Читать книгу Czarne psy - Ian McEwan - Страница 11
Wstęp
ОглавлениеOdkąd, mając osiem lat, straciłem bliskich w wypadku drogowym, bacznie obserwuję rodziców innych ludzi. Uwidoczniło się to zwłaszcza, gdy byłem nastolatkiem; wówczas wielu moich przyjaciół nie akceptowało swoich rodzin, ja natomiast dość dobrze radziłem sobie w samotnej roli przyszywanego krewnego. W naszym sąsiedztwie nie brakowało owych odrzuconych ojców i matek, których autentycznie uszczęśliwiał kontakt z jednym przynajmniej siedemnastolatkiem, doceniającym ich dowcipy, rady, kuchnię, a nawet pieniądze. Jednocześnie sam byłem kimś w rodzaju ojca. Najbliższy krąg rodzinny, w którym żyłem, tworzyło wówczas niedawno zawarte, ale już rozpadające się małżeństwo mojej siostry Jean z facetem imieniem Harper. Miałem w tym nieszczęśliwym domu podopieczną i serdeczną przyjaciółkę — była nią moja trzyletnia siostrzenica, Sally, ich jedyne dziecko. Fale wściekłych kłótni i pojednań, przewalające się na przemian przez duże mieszkanie — Jean odziedziczyła połowę majątku; z mojej połowy utworzono fundusz powierniczy — spychały Sally na bok. Naturalnie identyfikowałem się z zaniedbanym przez rodziców dzieckiem, tak więc od czasu do czasu chroniliśmy się w dużym pokoju z widokiem na ogród, z zabawkami Sally i moimi płytami, oraz w maleńkiej kuchni, w której się zaszywaliśmy, ilekroć wybuchające wciąż dzikie awantury sprawiały, że woleliśmy zejść z oczu Jean i Harperowi.
Opieka nad siostrzenicą dobrze na mnie wpływała. Czułem się człowiekiem cywilizowanym i zdystansowanym wobec własnych problemów. Miały od tej pory minąć aż dwa dziesięciolecia, nim poczułem się równie zakorzeniony w życiu, jak wtedy. Najbardziej lubiłem wieczory, kiedy Jean i Harpera nie było w domu, zwłaszcza w lecie, gdy najpierw czytałem Sally do snu, a później odrabiałem zadania domowe przy dużym stole. Przeszklone drzwi stały otworem, czułem słodką woń ciast i owoców, zmieszaną z zapachem ulicznego kurzu. Przygotowywałem się do matury w The Beamish przy Elgin Crescent, rylni, która pragnęła nosić miano akademii. Gdy podnosiłem wzrok znad zeszytów i odwracałem głowę w głębi mroczniejącego pokoju, widziałem Sally, leżącą na plecach, z kocykiem i pluszowymi misiami skopanymi w kąt łóżka, z rękami i nogami rozrzuconymi szeroko w pozie, którą uznawałem za przejaw absolutnie nieroztropnej ufności w życzliwość otaczającego świata — czułem gwałtowny i bolesny skurcz serca, tak bardzo pragnąłem ją ochronić. Jestem pewien, że właśnie dlatego mam teraz czwórkę własnych dzieci. Nigdy nie żywiłem co do tego żadnych wątpliwości. W pewnym sensie człowiek pozostaje sierotą do końca życia — a troska o dzieci jest jednym ze sposobów troszczenia się o samego siebie.
Jean wpadała do nas zwykle znienacka, powodowana poczuciem winy bądź przepełniona miłością po pojednaniu z Harperem, i zanosiła Sally do ich części mieszkania, gruchając, czule tuląc ją i składając obietnice bez pokrycia. Wtedy właśnie ogarniało mnie najczęściej głębokie i mroczne uczucie wyobcowania. Zamiast się obijać bez celu lub, jak moi rówieśnicy, oglądać telewizję, wyruszałem zgarbiony w ciemność wieczoru, w dół Ladbroke Grove, do domu, który w danej chwili najbardziej lubiłem. Choć upłynęło od tamtych czasów z górą dwadzieścia pięć lat, wciąż mam przed oczyma obraz białych, zdobionych stiukami rezydencji, niektórych z łuszczącym się tynkiem, innych świeżo odnowionych, nieskazitelnych, na przykład przy Powis Square, i jaskrawożółtego światła bijącego z ich otwartych frontowych drzwi i wydobywającego z mroku bladego wyrostka — metr osiemdziesiąt wzrostu — co wchodzi do środka, szurając niedbale stopami obutymi w szpanerskie buty. „Dobry wieczór, pani Langley. Przepraszam za najście. Zastałem Toby’ego?”.
