Читать книгу Odwiedziny - Hila Blum - Страница 9

Widzenie w nocy

Оглавление

Ten tydzień należy do Denisa Bukinowa, zaginionego chłopczyka. Jego zdjęcie widnieje we wszystkich gazetach. Uśmiech z brakującym przednim zębem, ładnie uczesane na bok włosy, spojrzenie oczekujące na owacje.

Czasami można w zdjęciach zaginionych dostrzec znaki na przyszłość. Nie są to pokrzepiające oznaki. Może to tkwić w ich spojrzeniu, gdy nie patrzą prosto w obiektyw, lecz w dal. A może w ich uśmiechu. Jakieś chwilowe zakłopotanie, brak chęci walki o życie. Nie dotyczy to jednak fotografii Denisa Bukinowa. On wygląda na niej zupełnie żywy, z jasnymi planami na przyszłość.

Nili myśli, że jeszcze go znajdą. Natan – nie. Kłócą się o to przy kolacji. Krótka, chaotyczna z powodu emocji kłótnia. Zwykła kłótnia, prawie bez większego zażarcia. Padają stare skargi – jego to jedyna rozważność, jej niepoparte niczym nadzieje. Normalny, zwykły żal za chłopczykiem, którego nie znają. A potem opadają na fotele w salonie, gapią się w telewizor, milczą.

Nie pamiętają tak długiego chamsinu, na pewno nie w Jerozolimie, trwałego żaru, który nie rozróżnia między dniem a nocą. Nie pamiętają podobnej historii: sześcioletni chłopczyk wychodzi ze szkoły z rozwiązanymi sznurówkami i nie wraca więcej do domu. (W gazetach piszą, że woźny zwrócił mu uwagę na sznurówki). Nili właściwie się wydaje, że w minionych latach słyszała o takich dzieciach, były już przecież takie sprawy, nie pamięta tego zresztą dokładnie. Któż może zresztą pamiętać? To był długi, męczący dzień.

I wtedy w to milczenie wdziera się dzwonek telefonu. Rozmowa z Paryża. Późno w nocy. Monsieur Duclos.

Krótka wymiana zdań.

– Natan Schoenfeller? Tu Duclos – mówi Duclos swoim wystudiowanym głosem, który rozlega się poza słuchawką. Tą swoją obwieszczającą melodią: tu Duclos. Tak jakby od czasu do czasu rozmawiali z sobą przez telefon.

Natan potrzebuje ułamka sekundy, aby złożyć wszystko w całość. Przypomnieć sobie, przestraszyć się. W końcu mówi:

– Duclos! Ależ niespodzianka!

Wtedy Duclos natychmiast obwieszcza: jutro przyjeżdża do Izraela w interesach na kilka dni i bardzo chciałby się z nimi spotkać.

Wydarzenia te rozegrały się tamtego lata. Było to lato pełne katastrof, które zdarzały się jedna po drugiej, długi łańcuch dziwnych wypadków. Dwa tygodnie wcześniej, zaraz w lewo za sklepem spożywczym i dwie minuty pieszo od głównej ulicy, runęło czwarte piętro w budynku mieszkalnym. Odbywała się tam jakaś impreza, ludzie tańczyli, podłoga drgnęła i nagle rozwarła się przepaść, a w powietrze wybuchł wielki grzyb pyłu.

Agonia ma głęboki i chrapliwy głos, kiedy dosięga ludzi w mieszkaniach, ale kiedy jest szybka i publiczna, to wręcz wrzeszczy. Po takim wrzasku następuje chwila nienależąca już do mijającego czasu. Zapada gwałtowne milczenie.

A później w telewizji pojawiają się sceny: deszcz wapna i tynku i mrugające żarówki. Nogi ludzkie, stołowe, obrusy poplamione krwią.

Niemal codziennie na ulicach giną ludzie. Jakiś przedmiot utyka w rurach, wybuchają tajemnicze bomby w całym kraju. Kawiarniany dach unosi się w powietrzu, salutując niebu. Autobus rozpada się na dwie równe części. Ostrzelane auto najpierw kołysze się niepewnie na szosie, a potem przewraca na bok. Do tego ten chłopczyk Denis Bukinow, który już cały tydzień chodzi w niezawiązanych sznurówkach i nie trafia do domu. I jeszcze ten upał. A w końcu telefon.

Na czole Nili pojawia się zmarszczka. Co się dzieje? Skąd nagle ten Duclos? Mają się z nim spotkać? Ot tak, po dziewięciu latach, po telefonie? A nie powiedział, po co? W jakiej sprawie?

