Читать книгу Małe wielkie rzeczy - Henry Fraser - Страница 6
1
ОглавлениеJedna krótka chwila
Życie było piękne. Pierwszy rok w mojej nowej szkole był genialny – rugby, spotkania towarzyskie, niekończące się poczucie przygody i nowe możliwości, które otworzyły się przede mną wraz z przeprowadzką do Londynu. Więc kiedy nowi koledzy zaproponowali mi wyjazd na wspólne wakacje po zakończonych egzaminach, nie wahałem się ani chwili. Tworzyliśmy zgraną paczkę spędzającą razem czas w szkole i po lekcjach, na boisku do rugby i poza nim. Tydzień w skąpanym w słońcu Praia da Luz wydawał się świetnym sposobem na zamknięcie roku szkolnego.
O mały włos nic by z tego nie wyszło. Przed odlotem – po odprawie bagażu i przejściu przez kontrolę bezpieczeństwa – pracownik linii lotniczej, sprawdzając moją kartę pokładową, powiedział, że nie mogę wejść do samolotu, ponieważ mój paszport stracił ważność. Oddano mi bagaż, a ja musiałem odwrócić się, z podniesionym czołem znieść gorycz upokorzenia, przejść z powrotem przez bramki i wsiąść w pociąg powrotny do Hertfordshire, przekonany, że nie da się zrobić nic, bym znalazł się w Portugalii. Na szczęście moi rodzice byli bardzo wyrozumiali. Rzadko wyjeżdżaliśmy całą rodziną za granicę, więc nikomu z nas nie przyszło do głowy, by sprawdzić przed podróżą mój paszport. Kiedy wróciłem do domu, mając wszystkiego dość i z poczuciem wielkiego rozczarowania, powiedziałem mamie, że równie dobrze mogę sobie odpuścić cały ten wyjazd, bo przecież dotarcie do Portugalii na czas będzie wymagało mnóstwa zachodu. Jednak rodzice wiedzieli, ile dla mnie znaczyły te wakacje. Tata wziął wolny dzień w pracy, aby pojechać ze mną do Liverpoolu, najbliższego miasta – oddalonego o ponad trzysta kilometrów od naszego domu – gdzie w przyspieszonym trybie mogłem wyrobić paszport. Mama kupiła nowy bilet do Portugalii. I tym sposobem bez większego zamieszania dołączyłem do przyjaciół następnego dnia, akurat na kolację.
Ta szkoła była dla mnie wprost wymarzona. Chociaż z natury jestem nieśmiały i często najlepiej czuję się we własnym towarzystwie, łatwo zaaklimatyzowałem się w nowym miejscu. Podążając śladami mojego brata Willa, po zdaniu egzaminów zostałem przyjęty do internatu w Dulwich College jako posiadacz sportowego stypendium i przez rok grałem w klubie rugby First XV na pozycji skrzydłowego. Większość kolegów należała do reprezentacji i wiele dla mnie znaczyło to, że zostałem przez nich przyjęty do drużyny – zarówno na boisku, jak i poza nim.
Mój przyjazd do Portugalii dzień później wcale zbytnio nie namieszał (chociaż wylądowałem na materacu tak twardym, że równie dobrze mógłby być wypełniony cementem). Szybko wpasowałem się w wakacyjny rytm: spanie do późna, śniadanie, wyjście na plażę, gdzie rzucaliśmy piłką do rugby, opalanie się, pływanie i relaks, a potem powrót do domu na wspólne przyrządzanie posiłku. Moi koledzy Marcus i Hugo przyjeżdżali do tej konkretnej kwatery w regionie Algarve od lat i zdążyli się zaprzyjaźnić z mieszkańcami i stałymi bywalcami okolicy będącymi w tym samym wieku. Wieczory spędzaliśmy z niektórymi z tych znajomych w Lagos, chwiejnym krokiem wracając do domu wczesnym rankiem, raz czy dwa trafiając w samą porę na wschód słońca. To był mój pierwszy wyjazd za granicę bez dorosłych i bardzo zależało mi na tym, żeby w pełni wykorzystać każdą sekundę, każdy dzień i każdą noc.
