Читать книгу Vivienne Westwood - Ian Kelly - Страница 7
Wszystko się łączy
ОглавлениеDla dziecka wszystko jest nowością; […] Geniusz to dzieciństwo odnalezione świadomie.
Charles Baudelaire, Malarz życia nowoczesnego[1]
Nigdy nie tańczyć, nie mając w głowie opowieści.
Rudolf Nuriejew
Tydzień Mody w Paryżu. Kolekcja wiosna/lato 2014.
Wystukując te słowa na klawiaturze, siedzę pod wieszakiem na ubrania, pod sukniami wartymi dziewięćdziesiąt tysięcy funtów. Z jednej strony Vivienne Westwood w czapce z włóczki i wystrzępionym swetrze przypina błyszczącą aplikację na jakąś dzianinę, udając, że nie słyszy moich pytań. Z drugiej – półnaga modelka słania się w butach na koturnach. Rzecz dzieje się gdzieś w II dzielnicy. Jest trzecia rano.
O Vivienne trzeba wiedzieć kilka rzeczy.
Sprawia wrażenie osoby nie do zdarcia. Niedługo świt, a ona, nadal pełna wigoru, pracuje z energią osób młodszych o pół wieku.
Wygląda świetnie: „porcelanowo gładka cera”, jak opisała Vivienne jej przyjaciółka, Tracey Emin. I zdaje się, że żywi się tylko jabłkami i herbatą.
Jest superinteligentna. Nie daj się nabrać na minę osoby, która nie potrafi zliczyć do trzech. Umysł ma ostry jak brzytwa.
Trochę źle słyszy. Podejrzewam, że to głuchota taktyczna. Chroni ją przed wrzawą panującą wokoło.
Ale najważniejsze, czego się o niej dowiedziałem, to to, że mimo wszystkich przeciwności udało jej się zachować dziecko w sobie. Dziecko patrzące na świat szeroko otwartymi oczyma. Ciekawe. Żywe. Czasami lubiące się wystroić. Niekiedy niegrzeczne. Kiedy indziej rozbrajająco lojalne i kochające. Przeważnie zachowuje się przyzwoicie. Lecz zdarza się, że wybucha i robi mi awanturę.
Można by pomyśleć, że takie zachowanie nie przystoi osobie siedemdziesięciopięcioletniej. Niezupełnie pasuje do Damy Orderu Imperium Brytyjskiego, szefowej światowej marki odzieżowej i jednej z najsłynniejszych Angielek na naszej planecie. Ani do grand couturier[2], kobiety, która mogłaby podziwiać zdobyte przez siebie laury lub na nich spoczywać, nazywanej „Coco Chanel naszych czasów”, znanej na Dalekim Wschodzie znacznie lepiej niż brytyjska królowa czy Madonna, kobiety, która mimo ósmego krzyżyka codziennie dojeżdża do pracy rowerem.
Jeśli się z tym zgadzasz, to przypuszczalnie ta historia nie jest dla ciebie. Jeśli uważasz, że moda to tylko ozdóbki albo że siedemdziesięciolatkowie mają mniejsze, nie większe, prawo mówić innym o przyszłości świata czy być świadectwem wzorów z przeszłości, to lepiej odłóż tę książkę. Jak wyraziła się kilka dni temu Vivienne: „wytnie się mniej drzew”.
Jeśli natomiast nie wstydzisz się towarzyszyć punkowej babci, która nadal aktywnie walczy o wszystko, co uważa za słuszne i piękne, gdy tymczasem – powiedzmy to wyraźnie – wielu jej rówieśnikom wystarczają wygodny fotel i wspomnienia, to zostań z nami. Może czekają Cię zawroty głowy przy niespodziewanych spotkaniach z niezwykłym umysłem – podobnie jak mnie podczas ostatniego roku. Mego Roku Magicznych Olśnień. Bo to opowieść o czymś więcej niż o modzie – choć jest skomponowana z tkanin.
„Słuchaj, chodzi mi tylko o to, żebyś nie gadał do mnie teraz, Ian. Teraz myślę. Idź i się napij. Ja nie mam czasu”.
Jeszcze jedno, co powinieneś wiedzieć o Vivienne: potrafi być bardzo zabawna.
26 września 2013 roku, druga rano, a przed nami jeszcze sześćdziesiąt godzin. Za sześćdziesiąt godzin po raz pierwszy zostanie pokazana w Paryżu nowa kolekcja Vivienne Westwood. Kolekcja „Gold Label” stanowi sztandarowy produkt Vivienne Westwood Group, a odbywające się co sześć miesięcy paryskie pokazy (wiosna/lato i jesień/zima) to dla projektantki zawodowo najważniejsze wydarzenia roku. Istnieją oczywiście inne kolekcje – między innymi „Red Label” (konfekcja) i „Red Carpet” (czyli „Czerwony dywan”) oraz linie upowszechniające markę, jak na przykład „Anglomania”, która przenosi idee kreatorki i projekty na inne terytoria objęte licencją, ubrania męskie („MAN”) prezentowane w Mediolanie, pokazy na Dalekim Wschodzie i nie tylko – ale dla Vivienne najistotniejsze są premiery kolekcji w Paryżu. Podobnie jest w innych domach mody, których przedstawiciele zapełniają o tej porze roku hotele przy place Vendôme. Chanel, Dior, Prada, Comme des Garçons: w tym tygodniu wszyscy wystawiają kolekcje, przy czym Vivienne częściowo pokazuje haute couture w tygodniu poświęconym prêt-à-porter. Te kolekcje dla najbogatszych, sprzedawane poniżej wartości rynkowej, cały czas są obecne w witrynach paryskich sklepów pomimo pojawienia się rywalizacji ze strony nowych stolic mody w Nowym Jorku, Londynie, Mediolanie czy Hongkongu. Większość z nich przynosi straty, choć Vivienne z dumą mówi, że dzięki zamówieniom specjalnym jej „Gold Label” zaczęła być dochodowa. Paryski Tydzień Mody stanowi najważniejsze wydarzenie w kalendarzu mody. Co kilka godzin jeden pokaz się kończy, a drugi zaczyna i chodniki Paryża zapełniają się patykowatymi kobietami na wysokich obcasach, spieszącymi się gdzieś i rozmawiającymi przez telefony komórkowe. A tak mówiąc poważnie: lepiej schodzić im z drogi. To starcie fashionistek z prasą branżową; eleganckich gangów kupców i modelek, fotografów i amatorów darmowych drinków, a także cel wielu miesięcy pracy londyńskiego studia Vivienne Westwood, jej włoskich krojczych i producentów obuwia. Tę kolekcję Vivienne zatytułowała „Wszystko się łączy” – a ja po raz pierwszy znalazłem się w Paryżu nie po to, by jeść czy zrobić wrażenie na dziewczynie. Tym razem, do licha, nici z jednego i drugiego, ale ogólnie rzecz biorąc, wiele się tu uczę.
Od kiedy Vivienne została kreatorką, sposób wprowadzania mody na rynek ogromnie się zmienił. Dokonała się rewolucja w rozumieniu, czym jest moda i co znaczy dla zachodnich rynków, na przykład brytyjskiego. Kiedyś kolekcje kierowano do grupy uprzywilejowanych kobiet, które potrzebowały strojów na gale, przyjęcia dyplomatyczne, wyścigi i herbatki. To, co nosiły, szybko się rozpowszechniało poprzez czasopisma, szablony i kopiowanie; wielkie domy mody robiły ubrania szyte na miarę, w niewielkiej ilości, których ceny dość realnie odzwierciedlały pracę całej rzeszy rzemieślników. Obecnie kolekcja haute couture przynosi straty, choć jej ceny są zabójcze. Jedna sztuka odzieży od Vivienne Westwood może kosztować w detalu od dwóch do sześciu tysięcy funtów, choć zdarzyło się, że niektóre rzeczy były dziesięciokrotnie droższe. A i tak jest to tylko ułamek rzeczywistego kosztu wykonania i wprowadzenia na rynek – ponieważ powstanie tych dzieł sztuki wymagało tysięcy roboczogodzin armii wyspecjalizowanych pracowników. Tygodnie Mody nie mają sensu. Ich celem jest przyciągnięcie uwagi szerokiej publiczności, coraz częściej poprzez Internet, z nadzieją, że jedni kupią kreacje ze względu na styl, a inni na znaną w Paryżu markę. Niemniej te właśnie paryskie kolekcje to moda w najczystszej postaci. Moda jako Sztuka. Moda odzwierciedlająca swój czas. Moda, jak to powiedziała Vivienne, która może nawet zmienić świat.
