Читать книгу Doktor Dolittle i jego zwierzęta - Hugh Lofting - Страница 3

ROZDZIAŁ DRUGI
JĘZYK ZWIERZĄT

Оглавление

Tak się złożyło pewnego dnia, że Doktor siedział u siebie w kuchni z Handlarzem Mięsem dla Kotów, który zjawił się tym razem z bólem brzucha.

– A może by tak dać sobie spokój z leczeniem ludzi i zostać lekarzem zwierząt – zasugerował Handlarz Mięsem dla Kotów. Papuga Polinezja siedziała akurat w oknie, spoglądając na deszcz i nucąc pod nosem pieśń marynarzy. W pewnym momencie przestała nucić i zaczęła słuchać.

– Widzi pan, doktorze – kontynuował Handlarz Mięsem dla Kotów – pan wie o zwierzętach wszystko. O wiele więcej niż miejscowi weterynarze. Ta książka, którą pan napisał – ta o kotach, ależ to jest wspaniałe! Sam nie potrafię ani czytać, ani pisać… Gdyby nie to, to być może sam napisałbym kilka książek. Ale moja żona Teodozja, ona jest uczoną, co się zowie. I to ona przeczytała mi tę książkę. No cóż, ta książka jest wspaniała – trudno określić ją inaczej – wspaniała. Tyle wiedzy jakby sam pan był kotem. Pan dokładnie czyta w ich myślach. I proszę słuchać: pan mógłby zarobić fortunę, lecząc zwierzęta. Czy pan zdaje sobie z tego sprawę? Chodzi o to, że mógłbym przysyłać panu wszystkie te stare babcie z ich chorymi psami i kotami. A gdyby ich pociechy nie chorowały dostatecznie szybko, mógłbym dodawać coś do mięsa, które im sprzedaję, żeby przyspieszyć niedomagania. Rozumie pan?

– No nie! – zaprotestował natychmiast doktor. – Nie wolno ci tego robić. Tak się nie godzi.

– To znaczy, ja nie mówię o tym, żeby naprawdę zachorowały… – poprawił się natychmiast Handlarz Mięsem dla Kotów. – Miałem na myśli małe co nieco, żeby wyglądały trochę oklapnięte. Ale tak jak pan mówi, być może faktycznie traktuję zwierzęta niesprawiedliwie. Tak czy owak one niezmiennie zapadają na zdrowiu przekarmiane przez stare babcie. A niech pan rozejrzy się, iluż jest tych wszystkich farmerów wokoło, którzy mają kulawe konie i chrome jagnięta – oni zawsze przyjdą do lecznicy zwierząt. Niech pan zostanie weterynarzem!

Kiedy Handlarz Mięsem dla Kotów sobie poszedł, z parapetu okna sfrunęła na stół papuga Polinezja i rzekła:

– Ten gostek dobrze mówi: powinien pan zostać weterynarzem. Niech pan przestanie zajmować się głupimi ludźmi, skoro nie mają na tyle rozumu, by zobaczyć, że jest pan najlepszym lekarzem na świecie. Niech pan zamiast tego zajmie się zwierzętami – wkrótce wszyscy się o tym dowiedzą. Niech pan zostanie lekarzem zwierząt!

– Och, weterynarzy jest bez liku – odparł John Dolittle, wykładając doniczki na parapet okienny, by postały trochę na deszczu.

– No tak, jest ich dużo – zgodziła się Polinezja. – Ale żaden z nich nie jest wiele wart. Niech pan słucha, doktorze. Coś panu powiem. Czy wiedział pan, że zwierzęta umieją mówić?

– Wiem, że papugi to potrafią – odparł doktor.

– Ale my papugi potrafimy mówić w dwóch językach: ludzkim i ptasim – powiedziała z dumą Polinezja. – Jeżeli powiem: „Polly chce krakersa”, to pan mnie rozumie. Ale proszę posłuchać tego: „Ka-ka oi-ee, fee-fee?”.

– Dobry Boże! – zawołał Doktor. – Co też to znaczy?

– To znaczy: „Czy owsianka jest jeszcze gorąca?”, w ptasim języku.

– Mój Boże! Ty nigdy przecież tak nie mówisz! – zawołał doktor. – Nigdy wcześniej się tak do mnie nie odzywałaś.

– Bo na nic by to się nie zdało – odparła spokojnie Polinezja, otrzepując okruchy krakersa z lewego skrzydła.

– Nic by doktor nie zrozumiał, gdybym próbowała.

– Ale powiedz coś jeszcze – zawołał doktor podekscytowany i pospieszył do szuflady kredensu, wracając z notesem i ołówkiem. – No to dawaj, tylko nie za szybko i ja będę zapisywać. To jest ciekawe… bardzo ciekawe… coś zupełnie nowego. Podaj mi najpierw ptasie abecadło… ale pomalutku.