Piątego dnia – jak każdego poprzedniego – graliśmy na plaży w piłkę. Był środek popołudnia, plaża tętniła życiem; wokół bawiły się dzieci, które biegały do morza i z powrotem. Słońce mocno przygrzewało i kiedy zrobiło się naprawdę gorąco, Rory i Marcus pobiegli do wody, żeby się ochłodzić. Ja pływałem już chwilę wcześniej i doskonale wiedziałem, jakie to odświeżające. Widząc moich kolegów, zapragnąłem sam poczuć ten moment, gdy z głową zanurzoną w wodzie moje ciało będzie mogło odpocząć od upału. Omijając dzieciaki budujące zamki z piasku, pognałem za chłopakami w stronę płaskiej, mokrej części plaży.
Wbiegłem do wody tak daleko, aż sięgała mi do pasa, i wtedy, tak jak setki razy w ciągu tego tygodnia, zanurkowałem. Jednak tym razem zanurzając się, trafiłem głową w dno. Gdy otworzyłem oczy, zdałem sobie sprawę, że pływam bezwładnie pod powierzchnią wody, twarzą w dół, z rękami zwisającymi przede mną, niezdolny do wykonania jakiegokolwiek ruchu od szyi w dół. Panująca pod wodą cisza była przeszywająca, stając się najpotworniejszym dźwiękiem, jaki kiedykolwiek słyszałem. Nie mogłem się ruszyć i nie mogłem oddychać. Mimo że cała sytuacja trwała zaledwie kilka sekund, czułem jakby to była wieczność. Byłem przerażony i bezradny. W kółko przeklinając, desperacko pragnąłem pozostać przy życiu i złapać oddech. Ale myślałem, że już po mnie.
Usłyszałem Marcusa pytającego, czy ze mną wszystko w porządku; krzyczącego Hugo: „Frase, przestań się wygłupiać! Łap!”, i plusk wody, gdy piłka uderzyła w taflę. Chciałem im powiedzieć, że wcale się nie wygłupiam, ale zdołałem jedynie lekko odwrócić głowę – ten ledwie zauważalny ruch uratował mi życie, ale też nieodwracalnie je odmienił – i do połowy wynurzyć usta z wody, by powiedzieć: „Pomóżcie mi”. Usłyszałem, jak Hugo woła Marcusa, a potem razem wyciągnęli mnie na brzeg i położyli na plecach na piasku. Wszyscy moi znajomi zebrali się nade mną, a na ich twarzach widziałem panikę, której nie udało im się ukryć. „Przepraszam, chłopaki – zdołałem z siebie wydusić. – Chyba zepsułem nam wakacje”. Zanim zdążyli cokolwiek powiedzieć, ktoś chwycił mnie za głowę i kazał się nie ruszać. Dwaj Anglicy – tak się złożyło, że byli trenerzy rugby – widzieli, jak koledzy ciągną mnie do brzegu, i przybiegli na pomoc. Podnieśli mnie i ostrożnie ułożyli na desce surfingowej, a potem przykryli ręcznikami, bo cały trząsłem się z zimna. Stuart, który przedstawił się podczas podtrzymywania mojej głowy, powiedział spokojnie, ale stanowczo, żebym nie panikował i że to prawdopodobnie tylko uraz szyi i że karetka jest już w drodze. Zapytał, czy jestem w stanie ruszyć prawą ręką – okazało się, że mogłem. Później powiedziano mi, że to był spazm, mimowolny ruch.