Natan przeprasza, właściwie to nie do końca przeprasza. Czy on jest temu winny? – pyta. Przecież przez przypadek odebrał telefon. A gdyby Nili podniosła słuchawkę, to co by powiedziała? Nie, dziękujemy, ale nie jesteśmy zainteresowani? To znaczy dziękujemy, ale proszę nam oszczędzić tej przyjemności. Więc tak: spotkajmy się z nim pojutrze na kolacji o ósmej wieczorem w restauracji hotelu King David, gdzie się zatrzyma.

– A może – pyta Nili – oczekiwał, że zaprosimy go do domu?

Natan wzrusza ramionami.

– Ja się nie znam na tych sprawach – rzuca.

Sekundę po odłożeniu słuchawki zapala papierosa i rozpiera się w fotelu. W ostatnich latach są okresy, kiedy wylicza sobie papierosy, ale są i takie, kiedy nie. Teraz – jeszcze sam tego nie wie – zaczyna się czas, kiedy ich nie wylicza. Pali i czeka, aż Nili coś powie. Jeśli dalej będzie mu coś zarzucała, to jej odpyskuje. Czuje teraz w sobie takie napięcie, że byłby w stanie odpowiedzieć każdemu.

Zgadza się – mówi – gdyby Duclos zadzwonił teraz, to rozmawiałby z nim zupełnie inaczej. Ale i tak nieźle przeprowadził tę rozmowę, niech Nili mówi, co chce.

W wieku swoich czterdziestu czterech lat Natanael Schoenfeller, starszy od Nili o sześć lat, ma już kilka zdobytych i ustalonych praw. Na przykład prawo do określenia, jakie są jego wady, a jakie zalety. Prawo do wywijania swoim życiowym doświadczeniem.

W ostatnich latach prawie każdej nocy biega, co stało się już regułą. Nie denerwuje się wypadaniem włosów i nawet nauczył się lubić swoje uszy, które spoglądają na niego z lustra uwolnione i oddalone bardziej niż kiedykolwiek.

Właściwie to cała ta sprawa zaczyna mu się podobać: a więc grubas chce się z nimi spotkać. Wydaje mu się, że może to być miłe, a nawet zabawne. Właściwie to czemu nie? Ale cały czas ma wrażenie, że coś się pod tym wszystkim kryje. Poczuł to od razu, gdy tylko odłożył słuchawkę. Czego on może od nich chcieć? I jeszcze Nili, która patrzy na niego w jakiś dziwny sposób. Czym zawinił?

A do tego nie ma dziewczynek, które mogłyby swoim hałasem wypełnić cały dom.

Spotkali Duclosa tylko raz w życiu. Ale czy w słowie „spotkali” nie ma żadnej przesady? Należałoby raczej powiedzieć, że natknęli się na niego i jego żonę w dosyć przykrych okolicznościach, kiedy mieli poważny kłopot. Zdarzyło się to dziewięć lat temu w czasie wakacji w Paryżu, a ten Duclos, należałoby przyznać, bardzo im pomógł, wyciągnął ich z poważnego kłopotu, a potem bardzo mocno dał im to odczuć. Również jego żona z tymi swoimi tlenionymi włosami, wystającymi i dobrze opakowanymi łopatkami i pretensjonalnym imieniem Paulina Muriel Duclos, jakby nie było to imię, lecz nazwa jakiegoś nadmorskiego kurortu. Stała z boku i patrzyła na nich jak na dziwne stwory.

Trzeba się także zgodzić, że po tym, co tam się stało, kiedy Natan i Nili wrócili już do domu do Jerozolimy, opowiadali tę historię z wyjątkową przyjemnością. Była to ich reprezentacyjna opowieść z tamtych wakacji w Paryżu, jakby wyciągnięta z Baśni tysiąca i jednej nocy, którą turyści przemycają przez kontrolę celną niby przyczepiony do paska skarb. Od tamtej pory w jakimś milczącym porozumieniu wersję tę jeszcze udoskonalili, dodając jakiś szczegół tu i tam. Parodiowali głośno mówiącego Duclosa, dodali mu zwisające w kąciku ust cygaro, w gruncie rzeczy przeobrazili go w prawdziwego wieprza w lakierkach i ze złotym zegarkiem na ręku. W końcu mieli kompletną i znakomicie zredagowaną opowieść, która powinna im służyć na wieki.