W taki sposób doktor dowiedział się, że zwierzęta mają własny język i potrafią się między sobą porozumiewać. I przez całe to deszczowe popołudnie Polinezja siedziała w kuchni na stole, dyktując doktorowi słowa, które zapisywał w notesie. Podczas podwieczorku, kiedy wszedł do kuchni pies Jip, papuga rzekła do doktora:

– Widzi doktor, on teraz mówi do pana.

– Dla mnie to wygląda, jak gdyby drapał się w ucho – odrzekł doktor.

– No tak, ale zwierzęta mówiąc, nie zawsze posługują się ustami – powiedziała papuga podniesionym głosem, unosząc brwi. – Potrafią mówić uszami, nogami, ogonami… czym popadnie. Czasami po prostu nie chcą hałasować. Widzi pan teraz, jak on porusza jedną stroną nosa?

– A co to może oznaczać? – spytał doktor.

– To znaczy: „Nie widzicie, że przestało padać?” – wyjaśniła Polinezja. – Zadaje panu pytanie. Psy prawie zawsze posługują się nosem, gdy chcą o coś zapytać.

Po jakimś czasie, z pomocą Polinezji, doktor opanował język zwierząt na tyle biegle, że mógł rozmawiać z nimi bez tłumacza i rozumieć wszystko, co do niego mówią. Wówczas zrezygnował całkowicie z leczenia ludzi. Jak tylko Handlarz Mięsem dla Kotów rozgłosił, że John Dolittle zamierza zostać lekarzem zwierząt, starsze panie zaczęły przyprowadzać do niego swoje ukochane mopsy i pudle, które przejadły się ciastem, a farmerzy przebywali wiele mil, przywożąc chore krowy i owce. Któregoś dnia przyprowadzono do niego konia pociągowego i ten nieborak był bardzo rad, że znalazł się ktoś, kto potrafi mówić w końskim języku.

– Wie pan co, doktorze – zauważył koń – ten weterynarz za górą nie ma o niczym zielonego pojęcia. Leczy mnie od sześciu tygodni na włogaciznę. A jedyne czego potrzebuję to okulary. Ślepnę na jedno oko. Nie ma najmniejszego powodu, żeby konie nie nosiły okularów tak samo jak ludzie. Ale ten głupek tam za górą nigdy nawet nie spojrzał na moje oczy. Przez cały czas faszeruje mnie wielkimi pigułkami. Próbowałem mu to powiedzieć, ale on nie rozumie ani słowa w końskim języku. Jedyne czego mi potrzeba to okulary.

– Jasne… jasne – odparł doktor. – Zaraz ci jakieś skombinuję…

– Chciałbym taką parę, jak pan nosi… tylko żeby były zielone. One będą chronić mi oczy przed słońcem, gdy orzę nasze pięćdziesięcioakrowe pole.


– Jasna sprawa – zgodził się doktor. – Będziesz miał zielone.

– Wie pan co, doktorze, kłopot w tym, że wszyscy uważają, iż mogą być weterynarzami po prostu dlatego, gdyż zwierzęta nie narzekają. Tak naprawdę, żeby być dobrym lekarzem zwierząt, potrzeba o wiele mądrzejszego człowieka niż do leczenia ludzi. Synowi mojego farmera wydaje się, że o koniach wie wszystko. Och, żeby mógł go pan zobaczyć… Twarz ma tak nalaną, że wygląda, jakby nie miał oczu… a mózgu ma tyle, ile stonka ziemniaczana. W zeszłym tygodniu próbował nakleić mi plaster gorczycowy.

– I gdzie go przykleił? – spytał doktor.

– No nie… nigdzie nie przykleił – odrzekł koń. – Jedynie próbował. Dostał takiego kopa, że wpadł do kaczego stawu.

– Nieźle, nieźle! – pokręcił głową doktor.

– Ja z zasady jestem bardzo spokojnym stworzeniem – odpowiedział koń. – Do ludzi wykazuję mnóstwo cierpliwości… Nie ma powodów do wielkiego halo. Ale już wspomniany weterynarz, stosujący nie ten środek co trzeba, mocno mnie zdenerwował. A kiedy ten rumianolicy cymbał zaczął przy mnie majstrować, nie mogłem dłużej tego znieść.

– Czy chłopiec bardzo ucierpiał w tej przygodzie? – spytał doktor.

– Nie, nie – odparł koń. – Kopnąłem go we właściwe miejsce. Teraz dogląda go weterynarz. A kiedy będą gotowe moje okulary?

– Będą czekały na ciebie w przyszłym tygodniu – odrzekł doktor. – Przyjdź po nie we wtorek… Będziesz widział, jak za dawnych lat. Do zobaczenia!

No i John Dolittle załatwił parę dużych zielonych okularów i koń pociągowy przestał być ślepy na jedno oko, i zaczął znów widzieć, jak wcześniej.