Kolekcje zwabiają tłumy, i to zarówno fizycznie, jak i online, zupełnie nieproporcjonalnie do liczby osób, które te ubrania noszą czy wytwarzają. Podczas Tygodnia Mody Paryż staje się epicentrum zjawiska typowego dla naszej epoki: nowej globalnej fascynacji modą i nowego języka, używanego głównie w Internecie, scalającego projektowanie i marketing, sławę, sztukę, zmysłowość i politykę; języka, który tak naprawdę nie ma odpowiednika w historii kultury, lecz który sięga również wczesnych punkowych projektów Vivienne, łączących modę, muzykę, sławne osoby i ducha czasów. Więc niech wam się nie wydaje, że moda to błyskotki dla bogaczek. No, może trochę. Ale to również dział gospodarki światowej i istotny element tego, czym jest teraz Europa. To witryna. Paryż podczas Tygodnia Mody jest metaforą ukazującą, dokąd zmierza globalny rynek, jarmark na skalę epicką, ale też happening marketingowy upowszechniający styl Starego Świata, łączący modę, muzykę i nową narrację na temat istnienia. A także sprzedaż, na coraz większą skalę, do Chin.
Setki tysięcy osób obserwuje to, co się dzieje, w Internecie. Tylko w pokazach Vivienne uczestniczą zastępy zawodowych dziennikarzy modowych i blogerów z rozwijających się rynków Dalekiego Wschodu, Brazylii i Rosji. W sypialniach i biurach przy głównych ulicach, od Hongkongu po São Paulo i Moskwę, ich doniesienia ze skupioną uwagą śledzą nieprzebrane tłumy odbiorców. Telewizja kablowa, a teraz Internet zrewolucjonizowały modę, a nigdzie nie widać tego wyraźniej niż w tej opowieści o Vivienne Westwood, której nazwisko znane jest na całym świecie dzięki temu, co dzieje się w Paryżu. Stolica Francji przypomina nachalnego handlarza akcesoriami, perfumami i pismami – wszystkie one żyją z mody i nieustannie krążą wokół tego, co umożliwiło ich istnienie: haute couture. A w centrum tego całego zamieszania tkwi Vivienne – niegdyś punk z King’s Road, a teraz sama w sobie luksusowa marka o globalnym zasięgu – z drwiącym uśmiechem przyglądająca się biznesowi, który polega na udawaniu, i mimo otaczającej ją wrzawy spokojnie oddająca się pasji do piękna, szczególnie piękna wyczarowanego z tkaniny. A jednocześnie cały czas uparcie walcząca, poprzez modę, o wyższe cele w sztuce i polityce, a także o najwyższą jakość tego, co sama robi.
Należy również zauważyć, że paryski Tydzień Mody jest jedną z niewielu okazji, kiedy Vivienne Westwood – bicz na brytyjski establishment, babcia, matka i działaczka ekologiczna – skupia się na tym, co przyniosło jej światową sławę: na odzieży. Przez resztę roku poświęca swój czas na mnóstwo innych rzeczy. Jednak nie w Paryżu. Paryż to wyłącznie moda. Ale też chyba najlepsze miejsce, żeby zacząć rozumieć Vivienne, zarówno w chwili twórczego spokoju (choć pełnego napięcia), jak i – o, cholera, czwarta rano – gorączkowej działalności. Paryski Tydzień Mody kończy się w najbliższy weekend, a kolekcja „Gold Label” Vivienne ma być jednym z mocniejszych punktów programu. Tymczasem zostały niecałe trzy dni…
W tym tygodniu pod numerem 13 przy rue du Mail wszystko stoi na głowie. Elegancki stary budynek, położony tuż za pałacem królewskim i biblioteką narodową, dość sponiewierany przez wojnę oraz korporacyjnych właścicieli, niegdyś był domem Liszta i siedzibą gestapo, a teraz w dawnej sali balowej mieści salon wystawowy Vivienne Westwood. Co roku przez trzy dni września staje się ośrodkiem kreatywności, gdzie przygotowuje się pokaz kolekcji „Gold Label”. Sam pokaz odbywa się gdzie indziej.
Idąc rue du Mail, bez trudu zgaduję, gdzie mieści się salon wystawowy Vivienne i co się w nim teraz dzieje. Dziewczyny z błyszczącymi oczyma i nieprzyzwoicie długimi nogami wsiadają lub zsiadają z tylnego siodełka zmotoryzowanych kurierów. To modelki. Niedawno przyleciały z Mediolanu. Są jak szarańcza – wszystkie jednakowe, nieskazitelnie piękne, ubrane na czarno, z obojętnymi twarzami bez makijażu jeżdżą na motorach z castingu na casting, z butami na szpilkach w torbie i z nogami oplecionymi wokół facetów, którzy przewożą je z miejsca na miejsce. Dwa dni przed pokazem głównej kolekcji nadchodzi pora na casting. Wchodzę za dziewczynami do budynku.
Salon balowo-wystawowy podzielono dziesięcioma wielkimi wieszakami na ubrania, na których umieszczono ze sto unikatowych sztuk odzieży: satynowe suknie balowe, wiskozowe drapowane w stylu greckim, dziergane z bawełny, wełniane i lniane kostiumy. Ciuchy warte milion funtów. Na jednej ścianie gablota ze wszystkimi torebkami projektu Vivienne Westwood, na drugiej – z biżuterią. Przy trzeciej ścianie stłoczone biurka, monitory, telefony komórkowe – brzęczenie jak w ulu. To miejsce pracy działu imprez, któremu szefuje Kiko Gaspar, szczupły, kompetentny Portugalczyk, od stóp do głów ubrany w Vivienne Westwood. W rogu ustawiono tymczasowe studio; ekran z oślepiająco białymi lampami i biurko, przy którym ogolony do skóry grafik z Włoch rozjaśnia, wyostrza i czyści fotografie dziewcząt w ubraniach pokazowych, które mają być wydrukowane i ustawione w takiej kolejności, w jakiej będą zaprezentowane modele.
Ubrania, buty i konfekcja z dzianiny zostały dopiero co dostarczone z włoskich fabryk i londyńskiego studia Vivienne. Biżuterię do tej kolekcji skonfiskowali celnicy w Calais. Nikt nie wyrywa sobie z tego powodu włosów z głowy. Niektóre sztuki odzieży są zrobione zaledwie w połowie, na stołach leżą w kawałkach, owinięte w bibułkę z logo Vivienne. Casting jest jednocześnie przymiarką modeli z kolekcji haute couture. Ubrania warte dziesięć tysięcy funtów, pospinane szpilkami, leżą na podłodze, choć za dwa dni z hakiem mają zostać pokazane światu – ale tym również nikt się nie przejmuje. Ostrożnie je omijam, starając się nie zaplątać w kolejkę dziewczyn oczekujących na swoją prezentację. Na schodach prowadzących do sali balowej ustawiono buty, jak szklane pantofelki dla setki punkowych Kopciuszków. Wszyscy rozmawiają przez komórki. W stłumionym gwarze rozróżniam pięć języków.
Cały czas napływają nowi ludzie. Jedni wchodzą, drudzy wychodzą. Nie widać, żeby ktokolwiek nad tym panował. Wydaje się, że za przepustkę wystarczy pewna mina i choćby jedna sztuka odzieży z kolekcji Vivienne. Tatuaż mile widziany. Pośrodku pomieszczenia samą swoją obecnością i – co pomocne – wysokim wzrostem przykuwa uwagę czterdziestoośmioletni Andreas Kronthaler, mąż Vivienne.