No i nagle to. Niespodziewanie Duclos telefonuje i pragnie skorzystać z całkowicie niezobowiązującego zaproszenia sprzed dziewięciu lat. Nagle po jednym telefonie cała maszyna ich pamięci zatrzymuje się w zakłopotaniu, tak że da się słyszeć chrzęst kół zębatych, zanim wrócą na nowo do dawnego i ustalonego trybu życia.

Nie, w żaden sposób Duclos nie był wieprzem w lakierkach palącym cygara. Był prawdziwie doświadczonym lisem, żyjącym z dala od świata animacji. A tamta historia z Paryża nie była tylko opowiastką podaną z uśmieszkiem, stanowiła prawdziwy problem i naprawdę nie było w niej nic śmiesznego – bo to przyszło dopiero wtedy, gdy było już po wszystkim. Ale czy naprawdę było już po wszystkim?

Jakoś trudno jest wstać z kanapy, a może ma to związek z tym, że Nili chciałaby się od czasu do czasu na niej przespać. To przecież bardzo wygodna i stabilna kanapa, a w dodatku stoi w samym środku mieszkania. Poza tym może się czasem przespać na niej zupełnie sama.

Wstaje. Wraca wrażenie trójwymiarowości, ale w końcu wszystko się układa.

W nocy jednak poczucie nieobecności dziewczynek znów wraca i staje się dotkliwsze.

Pięć pokojów, cztery z nich są całkowicie puste, a mają jeszcze ciemny strych na górze. W sypialni Natan i Nili kochają się, co powoduje, że cały dom przechyla się niby okręt na jedną burtę.

Natan wstaje o wpół do ósmej. Ten ranek jest jakby pełen flegmy. Potem przejście ze zgarbionymi plecami do łazienki i kanonada kaszlu. Nili uważa, że gdyby tylko chciał, mógłby przerwać te ataki kaszlu. Jest przekonana, że to jego sposób litowania się nad samym sobą. Oboje rzucili już raz palenie, kiedy Nili była w ciąży, ale potem, gdy wydarzyła się ta sprawa z Asią w czasie święta Pesach, Natan wrócił do papierosów. Długie dni oświetlone neonem w szpitalu zapełniły się kubkami z kawą, które następnie stawały się popielniczkami. Z pudełka monitora dochodziły nagłośnione dźwięki oddechu i świstu, jakby określające obrót słońca i księżyca, miarowy ton gwiazd, czas wody wyrywającej się z brzegów, wydech, świst i znów to samo.

Ale to wszystko minęło i teraz Asia jest już zupełnie zdrowa. Nie ma co do tego cienia wątpliwości. Tylko papierosy Natana nadal świadczą o tamtych strasznych dniach i poczuciu bliskości nieszczęścia.

Natan otwiera i zamyka szafy, w ubikacji leje się woda, tuż za ścianą u wezgłowia łóżka trwa gwarny ranek. Nili przewraca się w łóżku, otacza poduszkami. Przez całą noc trwała w jakimś letargu, jakby półśnie, a teraz jest całkiem do niczego. Przez te ostatnie trzy dni, odkąd Asia pojechała z ciotką do Ejlatu, Nili miała wrażenie, jakby unosiła się w wodzie. Leży na plecach, uszy przez chwilę zanurzają się w wodzie, świat się cofa, a wtedy jej uszy wystają z wody i cały świat wraca do swojego zwykłego trybu. To nie to, że się niepokoi, jest zupełnie spokojna. Rozstanie z Asią było lekkie. Nie ma żadnego powodu do zmartwień. Jeszcze jeden pocałunek, uścisk. Nie było żadnego płaczu, kiedy Asia usiadła wśród plecaków na tylnym siedzeniu fiata Umy. Pozostał w pamięci tylko widok przesadnie machającej ręką dziewczynki w oknie samochodu, małej królewny Anglii z uniesionymi brwiami i śmiechem uwięzionym w zaciśniętych ustach. I właśnie fakt, iż dziewczynka doszła do wniosku, że to coś cudownego, martwi Nili. Bo właśnie to było odstępstwem od pewnej reguły. Było jasne, że Asia nie rozumie, co oznacza jej nieobecność w domu przez cały tydzień i pobyt w odległym miejscu bez mamy. Rzeczywiście, cóż może wiedzieć pięcioletnia dziewczynka o odległości i czasie?

