Читать книгу Rose - Holly Webb - Страница 7
ОглавлениеRose[1] wyglądała przez szybkę w dolnym rogu okna i z zainteresowaniem patrzyła na przechodzące ulicą dwie dziewczynki z nianią. Były pięknie ubrane w pasujące do siebie bladoróżowe płaszczyki i naprawdę przyciągały wzrok. Rose zastanawiała się, jak można nosić taki jasny płaszczyk i go zachować w czystości. Przypuszczała, że tym małym panienkom nie wolno nawet patrzeć na brud. Kroczyły statecznie chodnikiem i Rose wspięła się na palce, żeby je widzieć aż do końca, kiedy skręcą za róg. Odwrócone do góry dnem wiadro, na którym stała, zachybotało się i zabrzęczało alarmująco, toteż pośpiesznie zeskoczyła, mając nadzieję, że nikt tego nie słyszał. Wszystkie okna z oprawionymi w ołów szybkami w Domu dla Opuszczonych Dziewcząt imienia Świętej Brygidy były wstawione bardzo wysoko, żeby młode mieszkanki nie miały pokusy zerkania na zewnątrz. Gdyby któraś z opiekunek odkryła, że Rose znalazła sposób na wyglądanie przez okno, na pewno dołożyłaby starań, aby jej to uniemożliwić, ponieważ widok ulicy zagraża cnocie dziewcząt. Być może nawet zakazano by używania wiader – tak na wszelki wypadek.
Rose poprawiła na sobie brązowy bawełniany fartuszek i szybko pobiegła pustym korytarzem do magazynku, żeby odstawić wiaderko na miejsce. Ostrożnie ustawiła je na drewnianym regale, mieszczącym inne wiadra, szczotki i ścierki. W razie gdyby ktoś ją przy tym zobaczył, zamierzała powiedzieć, że je czyściła.
– Pssst! Rose! – przyciszony głos dobiegł ją, kiedy zmierzała już do drzwi magazynku. Zdenerwowana odwróciła się raptownie i przycisnęła plecami do ściany.
Spod najniższej półki, zza wielkiej blaszanej balii kiwała na nią czyjaś szarawa ręka.
– Chodź, zobacz!
Rose wzięła głęboki wdech, oszalałe serce zaczęło bić spokojniej. Nikt nie zauważył, jak pożyczyła sobie wiadro bez pozwolenia. To tylko Maisie[2].
– Co tutaj robisz? – zapytała Rose, rzucając zaniepokojone spojrzenie na drzwi. – Napytasz sobie biedy. Wychodź zaraz.
– Zobacz – szept przybrał błagalny ton i szare palce pod półką pomachały czymś kusząco.
– Och, Maisie – westchnęła Rose. – Wiesz, że już to widziałam. Pokazywałaś mi w zeszłym tygodniu. – Lecz mimo to kucnęła i wcisnęła się pod półkę obok przyjaciółki.
Było niedzielne popołudnie. U Świętej Brygidy oznaczało to, że dziewczęta siedzą w biurze panny Lockwood[3] i oglądają Pamiątki. Rose nie miała żadnych Pamiątek, dlatego mogła wykorzystać ten czas na pożyczanie sobie wiader. Nawet gdyby ktoś ją przy tym zobaczył, zapewne miałby głowę zbyt zajętą niemądrymi marzeniami, żeby powziąć jakieś podejrzenie.
– Myślisz, że to mogło służyć do przechowywania pukla włosów? – zagadnęła tęsknie Maisie. – Albo może w środku była czyjaś podobizna?
Rose z namysłem przyjrzała się poobijanemu blaszanemu medalionowi. Wyglądał, jakby go ktoś nadepnął czy wręcz zakopał w czymś obrzydliwym, ale był to najcenniejszy skarb jej przyjaciółki, a właściwie jedyna jej własna rzecz, ponieważ nawet ubrania nosiła wypożyczone.
– Och, czyjaś podobizna, na pewno – powiedziała stanowczo do Maisie i objęła jej kościste ramiona.
Tak naprawdę nie miała pojęcia, do czego służył medalion, ale wiedziała, że Maisie marzy o nim przez cały tydzień, a ta chwila w niedzielę, kiedy może go wziąć do ręki, jest dla niej szczególnym czasem, i Rose nie umiałaby jej tego zepsuć.
– Może to był portret mojej mamy. Albo może medalion należał do niej i w środku nosiła wizerunek mojego taty. Tak, tak właśnie mogło być. Założę się, że był przystojny – ciągnęła Maisie rozmarzonym tonem.
– Yhm – mruknęła Rose dyplomatycznie. Jej przyjaciółka właściwie nie była brzydka, tylko bardzo chuda, a poza tym nikt nie wygląda zbyt ładnie, mając włosy obcięte krótko z obawy przed wszami. Trudno było sobie jednak wyobrazić, żeby któreś z jej rodziców zachwycało urodą.