Dla osób zajmujących się modą to żadna nowość, ale dla tych, którzy znają Vivienne Westwood jedynie z nazwiska, może być zaskoczeniem, że Andreas, mąż i od dwudziestu lat współpracownik, jest obecnie współtwórcą jej kreacji. Kiedy się spotkali, ona była profesorem mody w Wiedniu, a on – jednym z jej studentów. Państwo Kronthalerowie są razem od jakichś dwudziestu pięciu lat, czyli w przybliżeniu tyle, ile wynosi różnica wieku między nimi. Więcej na ten temat w rozdziale Fräulein Kronthaler. Wszyscy, którzy się tu kręcą, doskonale wiedzą, że Andreas jest równie ważny jak Vivienne i że w czasie Tygodnia Mody ma pewną przewagę. Wyglądem przypomina skrzyżowanie Jeremy’ego Ironsa w wersji nieokrzesanej z Arnoldem Schwarzeneggerem. Ponadto wyróżnia go hipnotyzujące spojrzenie i muskulatura tyrolskiego kowala (nawiasem mówiąc, kowalstwo to rodzinny fach). Wszystkie te cechy czynią z Andreasa wyjątek w paryskim światku haute couture. Każdy, nie wyłączając Vivienne, trochę się w nim podkochuje. Ze wspomnień zebranych podczas gromadzenia materiału do książki wyłania się jedno: ich wspólna praca. Wyluzowani (mimo niesprzyjających warunków) i szczęśliwi partnerzy w życiu, sztuce i wspólnym biznesie.
Trudniej niż męża jest dostrzec Vivienne, schowaną za wieszakami. Na głowie ma przepaskę z bardzo stosownym napisem: „Chaos”.
– Nie mam czasu teraz rozmawiać, Ian, ale będę pamiętać.
Wszystkie potencjalne modelki są fotografowane, nieliczne z nich w ubraniach, które być może będą prezentować. Zdjęcia wybranych dziewcząt bookerka Maiwenn oznacza czerwoną kropką, podobnie jak to się robi ze sprzedanymi obrazami w galerii. Maiwenn kultywuje wygląd gejszy z Pearl Harbor, który łączy z butami Vivienne Westwood z kolekcji „Anglomania”, i to ona może modelki zaakceptować lub nie. Czerwone kropki stawia na ich nosach. Zielone kropki oznaczają, że dziewczęta dobrze wyglądają w pokazywanej odzieży. Ich brak nie jest jednak przeszkodą nie do pokonania, ponieważ jeszcze nie wszystkie ubrania są gotowe. Być może pokaz otworzy Issa, bardzo wysoka Japonka. Ajuma z Nairobi, często angażowana przez Vivienne, wróciła po urodzeniu dziecka. Marta z Walencji, która zdobyła medal w konkursie modelek, choć jeszcze nie skończyła szkoły, jest piękna jak zorza i podekscytowana jak mały szczeniak. Wszystko jest dla niej nowe, podniecające, a paryski pokaz przypomina bal przebierańców. Z pozostałych dziewczyn raczej emanuje eleganckie znudzenie osłodzone zabawą iPodami.
Niezwykle cenne zaproszenie na pokaz linii „Gold Label”, wydrukowane przed ustaleniem ostatecznej nazwy kolekcji
Kiedy wychodzę na spotkanie z redaktorką „Vogue’a”, zaczyna się klarować, która modelka wystąpi w pokazie i w której sukni.
– To nie tylko dostępność, to także chemia – tłumaczy Maiwenn. – Vivienne wcale nie płaci najwięcej, nigdy nie płaciła, więc niektóre dziewczyny mogą zrezygnować. Ale każda chce tu być, nawet jeśli jej agent się sprzeciwia. Jeżeli chodzi o Vivienne, wszyscy mamy podobne odczucia.
Do pokazu zostało trzydzieści godzin. Znowu siedzę po turecku na podłodze koło wieszaka, pod bolerkiem zrobionym na moje oko ze sznelki i pajęczyn, które Vivienne od nowa spina szpilkami i fastryguje. Otoczona przez najpiękniejsze kobiety świata w różnych stadiach nagości, tkaniny i wytwory zarówno piękna, jak i dziwactwa w rozmaitych etapach niegotowości, Vivienne potrafi jednak skupić się na formułowaniu komunikatu prasowego, który objaśnia jej kolekcje, a skrawki papieru – podobnie jak otaczające ją próbki materiałów – powoli scalają się w gotowy tekst.
W tym miejscu powinienem przedstawić wam graczy w drużynie Vivienne Westwood. Nie widzę wyraźnej hierarchii. Nie ma planu pracy, dyrektora. Wszystko dzieje się niepostrzeżenie, na zasadzie osmozy. Plotek. Szeptów. Zasadnicza obsada to: w rolach głównych Vivienne i Andreas. Można ich znaleźć między tablicami ze zdjęciami i półotwartymi kabinami przymierzalni, gdzie przebierają się nagie modelki. Andreas kręci się tu i tam, Vivienne siedzi albo pracuje przy manekinie. W miarę upływu czasu modelki coraz częściej są ubierane na oczach wszystkich. Christopher Di Pietro – szef handlu i marketingu – pojawia się i znika, i ma głos decydujący w każdej sprawie poza projektem. Ten wychowany w Londynie, Paryżu i Ulsterze były żołnierz armii francuskiej w ubraniach od Vivienne Westwood, z brodą zasłaniającą przystojne rysy, jest głosem rozsądku i przy okazji jedną z bardzo lubianych osób, które Vivienne ściągnęła do pracy. Carlo D’Amario, prezes i włoski ojciec chrzestny firmy Vivienne Westwood Inc., również bez przerwy wchodzi i wychodzi. Wygląda jak papież z rodu Borgiów, potężnej budowy, ogolony do skóry; lubi dawać do zrozumienia, że sukces finansowy grupy jest jego dziełem. Vivienne się z tym zgadza. Z pewnością oboje mają za sobą długą wspólną historię, sięgającą czasów butiku na King’s Road w latach 80. i krótkiego romansu we Włoszech. Dłużej widać go tylko podczas pokazu „Gold Label” i później, gdy rozmawia z włoskimi prawnikami i kupcami z Dalekiego Wschodu. Podobnie nieobecna aż do samego pokazu jest wielka trójca (po Vivienne i Andreasie) z działu projektowego. Murray Blewett i Mark Spye, kierownicy projektu, którzy są z Vivienne od początku lat 80., oraz Brigitte Stepputtis, szefowa działu haute couture, ściśle współpracują przy powstawaniu kolekcji i ich późniejszym upowszechnianiu. Misiowaty Alex Krenn projektuje wszystkie wzory na materiały, a Joe De Campos z żoną Beatą są odpowiedzialni za język wizualny firmy na tkaninach i papierze. Kiko Gaspar z Lizbony jest szefem działu imprez, więc to jego bitwa, jeśli nie wojna. Uśmiecha się do wszystkich, nie patrząc nikomu w oczy. To takie ogólne błogosławieństwo i ogólne upomnienie, żeby się, do diabła, sprężać. W salonie wystawowym, a później za kulisami Peppe, asystent projektantów, zawsze na bieżąco z nowymi trendami, i jego koleżanka Ilaria znajdują się w centrum twórczego zamieszania, razem ze stylistkami Yasmin i Rachel. Makijaż to oddzielne królestwo, nad którym panuje Val Garland, podobnie jak fryzura, będąca we władzy Sama McKnighta. Maiwenn Le Gall oraz Brice Compagnon siedzą przy jednym z nielicznych biurek i wybierają modelki. Mieszkają na planecie Mody, ale wydają się z tego zadowoleni. Rafael, ze zbójecką brodą, jak dyktuje tegoroczna moda, uśmiecha się nieustannie w zamroczeniu wywołanym permanentnym niedospaniem. Jako archiwista i asystent niestrudzenie służy wszystkim pomocą w rozmaitych sprawach oraz donosi z kuchni jedzenie i kawę. Wesołe usposobienie i umiejętność wyjaśniania, co się dzieje w tym kotle, uczyniły z niego moją gwiazdę przewodnią po gąszczu niezrozumiałego świata. Tę rolę zazwyczaj pełni Tizer Bailey, osobista asystentka Vivienne łącząca eteryczną urodę – w latach 90. była jedną z firmowych modelek Vivienne – z uspokajającym profesjonalizmem i dość obscenicznym śmiechem. Poza tym jest Benedikt, kolejny dwumetrowy Austriak z długimi włosami, chwilowo spiętymi do góry zestawem ołówków. To asystent Andreasa pochodzący – podobnie jak tylu innych: Georg, Alex, Brigitte – z tej części monarchii habsburskiej, w której zabronione są teatralne zachowanie i wybuchy temperamentu. Nie żartuję. Więcej melodramatu i awantur widziałem w księgarniach niż u Vivienne Westwood. Czuję się niemal zawiedziony.