Od ich wyjazdu Nili rozmawiała z nimi kilkakrotnie i wie, że bawią się fantastycznie. Uma kupiła im kapelusze z szerokimi rondami, czerwone w czarne kropki. Leżą sobie na plaży w Ejlacie jak dwie biedronki i liżą lody na patyku. Wysysają słońce z powietrza. Za każdym razem, kiedy Nili rozmawiała z Umą, słyszała głos Asi, która w końcu wyrywała telefon z rąk ciotki: Mamo! To ja! A potem na wszystkie pytania odpowiadała dziecięcym głosem dziewczynki, która głęboko, głęboko jest na wakacjach, nie wiedząc, że za szczęście trzeba w końcu płacić.

Zatem Nili jest już spokojna, mniej więcej spokojna. Mniej więcej, ponieważ wczoraj w nocy bezskutecznie próbowała się z nimi skontaktować, choć dzwoniła kilka razy. Przede wszystkim jest jednak zmęczona. Od czasu wyjazdu Asi ledwo udaje jej się zasnąć. Irytują ją nocne domowe odgłosy, te szmery, które usadziły się dokładnie na częstotliwości płaczu córki. Wiatr, którego świst dobiega z kanalizacji budynku, skrzypienie drewnianych okien, buczenie lodówki. To już trzecia noc, gdy jej uszy bezskutecznie starają się odszukać stare, przyjazne dźwięki.

Dopiero kiedy Natan odkręca wodę w łazience, Nili wstaje z łóżka. Od dnia narodzin Asi jej poranki stały się krótkie i produktywne. Wieczorem bierze prysznic i przygotowuje ubranie, które założy nazajutrz, bo rano jest po prostu daltonistką. Ubiera się, układa włosy dłońmi i zakłada kolczyki. Zazwyczaj tylko się pudruje, ale dzisiaj maluje również rzęsy, a nawet używa perfum, chociaż Natan woli ją bez nich.

Tusz do rzęs. Perfumy. Pełne sympatii spojrzenie w lustro. Wyprostować okulary, bo siedzą troszkę krzywo.

Już zaczyna się czuć świątecznie, reprezentatywnie, obejmuje już funkcję ambasadorki rodziny Schoenfellerów, prowadzącej niedokończone sprawy z francuskim milionerem, który chce się z nimi spotkać – czort jeden wie dlaczego – i to już jutro na kolacji.

A kim on w ogóle jest?

Nikim i niczym. Ale ona już wcale nie jest tego taka pewna.

Dzisiaj nawet porządnie ścieli łóżko, ładnie kładzie na nim kapę, odsuwa się, wykrzywia głowę, tu i tu, wszystko jest niby w porządku. Przechodzi przez przedpokój, wchodzi do salonu, stara się go ocenić, jakby była gościem, przymyka oczy, po czym je otwiera: piękny salon – jest pod wrażeniem – umeblowany ze smakiem. Jeśli Duclos przyjdzie do nich po kolacji na drinka, to nie ma się czego wstydzić. Następnie przechodzi przez pokoje dziewczynek, nie kusząc się o ich dokładne obejrzenie. Od czasu wyjazdu Asi odmawia sobie uporządkowania jej łóżka. Nic nie wkłada do szafy i wcale nie prostuje dywanu. Tajemnicza siła tkwi w różnych przedmiotach. Każda czynność uładzenia czegoś w pokoju może spowodować coś dużo groźniejszego na świecie. A jeśli na świecie wszystko jest w najlepszym porządku, to teraz najlepiej nic nie robić. Jeżeli chodzi o pokój Didy, to od dawna tam już nie wchodzi. Ubrania, papiery, materiały, ale również jakieś insekty w słoikach, śrubki, śmieci elektroniczne, zaminowany teren.

U Didy wszystko jest niebezpiecznie.

I oczywiście rozrzucone wszędzie książki. Właściwie nawet nie książki, a tomy encyklopedii, jest różnica. Fantazja w jej oczach straciła na sile, a wzmocniła się jej obsesja na punkcie faktów. Teraz prawdziwe pragnienie Didy musi być wyselekcjonowane. Teraz jej światy muszą być odwzorcowane.

W sobotę wieczorem, dwa dni przed wylotem Didy do Amsterdamu, Nili zaparzyła jej szklankę herbaty i przyniosła do łóżka. Twarz Didy była zarumieniona od gorączki – termometr wskazywał nagle trzydzieści dziewięć stopni. Oczy błyszczały. Jakiś problem z gardłem. W jej głos wdał się jakiś chropowaty ton, jak szelest papierka po słodyczach, który przykleja się do obcasa i szeleści przy każdym kroku. Zdumiewające, że chamsin męczył tę dziewczynę tak samo jak chłód. Jak to jest, że wszystko ją atakowało? Gdy jednak weszła do jej pokoju kwadrans później, pełna szklanka stała na stoliku przy łóżku, a Dida wpatrywała się w bursztynową ciecz, jakby była próbką wody z oceanu.