Co najdziwniejsze, na początku wcale nie panikowałem, wydawało mi się też, że wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. Wciąż słyszałem szum morza, plusk wody i śmiech dzieci, czułem ciepłe promienie słońca na twarzy. Ale w miarę jak mijały kolejne minuty, a ja wciąż nie byłem w stanie poruszyć żadnym mięśniem, opanowało mnie przerażenie. Oczami wyobraźni widziałem siebie wstającego i powracającego do poprzednich czynności, a jednocześnie byłem cały sztywny ze strachu, uświadamiając sobie, że dzieje się coś bardzo, bardzo złego.
Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Pojawili się ratownicy, którzy założyli mi na szyję kołnierz ortopedyczny, umieścili na noszach i przenieśli w inną część plaży, gdzie czekał helikopter, który miał zabrać mnie do szpitala. Przyjaciele biegli obok. Zapytałem, czy Marcus może polecieć ze mną, ale ratownicy go zatrzymali. Do tego czasu panikowałem już na całego, wciąż jeszcze nie wpadając w stan odrętwienia, i gdyby nie ratowniczka, która cały czas trzymała mnie za rękę i mówiła do mnie łagodnym i uprzejmym głosem, kalecząc angielski, podróż do szpitala byłaby o wiele gorsza. Powiedziała, że świetnie sobie radzę, samodzielnie oddychając, i że transportują mnie do najlepszego szpitala w Lizbonie, gdzie zajmą się mną najlepsi lekarze, oraz że cokolwiek się stało, wszystko będzie dobrze. Nauczyłem się wtedy, że uprzejmość ze strony nieznajomych to coś wspaniałego.
Tak jak to pokazują w serialach telewizyjnych, wjechałem przez gwałtownie otwierające się drzwi na ostry dyżur, gdzie czekali na mnie lekarze. Ratowniczka życzyła mi powodzenia i się pożegnała, a kiedy odeszła, dotarło do mnie, że zapewne nikt nie wie, gdzie jestem. Potrzebowałem bliskości rodziców bardziej niż czegokolwiek innego na świecie. Wokół słychać było rozmowy, których nie byłem w stanie zrozumieć, a kiedy zapytałem, czy mogę skorzystać z telefonu, by zadzwonić do mamy i taty, usłyszałem, że nie ma na to czasu. Musieli natychmiast zabrać mnie na prześwietlenie. Trwało to trochę i prawdopodobnie na chwilę odpłynąłem, gdyż następna rzecz, jaką poczułem, to krem, którym smarowano mi boki twarzy. Następnie odniosłem wrażenie jakby – i jak się okazało, rzeczywiście tak było – po obu stronach głowy umieszczano mi śruby. Otaczały mnie duże, metalowe obręcze, tworzące wokół mojej głowy coś w rodzaju aureoli, i ułożono mnie w urządzeniu rozciągającym, z wmontowanymi do niego ciężarkami. Rozciągając moją szyję, lekarze mieli nadzieję, że czwarty krąg – znajdujący się teraz zupełnie nie tam, gdzie powinien – wsunie się z powrotem na swoje miejsce. Pozostało tylko czekać.
Tęskniłem za rodzicami. Nie byłem pewien, czy ktokolwiek wie, gdzie jestem. Wcześniej tego ranka smażyłem jajka na śniadanie, a moje jedyne, niezbyt wielkie zmartwienie stanowiły wyniki egzaminów końcowych. Teraz byłem tu, unieruchomiony, cały w piasku, w obcym łóżku z dwudziestoma kilogramami zwisającymi z mojej szyi. Obserwując, jak wskazówka zegara odmierza sekundy, zapadałem w jeden koszmarny sen za drugim. Zajmująca się mną pielęgniarka trzymała mnie za rękę.