– Tu jest wspaniale. Wszyscy chcemy tu pracować – mówi Christina Nahler, stażystka. – Zapłaciłam za to, żeby tu być. To znaczy, żeby tu pracować. Ale nauczę się tu więcej niż gdziekolwiek indziej. A to coś znaczy. To moda z historią. No wiesz, to w końcu Westwood. Ocieramy się o legendę.
Dwadzieścia osiem godzin do pokazu. Teraz stylizuje się wybrane modelki, tworzy ich sylwetki: które buty z którą sukienką, a potem ustala kolejność wychodzenia na wybieg – owa słynna narracja kolekcji plus próby fryzur i makijażu. Andreas dopasowuje dziewczyny do strojów.
– Opowiadamy historię – mówi z iskierkami humoru w oczach osłoniętych gęstymi rzęsami i daszkiem bejsbolówki – i dlatego przyciągamy uwagę. Tworzymy modę taką, jaką być powinna. Vivienne się nie zmienia. To, co robimy, jest rozpoznawalne, ponieważ to nie moda, tylko opowieść o Vivienne i jej reakcja na świat.
Temperatura podniosła się o dziesięć stopni. Praktykantki zabierają się do szycia.
Modelki, które mają jutro wystąpić, pojawiają się na przymiarki. Kręcą się wkoło, zmieniając kreacje, paplając przez telefon i pozując do zdjęć. Ściany pokrywają się błyszczącymi fotografiami dziewczyn zrobionych rozmaicie, ale z jednakowo nieuczesanymi włosami. Powietrze gęstnieje od drogich perfum i nerwowego śmiechu. Nareszcie docierają ostatnie brakujące buty, które omyłkowo pojechały do Londynu, i zajmują swoje miejsce w potężnej kawalkadzie obcasów na wielkiej klatce schodowej. Kolekcję biżuterii nadal przetrzymują celnicy, ale poza tym wszystko już zostało zgromadzone i teraz jest wypakowywane. Na podłodze rośnie góra bibułki ze znakiem firmowym: jabłkiem królewskim otoczonym pierścieniami Saturna. Zupełnie jakby to był dzień św. Mikołaja sponsorowany przez Vivienne Westwood.
Z trzydziestu potrzebnych modelek czternaście już wybrano: mają czerwone kropki na nosie i zielone na ciele. Pięć wpisano na listę rezerwową. Wiele top modelek figuruje na listach innych projektantów: dziewczyny z takimi imionami jak Dasha czy Iekeline – pochodzące ze wszystkich zakątków globu, rozmaitych narodowości, które łączy tylko nieziemska uroda, wysoki wzrost i to, że wszystkim przydałby się porządny posiłek. Przeważnie mają po dziewiętnaście lat. Mój flirt z Martą przerywa jej agent. Który, jak się okazuje, jest jej ojcem. Który, jak się okazuje, jest nieco młodszy ode mnie. Im bliżej wieczoru – tym więcej pojawia się modelek. Znowu wszystkich czeka nocka, więc sałatkę i owoce przeznaczone dla dziewczyn wypierają maślane ciasteczka, czekolada i pomrukujący ekspres do kawy.
Tworzenie pokazu to nie tylko sprawa odzieży. To spektakl obejmujący światła, muzykę, tematyczne fryzury i makijaż. To odrębna dziedzina sztuki.
– Uwielbiam pracować z Vivienne – mówi Val Garland, przedstawiciel tej ekskluzywnej dziedziny sztuki, robiąc przerwę w sprawdzaniu efektu białej farby do twarzy. – To takie twórcze wakacje.
– Dziewczyny lubią u nas pracować – mówi bookerka – dlatego że je szanujemy i dlatego że same stają się częścią naszej historii, o czym łatwo się zapomina. A Vivienne i Andreas to spokój i szacunek. Pod tym względem oboje są wyjątkiem w tej branży.
Na stronie państwo Spokój i Szacunek wykłócają się o jakiś dziergany drobiazg.
– Ależ, Vivienne, to wygląda jak szmata – mówi Andreas.
– Nieprawda, spójrz. Tu i tu można zeszyć i podczepić tutaj. Taki miałam pomysł i jest na to mnóstwo miejsca.
Mężczyzna wzrusza ramionami.
– Zostaw to – szepcze Vivienne do stażystki – tylko mu nie pokazuj.
Zostały dwadzieścia trzy godziny. Z Londynu przyjechały działy: prasowy i marketingu. Giordano Capuano, Laura McCuaig i Victoria Archer rozkładają się w połowie wielkiej klatki schodowej, szukają gniazdek, połączeń z Internetem, wyciągają koperty z zaproszeniami dla VIP-ów i opaski na rękę z napisem „wolny dostęp”. Znam ich z londyńskiej siedziby Vivienne Westwood Group, zawsze promieniujących elegancją i władczych. Dziwnie jest widzieć ich teraz siedzących w kucki na podłodze, jak studenci podczas strajku okupacyjnego, i grzebiących w stosach papierów. Tym razem sami muszą sobie poradzić. Harują więcej niż wszyscy, których znam, nie licząc lekarzy, i podobnie jak lekarze, pod presją potrafią przebalować całą noc, jeśli tego wymaga ich zawód – co niekiedy się zdarza. Zjawiają się ekipy prasowe z Dalekiego Wschodu oraz z międzynarodowego oddziału grupy VW i instalują się nieco na uboczu. Dziennikarze z Tajwanu przygotowują informacje na temat dalekowschodnich celebrytów, którzy zapowiedzieli swoją obecność. Do notek na temat Annie Chen i Wu Baia, „jednej z największych gwiazd rocka w południowo-wschodniej Azji”, dołączyli nawet zdjęcia z Internetu, żeby ekipa traktowała ich z wyjątkowymi honorami.
Czasami, choć nie zawsze, jedna z modelek staje się twarzą kolekcji. Naomi Campbell została nią w roku 1993, między innymi dlatego, że w butach na wysokich koturnach nie zdołała utrzymać równowagi i przewróciła się na wybiegu. Z kolei pod koniec lat 80. wszystkie tweedy i krynoliny Vivienne prezentowała Sara Stockbridge.
– To może być, choć niekoniecznie, pierwsza albo ostatnia dziewczyna w sukni ślubnej – wytłumaczyła mi później Vivienne. – Andreas jest geniuszem w tej dziedzinie, potrafi znakomicie dobrać dziewczynę do kreacji. Pamiętam, że kiedyś Naomi Campbell rozpłakała się, bo to Linda Evangelista, a nie ona miała włożyć cudowną błyszczącą suknię z metalowymi kwiatkami zrobionymi przez ojca Andreasa, i wtedy Andreas jej powiedział: „Naomi, wyglądałabyś jak Diana Ross”. Uważam, że nikt lepiej od niego nie potrafi wybrać. Ani radzić sobie z modelkami.
W tym roku o palmę pierwszeństwa rywalizują Ajuma z Nairobi i Marta z Walencji.
– Ona daje mi największe wsparcie – mówi Ajuma, eksmistrzyni w biegu na 400 metrów i jedna z „kolorowych dziewcząt” (jak to sama określa) wybranych przez Vivienne i Andreasa. – W Nowym Jorku i Londynie, a także w Kenii pracujemy razem w organizacji charytatywnej. Kiedy ich widzę, czuję się, jakbym spotkała przyjaciół. W kampanii, którą tam organizowaliśmy [Vivienne wspiera organizację dobroczynną działającą w Kenii w ramach United Nations International Trade Centre Ethical Fashion Initiative i produkującą dla niej torebki], jeździłam z nimi w miejsca, w których nigdy wcześniej nie byłam… straszne slumsy… oni są naprawdę odważni. A tutaj, w Paryżu, zawsze chcę uczestniczyć w ich pokazie. Niedawno urodziłam dziecko. Ale już wróciłam, więc teraz czas sprawdzić, czy jeszcze „to” w sobie mam.
Dopóki wyznaczanie kolejności nie jest zakończone, dopóty pierwsza i ostatnia pozycja w pokazie są do wzięcia.
Vivienne zdejmuje buty z imitacji skóry krokodyla i w samych skarpetkach podchodzi do półnagiej Silvii, żeby udrapować na niej dzianinę. Podwiązuje i wyciąga luźne fałdy materii, nadając im kształt opadającej pończochy upstrzonej aplikacjami i zebranej koło pośladków oraz piersi w linię typową dla klasycznych ubiorów Westwood. No i proszę. Wniebowzięta mina. Vivienne przy pracy. Zjednoczona z igłą i nitką.