– Czemu nie pijesz?

– Światło się załamuje – odparła Dida.

– Co?

– Spójrz sama, światło przechodzi przez ścianki szklanki – powiedziała, odsuwając lekko szklankę, aby Nili także mogła zobaczyć – i łyżeczka łamie się w środku szklanki.

– Co? Jest złamana?

– Gdy patrzysz z boku, to łyżeczka w szklance wygląda jak złamana. Dzieje się tak, kiedy światło przechodzi przez różne ścianki materiału, zbaczając ze swojego toru. Właśnie to powoduje, że łyżeczka wygląda jak złamana.

– OK – powiedziała Nili.

Dida wędrowała po świecie molekuł, załamanych promieni, skamieniałych fal. Jej świat był o wiele bardziej skondensowany i dużo szerszy, niż wydawało się to Nili. Cały wszechświat złożony z różnych praw i zjawisk.

– To podobnie jak z gwiazdami – kontynuowała Dida. – Jeśli staniesz na kuli ziemskiej i będziesz starała się skierować promień na jakąś gwiazdę, na pewno chybisz, ponieważ światło słońca, przedzierając się przez atmosferę, zbacza ze swojego zwykłego toru. Tak naprawdę znajduje się na lewo lub na prawo od tego miejsca.

– OK – powtórzyła Nili. – Ale teraz to wypij – powiedziała i wyszła z pokoju.

Pół godziny później znów wkradła się do pokoju i zobaczyła, że Dida pogrążona jest w głębokim śnie. Zabrała więc pełną szklankę i wylała herbatę do zlewu.

Nili tylko się wydaje, że ta dziewczyna jest w pokoju. Ona od lat ma na myśli tylko pusty punkt w powietrzu.

Nili idzie do kuchni, wkłada kilka owoców do nylonowej torebki, wyjmuje z lodówki jogurt. Wkłada wszystko jak zwykle do większej torby, ale ten ranek nie jest wcale zwykłym rankiem. Właśnie dziś rano widzi zbyt wiele. Widzi na przykład odciski palców wokół uchwytu lodówki, na wpół zwiędły bukiet w wazonie na stole w jadalni, widzi również małe wgłębienie na ścianie, pamiątkę po gwoździu, który kiedyś tu był. Dzisiaj jakby wszystko ją zewsząd atakuje, wyskakuje spomiędzy półek na książki, z kątów szafy. Ze słoika, w którym przechowuje się cukier, wychodzą brązowe, lepkie grudki. Muszą odwołać to jutrzejsze spotkanie z Duclosem. Muszą. Jedyną ważną sprawą pod koniec tego tygodnia jest tylko posprzątać mieszkanie.

Napełnia czajnik elektryczny i zdejmuje z półki dwa kubki. W szafce po lewej stronie jest czarna kawa, a za nią rząd pudełek z herbatą. Resztki z poprzedniego okresu, krótkiego, gdy czuła, że życie trochę jej zagraża. Wszystkie te dawne argumenty ukrywały się pod nazwą „preparaty makrobiotyczne” albo „bioenzymatyczne”; esencje, które przesuwają rzeczy.

Nili stawia kubki na stole, siada, pije. Wszystko jest zbyt zaniedbane. Zbyt apatyczne. Przeprowadzili się tu zaledwie sześć lat temu i już.

Poranna gazeta przekazuje najświeższe wiadomości w spra-

wie Denisa Bukinowa. Już nie ma jego zdjęcia, od przedwczoraj związane z nim wiadomości powędrowały na dalsze strony. Zainteresowanie osłabło. Już nikogo nie ciekawią jego sznurowadła ani to, co dokładnie powiedział mu woźny ze szkoły, który widział go ostatni. (Woźny powiedział mu: „Hej, chłopczyku, masz rozwiązane sznurowadła”, a Denis odparł: „No i co?”).

Hej, chłopczyku, idziesz i idziesz, ale do domu nie docierasz.

No i co?

A co będzie, jeśli Asia również zniknie? – myśli Nili. Zastanawia się, czy będzie starannie dobierała najlepsze zdjęcie, jeśli policja poprosi o fotografię. A może gdy coś takiego ci się dzieje, gdy ginie twoje dziecko, to nie myślisz o takich sprawach. Kogo może obchodzić, czy zdjęcie jest lepsze czy gorsze?

