Читать книгу Notatnik i modlitewnik drogowy (1984-1994) - Henryk Waniek - Страница 3

Оглавление

Słyszę wyraźnie tę rozmowę za moimi plecami, w zatłoczonym wagonie kolei średnicowej, gdzieś między Milanówkiem a Warszawą-Ochotą. Dwie kobiety. Moja pani. Wstaję o szóstej, robię dziecku śniadanie, łykam trochę nerwosolu i jadę do pracy. Nie wiem, która to powiedziała. Oglądam się dyskretnie, ale wygląd obu wskazuje na trudne życie.

Opowiadam to komuś, kto zna się na rzeczy. Tak. Nervosol, woda brzozowa, krople walerianowe i spirytus salicylowy. Najtańsze trunki w PRL-u.

Rok bodaj 1985.

* * *

Modlitwa nad miską wołowiny z grochem, której ćwierćkilowy słoik kosztował 4800 zł w styczniu 1990 roku dionizyjskiego:

Pozdrawiam ciebie, leżącego tutaj w grochu przede mną Brata lub Siostrę. Nie znam twojej płci ani wieku, a wszystko, co o tobie wiem sprowadza się do tego, że teraz jesteś wołowiną.

Mam cię zjeść, ale się waham. Bo nie chciałbym być wciągany w tę straszną i odwieczną zbrodnię.

Z drugiej strony jednak – jestem głodny. Mógłbym oczywiście zaspokoić się krom ką chleba, a ciebie wyrzucić na śmietnik, gdzie zjadłby cię inny Brat lub Siostra. Kot? Bezpański pies? Bezdomny człowiek?

Ale wyrzucenie byłoby jeszcze większą zbrodnią, przeto wybacz mi i zechciej zrozumieć.

Muszę cię spożyć.

Bądź smaczną.

Amen .

* * *

Napis na grobie W.B. Yeatsa, który go sobie sam ułożył, przetłumaczony przez Ludmiłę Maryjańską:

Tak samo chłodno spójrz

na życie i na śmierć

nie wstrzymuj konia

jedź .

Czwartego września 1938 roku William Butler Yeats ukończył poemat Under Ben Bulben. Ben Bulben to góra na północ od miasta Sligo. Ludowa pamięć Irlandii kojarzy tę górę z Fiannem, jeźdźcem, który służył Finnowi MacCool.

Yeats zmarł 28 stycznia 1939 roku w hotelu Idéal Sejour w pobliżu Cap Martin we Francji i został pogrzebany w Roquebrune. Jego ciało sprowadzono z Francji i złożono na cmentarzu Drumcliff 17 września 1949 roku. Na kamiennym nagrobku zostały wykute słowa:

Cast a cold eye

On life, on death.

Horseman, pass by!

* * *

Skąd wiem, że Niemcy są wybitnymi specjalistami w zakresie gaszenia światła? Mieszkałem kiedyś z pewnym Niemcem i zauważyłem, że niczego nie robi tak ochoczo, jak wyłącza lampy. Gdziekolwiek coś się paliło, Max natychmiast robił pstryk. Czasem wybuchałem. No bo siedzę sobie w łazience czy ubikacji, a tu nagle ciemno. Protestowałem. Powoływałem się na nieśmiertelne Mehr Licht Goethego, ale mojego Maxa to nie wzruszało. Ilekroć przechodził koło licznika prądu, robił znak krzyża i wznosił spojrzenie ku niebu. Mehr Gott!

* * *

Nie byłem nawet ciekawy końca tej historii, tak strasznie się zaczynała:

Podoficer z zacięciem dydaktycznym, niegdyś specjalista od musztry, później intendent koszarowy, miał w magazynie kocura, który zeżarł wszystkie myszy i nadal był głodny. U kocurów to raczej naturalne.

Właził czasami na stół i raczył się tym co znalazł. Ale gdy kiedyś zjadł sierżantowi ulubiony placek ze śliwkami, ten złapał za toporek przeciwpożarowy. Zamiast zabić kota od razu, postanowił go wychować. Odrąbał mu jedną łapę. Przednią. Lewą.

Kot zrozumiał tę okrutną nauczkę i gdy mu się zagoiło, nie właził więcej na stół. Trudno teraz mu było łowić, więc jeszcze bardziej niedojadał i mizerniał. Głód musiał mu odebrać rozum, zanim spożył kanapki z otwartej torby magazyniera. A ten, wiedząc już, że kotom łapy nie odrastają, ale też nie zdychają od ich utraty, obciął mu drugą przednią łapę. Był przy tym pewny, że takim sposobem raz na zawsze oduczy kocura nieliczenia się z piątym przykazaniem. Kot tylko w niewielkim stopniu opanował sztukę poruszania się na dwu łapach.

Teraz o łowieniu myszy w ogóle nie było co marzyć. Tylko stare, kościste i niesmaczne sztuki czasem same właziły mu do pyska. Przełykał je z obrzydzeniem, ale jakoś przecież musiał żyć. Marzył o czymś pożywniejszym.

Nie wiadomo w jaki sposób pewnego dnia znalazł się znowu na stole, oko w oko z połową kotleta, który miał służyć sierżantowi. Poszła trzecia łapa. I nie jestem pewny czy ostatnia, bo przestałem być ciekaw końca tej historii, którą mi opowiadał w wagonie sypialnym Antoni, gdyśmy jechali na jakąś konferencję. Zasnąłem.