Wszystkie koleżanki Rose spędzały niedziele w świecie marzeń. Były w nim zaginionymi książęcymi córkami, po które pewnego pięknego dnia zajedzie czterokonna karoca, aby je zabrać do pałacu, gdzie odzyskają utracone dziedzictwo.
Co dziwne, Rose w przeciwieństwie do nich wszystkich nie marzyła. Nie miała żadnych Pamiątek, na których mogłaby oprzeć takie fantazje, ale nie było to głównym powodem. Kilka innych dziewcząt też nie posiadało osobistych skarbów, co nie przeszkadzało im w snuciu marzeń. Rose po prostu chciała jak najszybciej wydostać się od Świętej Brygidy. Nie żeby to było złe miejsce – przełożona czytała im mnóstwo umoralniających książek o dzieciach, które nie miały na tyle szczęścia, aby się znaleźć w takim domu. Mieszkały na ulicy i zawsze spotykały je najgorsze rzeczy z powodów, których nigdy wyraźnie nie wyjaśniano. Dziewczęta u Świętej Brygidy miały co jeść, choć ani razu nie było tego na tyle, żeby się nasycić, jedynie wystarczało do przeżycia. Dostawały ubrania do noszenia, nawet niedzielny komplet do kościoła, a co roku robiono im fotografię. A najważniejsze, że przyuczano je do zawodu służby domowej, tak że opuszczając sierociniec w odpowiednim wieku, mogły zarabiać na życie. Jeżeli Rose w ogóle marzyła, to właśnie o tym. Nie chciała być panią w wielkim domu. Myślała raczej, że rozpocznie służbę w takim miejscu, będzie sprzątać i dostawać za to pieniądze. I może raz na miesiąc dadzą jej wolne popołudnie, chociaż nie miała pojęcia, co mogłaby wtedy robić.
Od czasu do czasu dziewczęta, które mieszkały niegdyś u Świętej Brygidy, wracały, żeby pokazać, jak im się wiedzie. Opowiadały rozchichotane o tym, jak się do nich zaleca młodszy lokaj, i miały ładne ubrania, których przed nimi nie używało sześć starszych dziewcząt, tak jak czarną niedzielną sukienkę i płaszczyk, które przypadły Rose. Wiedziała o poprzednich użytkowniczkach, ponieważ ich imiona wszyto w szew u góry. Dwie z nich nosiły nawet znane, ważne nazwiska. A Rose miała tylko imię, i to nadane przez pannę Lockwood. Kiedy pastor przyniósł dziewczynkę do Świętej Brygidy, w maleńkim ogródku koło sierocińca zakwitła właśnie żółta róża i dlatego dziecku dano na imię Rose. Maleńką znaleziono na kościelnym podwórku – siedziała w koszyku na ryby pod pomnikiem poległych żołnierzy i zanosiła się płaczem. Gdyby teraz miała marzyć jak jej koleżanki, mogłaby sobie wyobrazić, że jej ojciec był bohaterem wojennym, który zginął w szlachetnej walce, a jej umierająca matka nie mogła się już dłużej zajmować córką, więc ją zostawiła pod pomnikiem poległych w nadziei, że ktoś zaopiekuje się biednym dzieckiem żołnierza. Rose jednak doszła do wniosku, że jej rodzina zapewne miała coś do czynienia z rybami.
Nie cierpiała ryb. Rzecz jasna, w sierocińcu dzieci jedzą to, co dostają, a jeśli się tylko nadarzy okazja, podkradają z talerza innym. Rose wiedziała, że żadna wielka dama nie zgłosi się po nią jako po dawno zaginioną córkę. Zapewne tamtego roku ryby nie dopisały, to wszystko. Nie przejmowała się przeszłością, ale tym bardziej trzymała się postanowienia, że ułoży sobie życie, kiedy opuści sierociniec.
– Jak myślisz, kim byli? – odezwała się Maisie błagalnie.
Rose miała dar opowiadania. W jakiś sposób jej historie rozświetlały ciemne zakamarki domu sierot, w których dziewczynki zaszywały się, żeby jej posłuchać. Westchnęła. Była zmęczona, ale w oczach Maisie ujrzała tyle nadziei. Wyciągnęła się pod półką jak najwygodniej, wciskając sukienkę pod stopy, żeby było cieplej. W magazynku panowały wilgoć i chłód, a do tego czuć było mokrymi szmatami. Utkwiła rozmarzony wzrok w lśniącej smudze na boku blaszanej balii.
– Byłyście dwie, kiedy przyszłyście do Świętej Brygidy, prawda? – rozpoczęła. – Obie już w takim wieku, że chodziłyście i biegałyście... Taak. Była niedziela, rodzice zabrali was do parku, żebyście puściły swoją łódeczkę na wodę w fontannie.
[...]