Ale w jakiś sposób jest pewna, że mamie Denisa Bukinowa na tym zależało. Jest przekonana, że tamta mama myślała nad tym i wybrała odpowiednie zdjęcie, na którym jej dziecko jest dobrze ubrane, uczesane, co usprawiedliwia jego poszukiwania.

Przewraca stronę gazety, olbrzymia płachta, jak skrzydło namiotu. Na dole w drugiej kolumnie informują, że grupy poszukiwaczy znalazły roztrzaskane jo-jo pod jakimś krzakiem na terenie Samarii i na początku myślano, że jest to dramatyczne odkrycie, lecz po zbadaniu odcisków palców okazało się, że należało do kogoś zupełnie innego. Podają tam jeszcze, że poszukiwacze skontaktowali się z jakąś kobietą w Ness Syjonie, która twierdzi, że może nawiązać kontakt z chłopcem albo wręcz już nawiązała. Nie jest to wystarczająco jasno sformułowane, ale kobieta twierdzi, że on znajduje się już na północy kraju albo nawet za libańską granicą. Na końcu informacji cytują matkę Denisa: „Nie tracimy nadziei”. No właśnie, to kolejny dobry powód, by uśmiechnąć się do Natana, który właśnie wszedł do kuchni, ponieważ tacy ludzie jak on nie tylko sami szybko tracą nadzieję, ale powodują to też u innych.

– Cześć, kochanie.

On zawsze zaczyna dzień tym swoim „cześć, kochanie”, z tego punktu widzenia niewiele się zmieniło. Rano ma dobry humor. Śpiewa pod prysznicem, szczypie ją w tyłek, kiedy się mijają w korytarzu, szczodrze obsypuje ją komplementami z powagą godną wytrawnego znawcy kobiet: „Niewiele kobiet może sobie pozwolić na założenie takiej spódniczki”.

– Hej, Nil, hejka.

On zawsze, zawsze jest zadowolony, kiedy odpowiada mu spojrzeniem bardzo zajętej i rozchwytywanej kobiety, która chwilowo nie zwraca uwagi na to bezczelne podszczypywanie w tyłek, ponieważ doskonale wie, że mężczyzn nie można tylko krytykować. Natan uwielbia gry wzrokiem, uwielbia kobiety, po prostu mieści się w męskiej normie.

– Cześć, kochanie.

Więc ona odpowiada mu z napływającą złością:

– Cześć.

Natan wchodzi do kuchni, pochyla się, żeby dać jej przelotnego całusa nad kawą, chwyta kawałek gazety i siada. Ciężka chmura wody po goleniu lekko uderza w futrynę drzwi kuchennych i opada za nim. Zadaje pytanie, czy dobrze spała, i nie jest zadowolony, słysząc, że przewracała się do trzeciej nad ranem, jakby z premedytacją zignorowała jego wyraźne zalecenie przed pójściem spać. On sam po dobrym, ciężkim i nieruchomym śnie wszystko widzi teraz w sposób jasny i wyrazisty. Wcale się nie denerwuje Duclosem, a nawet go interesuje, czemuż to ten natrętny grubas chce spędzić z nimi wieczór.

– No dobrze, kolacja, co za sprawa – mówi obojętnie, tak jak przestępcy o małym napadzie bez żadnego ryzyka. Przychodzą, biorą, wychodzą. – A może on chce zapisać nam coś w testamencie? – dodaje zadowolony ze swej błyskotliwości. – Przecież znamy takie przypadki, kiedy zwariowani bogacze zostawiają wszystko jakiemuś dostawcy z supermarketu.

Rzuca to z wątpliwym żartem, ale od chwili przedstawienia tej możliwości ich nagłe wzbogacenie będzie z nimi przez kolejne dwa dni i jak wyimaginowany tygrys niespodziewanie wejdzie do pokoju i schwyta ich, kiedy nie będą się tego spodziewać. Czegóż on chce od nich, ten Duclos?

Na pozostałych stronach gazety są inne informacje: ostrzeżenia przed możliwymi nowymi zamachami, reakcja rządu na likwidację dwóch działaczy OWP na terenie Autonomii Palestyńskiej, reakcja świata i władz Autonomii Palestyńskiej. Natan nawet na chwilę nie zatrzymuje się przy wiadomościach o Denisie Bukinowie.

– Chamsin minie dziś w południe – informuje Nili, zamykając gazetę.

– Nareszcie.