Chociaż tego nie wiedziałem, podczas tamtej niespokojnej nocy moi rodzice już byli w drodze. Moi koledzy, założywszy, że zostałem zabrany z plaży do miejscowego szpitala w Portimão – jak zresztą poinformował ich jeden z ratowników – spędzili pozostałą część dnia, gorączkowo próbując mnie odnaleźć. Dużo później i zupełnie przez przypadek natknęli się na ratowniczkę, która była wtedy na plaży, a ta dodała dwa do dwóch: uznała, że przetransportowano mnie do odległej o trzysta kilometrów Lizbony. W Lizbonie są cztery szpitale, ale przy pomocy mówiącego po portugalsku znajomego Marcusa i Hugo wreszcie udało im się mnie wytropić w São José. Następnie koledzy zadzwonili do taty Marcusa, który jest lekarzem, i to on przekazał wiadomość moim rodzicom.
Po przybyciu do szpitala rodzice chcieli mnie od razu zobaczyć, usłyszeli jednak, że nie jestem „gotowy”, i poszli na spotkanie z chirurgiem. Poinformował ich – nie wyrażając żadnych wątpliwości – że mam przerwany rdzeń kręgowy, nigdy więcej nie będę mógł chodzić ani używać rąk. Że przez resztę życia będę sparaliżowany od szyi w dół.
Do dziś nie jestem w stanie sobie wyobrazić, jaki szok musieli przeżyć moi rodzice. Ostatnim razem widzieli mnie, jak szczęśliwy wybiegałem przez drzwi frontowe i podekscytowany wyjazdem wymachiwałem nowym paszportem. Jestem trzecim z czterech braci, w naszym życiu zawsze bardzo ważna była aktywność fizyczna. W domu ciągle albo ktoś właśnie wychodził pobiegać, popływać albo pograć w rugby, albo właśnie wracał z treningu. Cała nasza czwórka, ale także mama i tata, miała mnóstwo energii. Ruch to była zdecydowanie nasza bajka.
Mama powiedziała mi później – dużo później – że tata nie mógł wyksztusić z siebie słowa, za to ona zaczęła krzyczeć. Kiedy po kilku sekundach się uspokoiła, chirurg miał na tyle trzeźwy umysł – i lata ponurego doświadczenia za sobą – by powiedzieć rodzicom, że teraz przyszedł moment, kiedy będę potrzebował ich bardziej niż kiedykolwiek. Że od momentu, gdy ich zobaczę, będą musieli zebrać wszystkie siły, jakie w sobie mają, i okazać tyle wytrzymałości i pozytywnego nastawienia, ile to tylko możliwe. Nie sztucznej radości czy optymizmu, ale spokoju, a nawet, co najważniejsze, mocy. Popatrzył prosto na moją mamę i oznajmił: „Pani Fraser, pani syn potrzebuje pani bardziej niż kiedykolwiek. Nie ma pani wyboru. Od teraz musi pani być dzielna dla niego”.
Te słowa rozbrzmiewały echem w głowie mamy przez lata. Pamiętała, jak znalazła się na ostrym dyżurze ze swoją mamą i trzynastoletnią wówczas siostrą, która zemdlała z bólu spowodowanego ropniem mózgu. Pielęgniarka złapała wtedy babcię za ramiona i powiedziała jej: „Pani Wallace, proszę się opanować. Musi pani być silna”. Babcia posłuchała tej rady. W chwili, w której do mojej mamy wróciły wspomnienia, wiedziała, że ma tylko jedno do wyboru. Poprosiła, by natychmiast ją do mnie zaprowadzono.
Nikt nie musiał mówić moim rodzicom, że powinni stać u mego boku – ich miłość zawsze była bezwarunkowa i niezachwiana. Potrzebowali jednak usłyszeć, że wytrwałość i pozytywne nastawienie od pierwszego momentu, kiedy mnie zobaczą, odegrają kluczową rolę, pomagając mi przystosować się i zaakceptować to, co się wydarzyło; że ich reakcja ukształtuje nadchodzące dni, miesiące i lata.
Mimo wszystko stojąc przy moim łóżku, nie mogli powstrzymać łez. „Strasznie mi przykro, mamo, tato – powiedziałem, próbując być silnym dla nich. – Głupio zrobiłem”.