* * *

Kochany Bolek. W latach licealnych zapowiadał się jako genialny matematyk. Nauczyciele drżeli przed nim ze strachu. Także genialny rysownik. Znał na pamięć całego Dziadka do orzechów Piotra Czajkowskiego. Potrafił to gwizdać na zawołanie. Przerwał studia stomatologiczne na drugim roku i przeniósł się na botaniczne, których nie skończył. Gdy spotkałem go po latach, opowiadał, że zajmuje się wyłącznie rzeczami bezużytecznymi. Na przykład, całą Trylogię Henryka Sienkiewicza przepisał alfabetem Morse’a.

* * *

Lepsze dni, przybywajcie!

Oto moja krótka modlitwa na grudniowe wieczory.

* * *

Budzę się w mieszkaniu prywatnym choć cudzym, otwieram oczy, leżę spokojnie i coś widzę. Chyba wesz. Ale skąd? Przecież nie mam. Kroczy odważnie w poprzek poduszki. Jest dobrze widoczna na tle pościeli. Szary, ruchomy punkcik.

Wojny jeszcze nie wypowiedziałem, ale walka już się zaczęła. Na szlaku jej domniemanej trasy stawiam paznokieć, na który niebawem wchodzi i nieruchomieje. „Ratuj się, mała!”, ostrzegam ją na głos, ale ona zachowuje się tak, jakby jej nie zależało na obronie zagrożonej egzystencji. Przyciskam paznokieć do ściany. Żadnych wątpliwości i protestów sumienia. To oczywiste, że musiałem ją zabić. Przyszła i prosiła mnie o to.

W życiu prywatnym, które czasem wygląda na cudze, nie jestem mordercą. Może jest we mnie nie więcej zła niż u innych ludzi. Tego nie wiem, bo znam tylko własne. Cudze zło jest jedynie domniemane. Porównując się z innymi, muszę jednak stwierdzić, że odstaję od wymogów przeciętności. Na przykład: żyję praktycznie bez mieszkania i stałej pracy. Co prawda, mógłbym bez trudu posiadać obie te rzeczy, ale wówczas moje życie prywatne stałoby się całkowicie cudze. Jak wszy na poduszce.

* * *

Mój pijany bracie, który minąłeś mnie z impetem, potrącając bez pardonu, za którym odwracam głowę – żegnaj! Nasze drogi przecięły się na chwilę. Na pewno trafisz na to, czego szukasz. Guza? Może coś więcej? Nie wątpię, że pewnego dnia znajdziesz to na swoim szlaku. Potrąci cię i już nie da czasu na żadne „przepraszam”.

* * *

Na Marcela Prousta zwrócił moją uwagę Andrzej M. Byliśmy rówieśnikami w wieku – mniej więcej – dziewiętnastu lat. Nie przeszkadzało mi, że był pedałem. O ile w ogóle wiedziałem o tym? O ile nie dowiedziałem się znacznie później?

Opowiadał o Prouście pięknie. Spore fragmenty recytował z pamięci. Zachowywał się jak neofita religii, której bogiem jest M.P. Modlił się. Odmawiał pacierze. W jego psalmach Saint-Loup kłaniał się nisko rzeźnikowi – poprzez całą szerokość ulicy – którego – chcąc nie chcąc – znał; wszystkim stronom Guermantes; jakiejś Albertynie, będącej pewnie kryptonimicznym Albertem. Co się z nią stało? Co się z nim stało?

Ale moja droga do Prousta była wiele dłuższa i właściwie jeszcze jej nie rozpocząłem. Niemniej coś tam już przeczytałem, gdy spotkałem ponownie Andrzeja. Wzmiankę o Prouście przyjął z roztargnieniem, jak wspomnienie przebrzmiałej miłości. Został w międzyczasie urzędnikiem miejskim. Nie mam pojęcia, co tam robił. Odtąd spotykałem go co cztery lata, regularnie, przy okazji różnych „wyborów”. Z obowiązku służbowego (a może dla osobistej przyjemności?) zasiadał w komisjach wyborczych. Siedział za stołem i nudził się. Był osobą zaufania publicznego. Sprawdzał dowody osobiste i wydawał karty do głosowania. Przy tych okazjach wymienialiśmy zdawkowe uśmiechy, ale bez żadnych rozmów. Odniosłem wrażenie, że jest speszony. Rozumiałem go. Ja też byłbym. Potem przestałem być lojalnym obywatelem i unikałem lokali wyborczych. Nie widziałem go więcej. Może tylko z daleka.

Po latach usłyszałem ostatnią o nim wiadomość. Powiesił się w swej garsonierze po defraudacji sporych walorów, powierzonych mu przez znajomych. Byli to również i moi znajomi. Pracowali gdzieś daleko (w Indiach?) i swoje dochody deponowali u niego. Ich powrotu do kraju, po dziesięciu latach ciężkiej, tropikalnej harówki, nie wytrzymał nerwowo.

Musiał? Nie mógł inaczej? Nie wiem.

Przypomniał mi się tamten Proust, tamten wieczór, bezinteresowne chodzenie ulicami miasta, mokrymi po jesiennym deszczu, wzdłuż i wszerz, właśnie z tym Andrzejem, który pokazał mi całego Prousta w parę godzin.

Notatnik i modlitewnik drogowy (1984-1994)

Подняться наверх