Od czasu ostatniej wielkiej podróży do Szwajcarii w zeszłym roku rozwinął swoje zainteresowanie prognozą pogody, a jest to zaledwie część dużo szerszego procesu. Odkąd zrozumiał, jak należy przełożyć możliwości umysłu na pieniądze, ciągle powiększa się ich kapitał, a co za tym idzie, poprawiają się również warunki życiowe. Nie każdy może sobie na to pozwolić i w myśl tego mogą żądać od świata dużo więcej.

Teraz raz jeszcze pochyla się nad stołem po buziaka na do widzenia. W jednej ręce trzyma prostokątną skórzaną teczkę, a w drugiej krawat. Zawiąże go już po drodze. W ciągu sekundy za ścianą znikają jego plecy. O dziewiątej trzydzieści ma posiedzenie rady zarządu, więc musi pędzić.

Zorganizować się. Zmienić bluzkę, którą wybrała, włożyć inne spodnie, żeby pasowały do nowej bluzki, ciemne kolory – tak to się zawsze kończy. I znów do lustra, czerwona szminka, kompetentne spojrzenie redaktorki książek. Jesteś zajęta, cały dzień masz spotkania, słuchają twojego głosu, więc się uśmiechaj.

O wpół do jedenastej ma spotkanie z Leą Fiszuw. Właśnie dziś rano. Trzecia część trylogii. Czeka ją długi dzień, musi stać na straży.

Odwrócić się, przejść przez cały dom, przedpokój jest za długi, a na końcu groźne drzwi.

Przed sześcioma laty, kiedy ledwo kupili ten penthouse na ulicy Emek Refaim w Jerozolimie, poczuli się szczęściarzami. Prawdziwymi szczęściarzami. Nisko stojące lampy miękko oświetlą wysokie ściany. Pokoje będą pełne dywanów i książek. Będą u nich przesiadywali ludzie popijający wino z kryształowych kieliszków, rozmawiający o literaturze i muzyce.

Drobna i energiczna pośredniczka z agencji nieruchomości wygłosiła im z wyżyn swoich obcasów entuzjastyczne przemówienie, wymieniła wszystkie zalety tej nieruchomości – spokojny, cichy dom, tylko dwa piętra, cztery rodziny, wzorowe wykończenie, ciche niemieckie szyny w kuchennych szufladach, drewniane belki na suficie w salonie, nie trzeba wyjaśniać, jaką atmosferę to wszystko tworzy. Wymienili spojrzenia za jej plecami i powątpiewając, pokiwali głowami, sugerując, że będą mówili tylko o cenie. Było dla nich jasne, że znaleźli dom, jasne jak ten dom w południe. Ale nawet gdy podpisali już umowę, kiedy zakup był naprawdę ostateczny, nadal interesowali się innymi mieszkaniami, aby po raz kolejny udowodnić sobie wielkość tego sukcesu.

Żadnego mieszkania nie można było z nim porównać. Nie mieli już żadnych wątpliwości. Rzecz jasna, pozostała jeszcze sprawa hipoteki. Aby sprostać pierwszej racie, musieli opróżnić wszystkie kieszenie i od tego momentu starali się nie myśleć o reszcie sumy, którą będą musieli spłacać. Natan, prawdziwy słodziak, powiedział:

– Nie myśl o tym jak o jednym wielkim dole. Pomyśl lepiej o setkach małych dołków rozciągniętych na całe trzydzieści lat.

Nili próbowała. Myślała o malutkich dołkach rozciągających się w jeden rząd aż po wieczność, pocieszając się jednocześnie wspaniałymi pokojami, po których będzie chodziła, ile tylko zechce, które będzie mogła umeblować (jak będą pieniądze) i urządzać w swojej wyobraźni cały czas.