– Vivienne jest teraz najszczęśliwsza – szepcze Christopher za moimi plecami. I ma rację, rzeczywiście jest szczęśliwa, pracując do późnej nocy.
Pojawiają się coraz to inne osoby: krojczy, ludzie z działu projektowania, rzecznicy prasowi, praktykanci. Razem około sześćdziesięciu osób, które w ciągu trzech dni przepracowały w sumie tysiąc osiemset roboczogodzin przy przygotowaniu paryskiego pokazu. Liczby rosną. Warstwa po warstwie, nakładają się na siebie wydatki, sumienność i sztuka: palimpsest luksusu. Sześćdziesiąt kompletnych stylizacji, dwadzieścia dziewięć modelek, czterdziestu fryzjerów i wizażystów. Osiemset pięćdziesięciu siedmiu gości znanych z nazwiska. Dwieście par ręcznie robionych butów. Ubrania warte razem milion funtów. Budżet pokazu sięgający powyżej dwustu tysięcy funtów. Grupę VW kosztowałoby to zaledwie sto dwadzieścia tysięcy funtów, ale trzeba uhonorować sponsorów i międzynarodową prasę. Każdy, kto jest jakoś związany z tym wydarzeniem, oczekuje raportów na bieżąco, świeżych zdjęć do swoich blogów i działów PR, a Victoria i Laura pilnie wysyłają informacje i szkice notatki prasowej – już niemal gotowej, zebranej w jedną całość z notatek i cytatów rozsianych po całym pomieszczeniu.
Nad ranem pojawia się skończona wersja komunikatu. Vivienne cytuje Szekspira, robi odniesienia do renesansu, oświecenia i Fridy Kahlo, a w tytule („Wszystko się łączy”) czyni aluzję do E. M. Forstera.
– Dużo uwagi poświęcam tytułom – powiedziała mi. – Jestem w tym dobra.
Zaproszenia na pokaz „Wszystko się łączy”, pachnące jeszcze farbą drukarską, Kiko przy stoliku w rogu wkłada do kopert. Mają logo kolekcji narysowane przez Vivienne: dwa splecione węże zjadające nawzajem swoje ogony – starożytny symbol agresywnej symbiozy mający wyrażać gospodarkę pożerającą naszą planetę.
– To główne przesłanie Rewolucji Klimatycznej[3] i mojego obecnego życia: że ważne jest wszystko, cokolwiek myślimy, mówimy czy robimy – wyjaśnia. – Bo wszystko się łączy.
Teraz wzywają nas do posłuchania muzyki, która ma towarzyszyć pokazowi. Kompozytor Dominik Emrich dokonał bardzo szerokiego wyboru, od barokowych marszów dworskich po angielskie madrygały i greckie melodie ludowe wykonywane na kreteńskich dudach. Jest też fragment z Alfreda Schnittkego i trochę Saint-Saënsa podkreślonego wybijaniem rytmu, co nadaje muzyce charakter taneczny i jednocześnie złowróżbny: „Bum! – uwaga, koniec świata” – straszy grzmiącym głosem Andreas, posyłając jednocześnie energiczny uśmiech. Nieźle się bawi: albo upoiła go moda, albo postanowił zwalczyć niewyspanie śmiechem. Vivienne jest w nastroju bardziej kontemplacyjnym. Ostatnio źle słyszy, jeśli w tle panuje gwar.
– Nie słyszę, co się mówi – narzeka na mantrę Dominika: „Wyrocznia Matki Ziemi… ślad krwi”, która pewnie spodobałaby się jej, gdyby do niej dotarła.
Tymczasem jej rozmowa z Andreasem skacze od butów do torebek i od fryzur do niepewności, jak to wszystko opisać.
– Powinno to być stosowane – mówi Andreas, wskazując ręką niesymetryczne uczesania.
– Masz na myśli dostosowane – poprawia go Vivienne.
A potem pojawiają się Rosita Cataldi i Paola Iacopucci z włoskiej fabryki Westwood z kwiatami i ucałowaniami dla Vivienne, która rozpromienia się na ich widok. Zaczynają rozmawiać i szybko przechodzą na włoski, język, który w ustach Vivienne brzmi bardziej miękko, jasno i zmysłowo niż rodzimy angielski.
Zostało tylko piętnaście godzin, w większości nocnych.
– Wyczekujesz na ostatnią minutę, wszystkie molekuły muszą być na swoim miejscu, a wtedy szuuu! – mówi Andreas, rysując rękami drzewo albo grzyb atomowy. – Vivienne i ja robimy to dla siebie, staramy się, by wszystko było zapięte na ostatni guzik. Nieważne, co myślą inni, jeśli według nas dziewczyny wyglądają bosko.
Jeszcze czternaście godzin. Prawdę mówiąc, poszedłem do „Café de Flore”. Wychyliłem espresso i whisky, starając się nie pogubić w pogaduszkach na temat mody. A kiedy wróciłem o drugiej rano, Vivienne była po uszy zagrzebana w pracy. Poza programem pokazu, muzyką i modelkami nie widziała świata. Czy oni w ogóle sypiają? Teraz zajmują się „modelami pokazowymi”, czyli takimi, które nigdy nie będą sprzedawane do sklepów, ale zostaną być może pokazane w artykule wstępnym w „Vogue’u” albo uszyte na miarę dla jakiejś ulubionej i bogatej klientki. Najwięcej uwagi poświęcają metalicznemu bikini robionemu na drutach, które na jutrzejszym pokazie trzeba będzie najprawdopodobniej przysłonić jakąś materią albo wzbogacić o włóczkową kamizelkę. Bikini ma być bardzo seksowne. Do ostatecznej przymiarki i poprawek wkłada je modelka równie radosna, co piękna. Vivienne jest skupiona i bardzo spokojna – efekt wielu lat doświadczenia i wielu paryskich kolekcji. Ogląda fotografie modelek i mówi niemal bezgłośnie – do mnie, do siebie czy też do każdego, kto akurat jej słucha: „Nie wiem, co robić”. Choć oczywiście wie. Na podłodze leży dwadzieścia dziewięć toreb z różową lamówką, z imionami i zdjęciami zabukowanych dziewcząt – toreb, w których znajdą się ich stroje. Po dwa dla każdej z nich. Imiona, głównie środkowoeuropejskie, brzmią bardzo podobnie.
– Tak jest od dziesięciu lat – wyjaśnia Rafael, asystent.
– Słowiańskie rysy i dystans to nie to, z czego Vivienne jest znana, ale obecnie coraz trudniej znaleźć modelki z charakterem i seksapilem. Doskonałość jest łatwa – dodaje bookerka.
Nareszcie komunikat prasowy jest ukończony, wydziergany przez Laurę i poprawiony przez Andreasa.
„Pokaz zatytułuję »Wszystko się łączy« – napisała Vivienne – ponieważ główne przesłanie Rewolucji Klimatycznej i mojego życia głosi, że ważne jest wszystko, cokolwiek myślimy, mówimy czy robimy”.
Zostało jeszcze trzynaście i pół godziny. Jest trzecia nad ranem. Kolekcja i porządek pokazu są dopracowane. Vivienne, z przekrwionymi oczyma, siedzi skulona na krześle, narzeka na spuchnięte nogi i sączy czerwone wino z kieliszka. Andreas pije białe.
– Na tym etapie najważniejsza jest kolejność. Musimy ją dobrze ustawić, szczególnie to, co pójdzie na otwarcie. To nadaje ton.
Teraz jako pierwszy pojawi się zestaw inspirowany Fridą Kahlo, na kościstej, androgynicznej Japonce. Jej fotografie były kilka razy przestawiane, ale stale wyskakiwały do przodu. Ajuma włoży białą suknię kolumnową; Marta między innymi koronkę ze sznelki. W ostatniej chwili mnóstwo uwagi poświęca się stylizacji, która ma podkreślić narrację (idea pielgrzymki, odniesienia do Kahlo) – a więc pojawiają się: stroik na głowę z olbrzymich kwiatów i wstążki wyglądającej na antyk, girlandy i laseczki w dłoniach.
– Nikt nie potrafi stylizować lepiej od Andreasa – mówi Vivienne. – Próbujemy, zmieniamy, póki nie jest dobrze. Poszukujemy perfekcji, a kiedy ją znajdziemy, możemy iść spać.