Nie wahając się ani chwili, mama zaprzeczyła: „Nieprawda, Henry. I cokolwiek się wydarzyło, przejdziemy przez to razem”. Po tych słowach wiedziałem, że nie jestem sam i nieważne, co ma się stać w ciągu następnych dni, rodzice będą trwać u mego boku. Trudno wyjaśnić, ile znaczyło dla mnie to, co wtedy usłyszałem; świadomość, że nie będę zmagać się z nieznanym w samotności. Poczucie wsparcia w bardzo ciężkich chwilach jest z całą pewnością ponad wszystko; jest czymś, co sprawia, że czujesz się na siłach, by stawić czoła każdej kolejnej minucie. Wypowiedzenie przez nich na głos tego, o czym zawsze wiedziałem, ale czego miałem teraz potrzebować bardziej niż kiedykolwiek, okazało się jedną z najważniejszych chwil w moim życiu.
Jak dotąd czułem się całkiem nieźle. Byłem przerażony, lecz fizycznie na nic się nie skarżyłem. Jedyny ból, jaki mi towarzyszył, to ten, który pojawił się, gdy do mojej głowy montowano wyciąg, ale jak na ironię mimo tak poważnego wypadku nic więcej mnie nie bolało. Temperatura i ciśnienie krwi były stabilne i chociaż do głowy wciąż miałem przymocowane ciężarki, mogłem mówić. Pewnie nadal miałem wysoki poziom adrenaliny.
Jednak wkrótce po przyjściu rodziców tętno i poziom tlenu gwałtownie spadły. Szybko zabrano mnie na kolejne prześwietlenie, by sprawdzić efekty działania wyciągu. Regularna gra w rugby sprawiła, że byłem bardzo wysportowany – między innymi miałem dość mocno rozbudowane mięśnie szyi. Te, pod wpływem silnego uderzenia głową o dno morza, doznały swego rodzaju wstrząsu i w efekcie nie mogłem poruszyć głową ani o milimetr. Z tego powodu i ponieważ spadało mi błyskawicznie tętno, zabrano mnie na salę operacyjną, gdzie chirurg po nacięciu przedniej część mojej szyi przez siedem godzin próbował ustawić krąg. Niestety bez powodzenia.
I właśnie wtedy wszystko stało się ciemniejsze niż ciemność. Kiedy tylko wybudziłem się po operacji, w mgnieniu oka zdałem sobie sprawę, że moje życie nieodwracalnie się zmieniło. Znajdowałem się w zupełnie innej sytuacji niż poprzedniego dnia. W ustach i w gardle umieszczono mi dwie duże rury, podłączono mnie do respiratora, który za mnie oddychał. Od nosa do żołądka przechodziła kolejna sporych rozmiarów rurka, którą karmiono mnie specjalnym płynnym suplementem, a za pomocą kroplówek podawano dożylnie antybiotyki. Nie dowiedziałem się tego od razu, ale złapałem gronkowca i dostałem zapalenia płuc.
Panika, w jaką wpadłem zaraz po uderzeniu głową o dno morza, była namiastką tej, która ogarnęła mnie w tamtej chwili po operacji. Z każdej strony otaczały mnie strach i ciemność. Byłem wściekły, desperacko pragnąłem wstać i sobie pójść. Nie mogłem ruszać rękami ani dłońmi, a z ustami i gardłem pełnymi rurek nie byłem w stanie wyraźnie mówić. Ogromne wewnętrzne wzburzenie miało dotkliwe konsekwencje fizyczne. Odczuwałem niepokój, pojawiły się ataki paniki. Sprawiały one, że tętno spadało mi tak gwałtownie, iż monitory, do których byłem podłączony, niczego nie pokazywały aż do momentu, gdy tętno wynosiło zero. W ciągu tygodnia zdarzyło się to siedem razy. Traciłem wtedy przytomność, urządzenia piszczały, a pielęgniarki pędziły do mojego łóżka. Raz zdarzyło się, że jedna z nich przywróciła mnie do życia uderzeniem w gardło.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.