Były to idealnie kwadratowe pokoje, zachowujące doskonałe proporcje między wysokością i długością ścian. Geometryczne szlachectwo równoramiennych trójkątów lub wspaniałych prostokątów kart kredytowych. Jak więc można było z czegoś takiego zrezygnować? Wszystko to jeszcze łączyło się w jej głowie z feng shui: karmą, nurtem, energią i szczęściem. Całe pięć pokojów: salon, gabinet do pracy, sypialnia, pokój dla Didy (jedynie Miep upierała się nazywać ją Jedidą jeszcze przed jej narodzinami; Natan opowiedział Nili, że kiedy tylko poznał Miep, ta oznajmiła mu: jak będzie syn, to Absalom, a jak córka, to Jedida; wlokło się to za nią od czasu tego romantycznego trójkąta, który powstał w pierwszych latach jej pobytu w Izraelu) i jeszcze jeden pokój dla niemowlęcia, które było w drodze (Natan nie miał cienia wątpliwości, że to będzie dziewczynka, co bardzo denerwowało Nili). Wszystkie pokoje wychodziły na przedpokój, na którego końcu stała długa biała drabina, a w wysokim suficie widniała mała kwadratowa klapa: wejście na strych. Wyglądało to jak wejście na coś bez końca, dokładnie jak w filmach. W czasie jednej z krajoznawczych wycieczek wyobrażała sobie, jak Natan i ona będą przechodzili obok swoich przedmiotów, jak będą przewracać się na swojej głębokiej kanapie, na skórzanych, ziarnistych fotelach i indiańskich dywanach; jak będą mieszkali wśród ciepłych kolorów, w tej ich brązowo-winnej, beztroskiej przestrzeni, jak zawieszą wzrok na staroświeckim globusie z ciemnego drewna, oświetlonym promieniami słońca, jak będą kochać się na wywyższonym na podium łóżku w jedwabnej pościeli, jakby to wszystko było zwyczajne. Takie oto będzie ich życie, wspaniały rodzaj wiecznie trwającej miłości. Poezja w każdym ruchu.

Nili wdrapała się po drabinie na strych. Stanęła na jej końcu i pociągnęła za klamkę. Drewniana klapa z miękkim skrzypnięciem przesunęła się na bok. Wdrapała się jeszcze jeden stopień, zaglądając do środka. Panowała tam oślepiająca ciemność, zapamiętała, że było to tak, jakby wyjrzała poza przestrzeń, na zewnątrz. Znajdowała się tam całkowicie zagłębiona w tym zasklepieniu.

Spokój. Gęsty spokój. Gęsty, zakrzepły przez całe lata spokój. Starała się coś dostrzec w ciemności, ale w tym skromnym światełku, które dochodziło z dołu, cienie cofnęły się do swoich prostych przypuszczeń: walizki, pudełka, stary fotelik dziecięcy; była przekonana, że to właśnie to. Pomyślała: gdzie jest teraz ten mały zielony człowieczek? Rzeczywiście trudno było pojąć, że zewnątrz znajduje się kilka centymetrów stąd. Nie ociągała się więcej. Wrażenie jakiejś pomyłki, które nagle pojawiło się w niej, utraciło swą obecność.

– Ależ tu pięknie! – zawołała do Natana, który był na dole. – I ileż tu miejsca. – Zasunęła z powrotem pokrywę i zeszła po drabinie do życia dorosłych. – Świat okien i ścian – zacytowała Natanowi do ucha, kiedy go objęła.

– Co?

– Świat mebli, światło natury i ciepło domu.

– Czy to z wiersza?

– Dużo bardziej niż z wiersza – powiedziała.

Była bardzo podatna na wpływy. Natan mówił jej to wiele razy. Obejrzała film w kinie i zawsze wychodziła z sali trochę inna, bardziej egzotyczna, ekscentryczna, ciszej mówiąca i rzucająca krótkie i bardziej dobitne zdania z jakimś ostrzem. Nawet jeśli było to rozrzedzone obcym akcentem. Obejrzała komedię amerykańską i już była dziewczyną z West Side Story, pełną humoru i dużo bardziej świadomą swoich ust. Albo po obejrzeniu jakiegoś amerykańskiego serialu stawała się bledsza i bardziej tajemnicza. A jeszcze trzeba dodać te wszystkie filmy oglądane na kanałach przyrodniczych i geograficznych – olbrzymie kolorowe przestrzenie w różnych miejscach świata, które za każdym razem skłaniały ją do zmiany planów na najbliższe wakacje.

Bardzo podatna na wpływy – powiedział Natan, starając się jej wyjaśnić z uśmiechem, jak ojciec rozfantazjowanej córce, że nawet jeśli pojadą na Alaskę, to nie spotkają tam Hollinga ani doktora Fleischmana. A w dodatku ten serial, który oglądają z zacięciem co wieczór, wcale nie jest kręcony na Alasce, tylko w jakimś małym amerykańskim miasteczku.

Przewróciła oczami i powiedziała: No i co? Przecież wie to wszystko. I tak tam przecież nie była. A na serio, czemu nie mieliby pojechać na Alaskę?

A jeśli chodzi o dom – mówiła z wilgotnymi oczami, w których nagle pojawiał się błysk – on zawsze miał inny dom, inny pokój, miejsce, w którym mógł zbierać całe swoje życie, a ona nie, więc niech okaże trochę wrażliwości.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Odwiedziny

Подняться наверх