Vivienne i Andreas pomagają ustalić ceny, o które wybuchały kłótnie jeszcze w Londynie i we Włoszech, w rozmaitych przedziałach: od poziomu tylko „kosztownych” do „wyłącznie dla oligarchów”. Już jest późno, a część zadań może poczekać na spokojniejsze dni po pokazie, kiedy zacznie się sprzedaż.
Czwarta rano. W Paryżu podczas Tygodnia Mody zdobycie o tej porze taksówki okazuje się niemożliwe. Dojście na piechotę do mieszkania przyjaciół zajmuje mi półtorej godziny. Przekonałem się, że buty od Vivienne Westwood niepraktyczność nadrabiają wygodą i wytrzymałością. Przynajmniej te męskie.
Jeszcze pięć godzin. Troszkę spałem. Większość pracowników Vivienne Westwood – nie. O godzinie ósmej przenieśli się z salonu wystawowego przy rue du Mail do miejsca, gdzie odbędzie się prezentacja. Przez noc działała tu ekipa budowlana, żeby stworzyć wnętrze odpowiednie do pokazu i zaaranżować przebieralnie. Normalnie budynek przy rue du Quatre Septembre 18, niedaleko Bourse[4], jest bankiem. Wielkie atrium w środku, wyglądające jak połączenie XIX-wiecznej opery z futurystycznym hangarem, nadaje gmachowi charakter dekoracji z Łowcy androidów po przeróbkach Tima Burtona. Jest potężne. Można by po nim latać małym samolotem. Najpierw trzeba wejść na górę monumentalną klatką schodową, której strzegą groźni ochroniarze w przepisowych czarnych okularach i garniturach firmy Hugo Boss, co już tworzy atmosferę jak w przedsionku królewskiego pałacu. Z głośników grzmi muzyka, próba generalna tego, czego dokonał Dominik, a sam kompozytor pochyla się nad konsolą i miętosząc w ustach szalik, kończy finale mające towarzyszyć wyjściu na wybieg Vivienne i Andreasa. Za atrium, przez plątaninę szklanych mostków i przezroczystych drzwi, widać trzy podziemne piętra budynku. Windy nieustannie kursują z dołu na górę i postanowiono, że modelki będą nimi wjeżdżać, a potem zjeżdżać, okrążając sześciokątny wybieg otoczony falangą fotografów (zapowiedziało się osiemdziesięciu). Wokoło wiszą potężne lustra, tak że odbijające się w nich modelki będą przypominały anioły schodzące i wchodzące po drabinie Jakubowej. Będzie w nich również widać publiczność i, naturalnie, fotoreporterów.
Na najniższym poziomie, w czterdziestu postawionych przebieralniach, wre gorączkowa praca. Val i Sam realizują zaplanowaną stylizację na „zabłocenie”, strzepując z pędzli brązową farbę. Dziewczyny za każdym razem nerwowo zamykają oczy.
Dwie godziny do rozpoczęcia pokazu. Kiko zwołuje naradę produkcyjną. Dwadzieścia cztery osoby z międzynarodowego zespołu Vivienne Westwood Group, posługujące się w sumie ponad tuzinem języków, mają powitać i usadzić dziennikarzy, klientów, kupców i sponsorów ze wszystkich zakątków świata. Jedna trzecia miejsc przeznaczona jest dla Dalekiego Wschodu, w tym przedstawicieli prasy i kupców z Chin, Tajwanu, Hongkongu i Japonii. Kiko mobilizuje swoją ekipę:
– To wyjątkowe miejsce. Nasz pokaz też musi być świetny.
Na schodach panuje taki tłok, że Laura, w butach na wysokich obcasach, oczywiście od Vivienne Westwood, leci do tyłu, wywołując efekt domina, który udaje się powstrzymać jednemu z wielu kręcących się tu mężczyzn w kraciastych garniturach (również od Vivienne Westwood).
Są trzy rzędy foteli i ścisła hierarchia zajmowania miejsc.
– W Wersalu musiało być podobnie – żartuje mój znajomy, Francuz.
Przedstawiciele prasy brytyjskiej, amerykańskiej i dalekowschodniej zostali ulokowani w pierwszym rzędzie, tak by jako pierwsi mogli ujrzeć wchodzące modelki. Na drugim krańcu, ale z równie doskonałym widokiem na scenę, siedzą kupcy: elitarna grupka kobiet i mężczyzn, którzy mają pierwszeństwo przy zakupie modeli Vivienne Westwood, prosto z wybiegu. Albo do noszenia, albo tylko do zbiorów. Jedna z lojalnych klientek bierze każdy ubiór z kolekcji – to wydatek wielu setek tysięcy funtów. „Time” „Harper’s Bazar”, „Sunday Times”, „Telegraph”, „Marie Claire”, „New York Times”, „International Herald Tribune” dostali pierwsze miejsca. „Vogue” ma wiele foteli – dla przedstawicieli z różnych krajów. I teraz, w pierwszym rzędzie gwiazd, siedzi Gene Krell z edycji japońskiej. Gene Krell, dawny właściciel butiku „Granny Takes a Trip”, przeszedł do legendy mody jako ten, który wypromował w Londynie styl glam rock. Przez jakiś czas był lokatorem Vivienne. Jak sam wspomina, wyciągnęła go z nałogu heroinowego, ratując od przedwczesnej śmierci.
W pomieszczeniach pod nami modelki, z upiętymi wysoko włosami osłoniętymi siatką, wkładają T-shirty z nadrukiem „VW GOLD LABEL SS [spring/summer] 2014”. Wyglądają jak Nora Batty[5] w wersji rockabilly. Większość ma na sobie jedynie stringi.
Jeszcze tylko dziewięćdziesiąt minut. Próba generalna butów. To rytuał pokazów, ale dla Vivienne Westwood niebywale istotny ze względu na typowe dla niej bardzo wysokie obcasy; po słynnym upadku Naomi Campbell na wybiegu w 1993 roku zaczęto przywiązywać do tego szczególną wagę. Modelki, metr osiemdziesiąt wzrostu, na piętnastocentymetrowych koturnach, mające zejść na wybieg z windy w ruchu, żądają próby kostiumowej. Pojawiają się ostatnie dziewczyny.
Teoretycznie pokaz zaczyna się za pół godziny. Jest czwarta po południu. Dzwonią z informacją, że poprzednie pokazy się przedłużyły, więc możliwe, że zaczniemy dopiero za kwadrans piąta. Westchnienie ulgi. Vivienne zsuwa suknie z ramion, poprawia wymyślne girlandy i wieńce w stylu Fridy Kahlo, a fotografowie pstrykają zdjęcia na prawo i lewo. Dziewczyny przywykły do tego i pozują na surowym tle w kolorze czarnym albo białym: idealne, poważne, a za chwilę rozbawione kokietki. W grupkach po dwie, trzy, pozwalają się utrwalać na niezliczonych telefonach komórkowych wszystkim tym, którzy mają opaski dające wolny dostęp wszędzie. Mają zdjęcia na etapie między jedną kreacją a drugą, z siatkami na włosach. W majtkach i półnagie. Tu nie miejsce na prywatność, zresztą wkrótce i tak wszystko trafi do Internetu.
Vivienne, w chustce na głowie i okularach, zaczyna przypominać właścicielkę szalonego burdelu.
– Jestem zmęczona – przyznaje – ale to wspaniałe, kiedy wreszcie wszystko zaczyna wychodzić, prawda?
Jeszcze tylko pięć minut. Alarm. Nadciąga tsunami, fala ludzi i lamp błyskowych, a w jej centrum malutka, ale natychmiast rozpoznawalna Pamela Anderson. Ciut niższego wzrostu niż przeciętny, nawet na wysokich obcasach Vivienne Westwood, Pamela już z dala świeci włosami i statusem celebrytki. Lojalna, mimo niedługiego stażu, muza w świecie Vivienne, przyleciała specjalnie na ten pokaz z Los Angeles, zamawiając apartament w hotelu „Plaza Athénée”. Po pokazie zaplanowano obiad z Pamelą i Carlą Bruni – dawną modelką Westwood – która najwyraźniej jest dobrze znana w Paryżu.
– Tylko kilkoro przyjaciół, jesteśmy bardzo zmęczeni – mówi Christopher.
Pamela, Carla i Vivienne mają mnóstwo do obgadania, żeby być na bieżąco we wspólnym świecie ekopolityki i praw zwierząt. Kto by się spodziewał!
