony, z ciemnemi rumieńcami na twarzy, złożył ręce jak do modlitwy, mówił w zachwycie.

— O pani, tonięcie „Titanic’a “, pogrążanie się tego olbrzyma w falach czarnych oceanu, to nie była katastrofa, to było misterjum jakieś, misterjum boskości, cudu i zwycięstwa ducha, nad materją... To była tragedja ale tragedja uroczysta, to był dotyk Bożej ręki — dotyk, który odczuli wszyscy obecni i pod wpływem jego byli do końca. Dotyk Bożej dłoni trzymał na stanowisku aż do zgonu telegrafistę Smith’a, który zalany wodą powyżej pasa jeszcze dawał sygnały alarmowe na cały ocean, dopóki mu woda aparatów telegraficznych nie zalała. Pani! to był bohater większy niż wszyscy wodzowie świata, niż wszyscy tryumfatorzy. Ręka Boża trzymała kapitana statku i całą załogę na stanowisku, nadając im powagę, przytomność umysłu i bezprzykładnie zimną krew... do końca, do chwili, gdy wraz z całym statkiem zanurzyli się w od mętach oceanu. Ale przedewszystkiem dotyk ręki Boga grał na instrumentach orkiestry, a muzyka ta święta była natchnieniem dla całej bohaterskiej załogi i wszystkich obecnych. Ona to sprawiała nieprawdopodobne cuda, ona tworzyła tytanów duchowych i olbrzymów altruizmu. Tylko ta muzyka!... Ci ludzie zapamiętali się w grze, z twarzami jak marmur grali bez drżenia rąk, spokojnie, pomimo, że fale zalewały im już muzyczne narzędzia. Ich muzyka ogarnęła wszystko i wszystkich, a wszak było nas tam 1380 pasażerów... zginęło 1200 ludzi, tylko 180 istot ocalało, półżywych, zmordowanych fizycznie i moralnie, ale nie zmiażdżonych duchowo, przeciwnie, na duchu bardzo wzmocnionych. Gdyby bowiem nie ten widoczny dotyk ręki Boga, który spowodował niebywały w takich dramatach porządek, ład akcji ratunkowej i tę zimną krew załogi, wszystkich jej funkcjonarjuszy, „Titanic“ zatonąłby odrazu. Jedna żywa dusza nie ocalałaby wtedy napewno. Ale to był cud! Cała załoga to byli bohaterowie... i gdyby nie brak łodzi ratunkowych, gdyby nie ten okrutny błąd, wówczas nie zginął by nikt. Proszę sobie wyobrazić... Statek tonie, cały bok kadłuba przebity przez „iceberg“ a na statku załoga złożona z 800 ludzi pracuje do ostatniej chwili. Konający tytan wzywa pomocy. Tragiczne echa jego wołania płyną po oceanie jękiem, aż do stacji lądowych. Zewsząd spieszą parowce, ostatnie sygnały jak stwierdzono potem, nadawane były na 10 minut przed zatonięciem statku. Pompy..................

Kwiat magnolii

Подняться наверх