Wkrótce w okolicach Puddleby widok zwierząt domowych w okularach stał się czymś zupełnie naturalnym, a niewidomy koń przeszedł do historii. Podobnie działo się ze wszystkimi innymi zwierzętami, które przyprowadzano do doktora. Jak tylko orientowały się, że doktor potrafi mówić w ich języku, informowały go, co im dolega i gdzie zlokalizowany jest ból i to, oczywiście, znacznie ułatwiało mu skuteczne leczenie.

Po takiej wizycie zwierzęta wracały do siebie i mówiły braciom i przyjaciołom, że w małym domku z wielkim ogrodem mieszkał doktor, który był lekarzem z prawdziwego zdarzenia.

Od tamtej pory ilekroć jakieś zwierzę miało problemy ze zdrowiem, nie tylko konie, krowy i psy, ale także niepozorni mieszkańcy pól, jak badylarki, szczury wodne, borsuki i nietoperze, natychmiast przychodziły do jego domu na peryferiach, tak że jego wielki ogród był prawie zawsze pełen zwierząt próbujących dostać się do niego na wizytę. Tak wiele ich przychodziło, że kazał zrobić sobie różne drzwi dla różnych zwierząt. Nad drzwiami frontowymi kazał napisać – KONIE, nad bocznymi – KROWY, a nad kuchennymi – OWCE. Każdy gatunek miał odrębne drzwi, nawet myszy dostawały się przez specjalny tunel prowadzący do piwnicy, gdzie czekały posłusznie ustawione w szeregu aż przyjdzie do nich doktor. I w ten sposób z biegiem czasu każdy kto żyw w promieniu wielu kilometrów wiedział, kim jest John Dolittle, doktor medycyny. A ptaki, które odlatywały zimą do innych krajów, opowiadały tamtejszym zwierzętom o cudownym doktorze z Puddleby nad rzeką Marsh, który rozumie ich język i pomaga im w ich kłopotach. Takim sposobem John Dolittle zdobył wśród zwierząt na całym świecie sławę i stał się tam bardziej znany niż nawet wśród mieszkańców południowo-zachodniej Anglii.

Doktor był teraz szczęśliwy jak nigdy i bardzo odpowiadało mu jego nowe życie. Pewnego popołudnia, kiedy był zajęty prowadzeniem księgowości, Polinezja, jak niemal zawsze, siedziała cichutko na oknie, patrząc na liście rozwiewane przez wiatr. W którymś momencie wybuchnęła głośnym śmiechem.

– O co chodzi, Polinezjo? – spytał doktor, podnosząc głowę znad księgi rachunkowej.

– Pomyślałam właśnie… – powiedziała papuga, nie przerywając wyglądania przez okno.

– O czym pomyślałaś?

– Pomyślałam o ludziach – odrzekła Polinezja. – Strasznie działają mi na nerwy. Wydaje im się, że są tacy wspaniali. Świat już trwa tysiące lat, nieprawdaż? I jedyna rzecz, jakiej ludzie nauczyli się rozumieć w języku zwierząt to ta, że jak pies macha ogonem, to jest zadowolony. Paradne, prawda? Pan jest pierwszym człowiekiem na świecie, który mówi tak jak my. Och, czasami ludzie okropnie działają mi na nerwy. A jakie miny stroją, mówiąc o „głupawych zwierzętach”. „Głupawe”! Oho! Proszę sobie wyobrazić, że znałam kiedyś arę żółtoskrzydłą, która potrafiła powiedzieć „Dzień dobry!” na siedem różnych sposobów bez otwierania dzioba choćby tylko raz. Potrafiła mówić we wszystkich językach, w tym po grecku. Kupił ją stary profesor z siwą brodą. Ale ona u niego nie została. Twierdziła, że stary człowiek nie mówi poprawnie po grecku i ona nie mogła słuchać, jak on, ucząc, kaleczy ten piękny język. Często się zastanawiam, co mogło się z nią stać. Ten ptak orientował się lepiej w geografii, niż kiedykolwiek będą znali ją ludzie.

– Ludzie, a niech to! Przypuszczam, że jeżeli ludzie nauczą się latać jak jakiś wróbel czy makolągwa, to opowieściom o nowych odkryciach nie będzie końca! Jesteś starym, mądrym ptakiem – powiedział doktor. – Ile ty właściwie masz lat? O ile mi wiadomo, to papugi i słonie żyją czasami bardzo, bardzo długo.

– Tak do końca to nie jestem pewna mojego wieku – odparła Polinezja. – Albo sto osiemdziesiąt trzy albo sto osiemdziesiąt dwa lata. Ale wiem na pewno, że kiedy tu po raz pierwszy przybyłam z Afryki, to król Karol II nadal ukrywał się w tym dębie, ponieważ go widziałam. Wyglądał na nieźle przestraszonego.


Doktor Dolittle i jego zwierzęta

Подняться наверх