W końcu Suzy Menkes siada na fotelu, Pamela Anderson zajmuje swoje miejsce i pokaz zaczyna się z półgodzinnym opóźnieniem. Dokładnie za trzy minuty Vivienne zostanie ukarana grzywną przez Paryską Federację Mody. Światła przygasają. Trzydzieści metrów nad nami lampa łukowa łypie okiem, czatując na pierwszą modelkę, która wchodzi do windy prowadzącej do atrium. Potężne lustra odbijają fotografów oraz dziewczynę otwierającą pokaz i nagle sto pięćdziesiąt kosztownie wyperfumowanych głów podnosi się do góry. Atrium rozbłyska fleszami i niczym pole różnokolorowych zakwitających jednocześnie krokusów unosi się dwieście smartfonów. Wszędzie, tylko nie w pierwszym rzędzie. Ci z pierwszego rzędu nie trudzą się robieniem zdjęć osobiście.
Pokaz, którego porządek ustalono po długich bojach, zaczyna się od montażu z Fridą Kahlo, potem przechodzi do kolorów i faktur związanych z pielgrzymowaniem i folklorem, a kończy się na ukłonie w stronę Yves’a Saint Laurenta i wirtuozowskiego kroju, który rozsławił Vivienne w czasach postpunkowych. Wszystkie dziewczyny zachowują superpoważny i superseksowny chłód, który stanowi ich zawodową zbroję. Wydaje się, że dwanaście minut to bardzo długo. Jeśli brakuje narracji, języka, to trudno znieść nieustanny rytm pojawiania się jednej kobiety za drugą w trzydziestosekundowych odstępach. Plus nadmiar wrażeń wzrokowych. Kolory, kształty, wyjątkowa uroda kreacji i dziewcząt; czasami ma się wrażenie, że czas stoi w miejscu. Modelki ukazują się i znikają z mojego pola widzenia, a ich ubrania płyną, jakby zaprzeczając prawom grawitacji, lekkie jak powietrze, a przecież utrzymujące ciężar oczekiwań imperium mody i śmiejące się po cichu z piękna, które można wyczarować z tkaniny i ludzkiej postaci. No i proszę: wzruszyło mnie piękno. Kiedy pod koniec wstajemy, kątem oka widzę, że Mark Spye płacze z zachwytu. Kto by się tego spodziewał po przysadzistym facecie po pięćdziesiątce we flanelowej koszuli w kratę?
– To jedna z jej najlepszych kolekcji – mówi. – To właśnie to, co robi najlepiej.
Pokaz skończony. Krótka sprzeczka o to, kto pierwszy ma pojawić się na wybiegu, Vivienne czy Andreas, w zamieszaniu ginie gdzieś bukiet, który miała nieść Vivienne. W końcu idą razem, trzymając się za ręce, aż w którymś momencie Andreas dołącza do braw dla Vivienne, która jak zwykle przyjmuje owację z nieśmiałym uśmiechem.
Daje do myślenia. Ćwierć miliona funtów. Dwanaście minut. Sześćdziesiąt kompletów ubrań. Tysiąc osiemset roboczogodzin. Nie można się nie zastanawiać, o co tu właściwie chodzi. Jak powiedział lord Chesterfield (o seksie, ale sprawdza się to również w odniesieniu do haute couture), przyjemność jest chwilowa, widowisko absurdalne, a koszty piekielne. Chyba już dość mody jest na świecie? Każdy musi zauważyć porywające piękno tkaniny pieszczącej doskonałe ciało. Można znaleźć wiele argumentów, szczególnie tu, w Paryżu, na rzecz udoskonalania każdej ludzkiej formy sztuki jako dziedziny, rzemiosła, religii. Ale w kulcie mody, w odróżnieniu na przykład od sztuk pięknych, a nawet kuchni, jest jakiś fetysz chwili obecnej, który ma własną magię, co niekiedy działa na niekorzyść formy artystycznej. Głupku, to sprawa ekonomii! Który z tych projektów wytrzyma próbę czasu? Po co nieustannie projektować, projektować, projektować? Czym Vivienne może uzasadnić koszty, mile lotnicze, wysiłek setek niezwykle utalentowanych i przeważnie źle opłacanych osób? Dobrze o niej świadczy to, że nie zamyka oczu na te zarzuty i niektóre z nich odpiera bezpośrednio. W ciągu roku spędzonego z Vivienne nauczyłem się więcej o sensie mody niż większość mężczyzn w ciągu całego życia i dowiedziałem się, co przyciąga wielbicieli do ołtarza sztuki Vivienne oraz dlaczego ona nie ustaje w tworzeniu. Jest oczywiście imperatyw ekonomiczny. Mnóstwo ludzi utrzymuje się z tego, co robią Vivienne i Andreas. Dochodzi coś jeszcze: wiara w to, że moda jest ważna jako centrum życia kulturalnego i że poprzez odzież Vivienne tłumaczy swój sposób postrzegania świata.
Po pokazie wokół Vivienne kłębi się masa dziennikarzy modowych. Kamery, telewizyjne relacje na żywo: to epicentrum, nawet jeśli tak krótkotrwałe, medialnego tornada w ciągu Tygodnia Mody. Vivienne pozostaje nieporuszona. Jako chyba jedyna kobieta w sali niespecjalnie przejmuje się swoim strojem czy wyglądem, przekonana, że jej stylu nic nie zaćmi. Udziela krótkich wywiadów po francusku, włosku i niemiecku, choć właściwie językiem mody jest anglo-amerykański. Nawet Tajwańczycy mówią z akcentem Carrie Bradshaw[6]. Przez gwar przebija się wymowa rodem z Derbyshire:
– Miałam wizję dziewczyny pielgrzymującej…
Następnego dnia rano, lekko przepity, siedzę z Vivienne w salonie wystawowym, jeszcze przed przybyciem kupców.
– Niektóre miejsca dają początek legendzie – mówi kreatorka – na przykład o Wenus z wyspy Cytery.
To oczywiście nie jest odpowiedź, jakiej się oczekuje na pytanie: „Czy lubisz Paryż?”. Ale poczekajcie.
– Paryż mnie kompletnie zmienił. Jest tak. Pakuję się w jakieś sytuacje. Siedzę tu z tobą w Paryżu i jestem kreatorką mody, ponieważ uważałam wybór tego zawodu za obowiązek. Chciałam pomóc Malcolmowi, mojemu ówczesnemu chłopakowi. Powiedziałam: „Malcolm, albo ja będę pomagać tobie w interesie muzycznym, albo ty mnie w sklepie. Albo-albo. Sam zadecyduj”. I on powiedział: „Moda, moda i tylko moda”. Ale potem zajął się muzyką! Właśnie wtedy postanowiłam nie dawać za wygraną, żeby udowodnić coś sobie, i wtedy zrobiłam pierwsze porządne kolekcje, i wtedy przyjechałam do Paryża. I zakochałam się, prawdę mówiąc. I będąc zakochana, czułam się tak, jakbym zawsze to wiedziała. To mianowicie, że Paryż jest dla mnie ważny. I jeszcze to, że mam coś do powiedzenia w modzie. Ludzie dziwią się, że można zacząć jako punk, a potem przejść do haute couture, ale to wszystko się łączy. Dlatego jedną z początkowych kolekcji nazwaliśmy „Punkature”. Rozumiesz, dla mnie tu nie chodzi o modę, tylko o opowieść. Chodzi o idee.
Ale powinniśmy zacząć od Paryża, ponieważ to jest centralny punkt mojego życia, jeśli chodzi o ubrania. Po raz pierwszy przyjechałam do Paryża z punkowym zespołem Malcolma, New York Dolls. Mieli tutaj zagrać. Dopiero po latach doceniłam Paryż, dostrzegłam jego sztukę i historię – dzięki przyjacielowi, nazywał się Gary Ness. Później ci o nim powiem. Teraz tylko tyle: część z tego, o czym opowiadam, mogę ci zdradzić, ponieważ minęło już dużo czasu i niektórych ludzi, jak Malcolm czy Gary, już z nami nie ma. Będąc w Paryżu, często myślę o Garym. Mieliśmy tu niesłychane przeżycia, dzięki Gary’emu, ponieważ znał historię. Chodzi mi o to, że niektóre rzeczy przychodzą mi do głowy, bo interesuje mnie przeszłość. Interesują mnie geniusze z dawnych czasów. Ciekawi mnie wizja świata ludzi z przeszłości. Z tego, co kiedyś się wydarzyło, możemy wiele się nauczyć; poznać dawne ideały i nadzieje na przyszłość. I to właśnie tu czuje się bardzo mocno.
To Malcolm wpadł na pomysł, że powinniśmy zrobić pokaz w Paryżu. Był początek lat 80. Na stanowisku asystentki mieliśmy Francuzkę, Sylvie Grumbach, zresztą bardzo dobrą. To była moja trzecia kolekcja, „Bawoły”, po wcześniejszych „Piratach” i „Dzikusach”. Oficjalny tytuł brzmiał „Błotna nostalgia”, tak jak sklep, który wówczas prowadziliśmy. Początek new romantic. To ja! Pokazaliśmy „Bawoły” w Olympii[7] i postanowiliśmy powtórzyć to w stolicy Francji. Między innymi dlatego, że w latach 1981–1982 moje rzeczy były kopiowane i pokazywane tam na wybiegach. Na przykład cały Paryż naśladował kolekcje punkowe.
Zrobiliśmy zatem pokaz w Paryżu, w „Angelina’s Café” przy rue de Rivoli. W porównaniu z tym, co jest teraz, wtedy mieliśmy bardzo skąpy budżet, ale to było tym bardziej kuszące. Nie tylko dlatego, że nowe czy że byłam młodsza. W tamtych czasach przedstawiciele czasopism modowych oglądali pokaz, a następnego dnia wypożyczali od nas ubrania i robili materiał. Proste. Wszystko za jednym podejściem. Tak działały „Vogue” francuski, włoski, nawet amerykański. Włoski i amerykański „Vogue” mnie wypromowały. To stało się bardzo szybko. Ależ to było ekscytujące! Widziało się rezultaty własnej pracy, odzew był natychmiastowy. Naturalnie, świat mody był wtedy znacznie mniejszy.
Zaproszenie na pokaz „Błotnej nostalgii” – pierwszej kolekcji Vivienne prezentowanej w Paryżu
Nie denerwowałam się. Ani trochę. Nigdy, przenigdy się nie denerwowałam. Przynajmniej jeśli chodzi o ubrania. Nigdy. Mówiłam sobie: „Kocham je, a to najlepsze, co mogę zrobić”. Pierwszy pokaz paryski – kolekcja „Bawoły” z 1982 roku – wywołał sensację. Pokazywano ją we wszystkich gazetach i czasopismach. To było bardzo podniecające. Ale minęły lata, zanim poczułam, że jestem w Paryżu akceptowana, tak jak teraz, czy zanim uznałam, że naprawdę mogę nazwać się kreatorką mody. Zawsze o mnie pamiętali Włosi, dużo im zawdzięczam. Włoski i amerykański „Vogue” też były dla mnie wspaniałe, wspierały mnie na początku kariery ze względu na to, co pokazywałam w Paryżu. A zatem nawet na samym początku Paryż oznaczał dla mnie zmianę. Mniej punka. Mniej tabloidów. Zaczęto mnie traktować poważnie. Nie paryżanie czy francuska prasa modowa. Pierwsi wyciągnęli do mnie rękę Włosi, Amerykanie, a przede wszystkim Japończycy, którzy przyjeżdżali do Paryża kupować towar do butików. Dlaczego tak było? To zabawna historia. Powiem ci, choć nie powinnam, ale w tamtym czasie na przykład John Galliano był moim fanem i zrzynał moje modele, a wiem to stąd, że przychodził do sklepu. Pojechałam z przyjaciółką do Paryża na pokaz Johna, ogromnie jej się podobał, i słusznie, mnie też, ale to dlatego, że to był mój pokaz z poprzedniego roku! Pomyślałam sobie, no cóż, taki jest świat mody, naprawdę dziwaczny. Najpierw wypisywano, że moich rzeczy nie da się nosić, a w następnym sezonie i w jeszcze następnym wszyscy mnie kopiowali i sprzedawali znacznie drożej, bo mieli większe poparcie. No cóż. Wtedy mnie to dołowało, naprawdę. Na szczęście wierzyłam, że moje modele są świetne i że czas działa na moją korzyść. Ale mimo wszystko było to dziwne i lekko zniechęcające.
To fragment mojej paryskiej przeszłości. Sam początek. Widzisz, projektowanie to opowiadanie historii. Dziś rano, leżąc w łóżku, czytałam o sztuce chińskiej i poprzez jej wytwory próbowałam zrozumieć, jak oni myślą, jak pojmują świat. Albo kiedy mówię w tej kolekcji: „Wygląda, jakby szła do Canterbury”[8], to jakbym otwierała książkę i patrzyła na średniowieczny manuskrypt. Podobnie jest z tą biografią: jest opowieścią, tym, co chcę przekazać przez modę, przez zaangażowanie społeczne, przez swoje życie. To nie kopia mnie. Nie pokaże mnie całej. Coś ją zainspirowało. Robisz coś dlatego, że zostałeś zainspirowany; przypomina to wzięcie oddechu – proszę, oto ta dziewczyna, pielgrzymuje. Peleryna, którą nosi, musi być najlepsza z możliwych. Musi być wzorzystą szatą Józefa[9]. Musi być peleryną Czarnoksiężnika ze Szmaragdowego Grodu. Musi być peleryną trubadura. Jeśli, biorąc oddech, wchłaniasz te odniesienia, to w rezultacie masz coś, co oddaje ideę peleryny. Żeby otrzymać sumaryczną ideę „Vivienne” – choć nie jestem pewna, czybym tego chciała albo czy to w ogóle możliwe – musisz znaleźć odpowiednie skojarzenia, idee z przeszłości i cele na przyszłość. Tak jak ta peleryna. To właśnie daje ubraniom ponadczasowość. Ciężar gatunkowy. Ponieważ istnieje coś, do czego się odnoszą. Jak nostalgia. Jak świadomość, że zawsze kochałeś Paryż. Nostalgia za czymś, co już znasz. Kiedy to widzisz, od razu wiesz. Oto coś, co rozumiem, co poznaję. Jeśli mam jakiś talent, to wydaje mi się, że właśnie do tego.
Vivienne nagle podnosi na mnie wzrok.
– Znasz Pinokia? – pyta. – Prawdziwego, nie film? Nigdy nie oglądałam filmu. Pinokio mógłby znaleźć się na samym początku mojej listy lektur, razem z Alicją z Krainy Czarów. Musisz starać się być jak najlepszy. To część historii, którą chcę opowiedzieć. Bądź jak najlepszy. I żyj w zgodzie z sumieniem.
Tak jest, kiedy się robi kolekcję: zaczyna się szukać jakiejś historii. Ramy. I już jest. To właśnie dzieje się ze mną teraz. Chwilę uwagi, którą mi poświęcasz, którą poświęcają mi czytelnicy tej książki, muszę wykorzystać jak najlepiej. Należy szukać piękna. We wszystkim. W każdej chwili. I w każdym człowieku.
„Był sobie raz – zaczyna się Pinokio – kawałek drewna…”[10].
1 Charles Baudelaire, Malarz życia nowoczesnego, przełożyła Joanna Guze, przedmowa Czesław Miłosz, Gdańsk 1998, s. 18.
2 Grand couturier (fr.) – dyktator mody [wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki].
3 Climate Revolution to proekologiczna strona internetowa i program Vivienne Westwood.
4 Dawny budynek Paryskiej Giełdy.
5 Postać z brytyjskiego serialu komediowego Babie lato. Nora, niemłoda już gospodyni domowa, chodziła przeważnie w roboczym fartuchu i pomarszczonych pończochach.
6 Bohaterka serialu Seks w wielkim mieście, fanatyczka mody.
7 Budynek wystawowy w Londynie wybudowany w 1886 r.
8 Canterbury to od średniowiecza miejsce pielgrzymek do grobu św. Tomasza Becketa. Anglikom kojarzy się dodatkowo z Opowieściami kanterberyjskimi Geoffreya Chaucera, jednym z podstawowych zabytków literatury angielskiej.
9 Według Księgi Rodzaju (37:3) Józef, najukochańszy syn Jakuba, otrzymał od ojca piękną szatę z długimi rękawami (w niektórych tłumaczeniach: wzorzystą szatę), będącą obiektem zazdrości braci.
10 Carlo Collodi, Pinokio, przełożyli Krystyna i Eugeniusz Kabatcowie, Warszawa 2009, s. 5.