Toby najprawdopodobniej jest akurat z jedną ze swoich dziewczyn bądź siedzi w pubie z przyjaciółmi, a ja cofam się po stopniach werandy, mamrocząc jakieś przeprosiny, dopóki pani Langley nie zaproponuje: „Jeremy, może mimo to chciałbyś wstąpić? Chodź, napij się czegoś ze starymi nudziarzami. Wiem, że Tom ucieszy się na twój widok”.
Chwila rytualnego sprzeciwu i wahania, po czym wielkostopy dryblas przekracza próg; pani Langley prowadzi go korytarzem do wielkiego, pełnego książek pokoju z syryjskimi sztyletami, maską szamana, amazońską dmuchawką ze strzałami o grotach zatrutych kurarą. Czterdziestotrzyletni ojciec Toby’ego siedzi tam pod lampą, czytając przy otwartym oknie Prousta, Tukidydesa lub Heinego. Z uśmiechem wstaje i wyciąga do mnie rękę.
„Jeremy! Jak miło cię widzieć. Napij się ze mną szkockiej z wodą. Usiądź tam, posłuchaj i powiedz mi, co o tym myślisz”. I ożywiony pragnieniem wciągnięcia mnie w rozmowę, która wiąże się z moimi przedmiotami maturalnymi (francuski, historia, angielski, łacina), cofa się o parę stron do jakiejś straszliwej zawiłości z „W cieniu zakwitających dziewcząt” Prousta, ja zaś, równie spragniony popisu i akceptacji, stawiam czoło wyzwaniu. Tom poprawia mnie dobrodusznie, po czym ewentualnie zaglądamy do słownika Scotta-Moncrieffa, a pani Langley wchodzi z kanapkami i herbatą i pyta o Sally, pragnąc poznać najświeższe wieści z życia Harpera i Jean, których oboje z mężem nigdy nie poznali.
Tom Langley był dyplomatą ściągniętym do kraju, do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, po trzech kolejnych pobytach na placówkach za granicą. Brenda Langley zajmowała się pięknym domem i udzielała lekcji gry na klawikordzie i fortepianie. Podobnie jak wielu rodziców moich kolegów z Beamish Academy, państwo Langleyowie byli wykształceni i zamożni. Jakże znakomitym, upragnionym połączeniem wydawało się to mnie, który pochodziłem z rodziny o miernych dochodach i nieposiadającej książek.
Ale Toby Langley w ogóle nie doceniał swoich rodziców. Nudziły go ich aspiracje kulturalne, intelektualna ciekawość i brak uprzedzeń oraz przestronny, spokojny dom. Nieciekawe wydawało mu się nawet dzieciństwo spędzone na Bliskim Wschodzie, w Kenii i Wenezueli. Przygotowywał się bez przekonania do egzaminów maturalnych z dwóch przedmiotów (matematyki i sztuk plastycznych) i oświadczył, że w ogóle nie chce iść na studia. Zaskarbił sobie przyjaźń chłopców z nowych wieżowców koło Shepherd’s Bush, a jego przyjaciółkami były kelnerki i sprzedawczynie z wylakierowanymi fryzurami w kształcie ula. Sam szukał sobie kłopotów, chodząc z kilkoma dziewczynami naraz. Posługiwał się pracowicie wyćwiczonym slangiem, mówiąc na przykład „myślem” i „nawijam do niego” zamiast „powiedziałem mu”, który z czasem wszedł mu głęboko w nawyk. Ponieważ uważałem Toby’ego za swego przyjaciela, nic mu nie mówiłem, ale widział moją dezaprobatę.
Choć stale zjawiałem się u Langleyów pod pretekstem odwiedzenia Toby’ego, gdy on akurat był poza domem, pani Langley zawsze włączała się do gry, rzucając: „nie zaszkodziłoby, gdybyś wszedł”, i na Powis Square byłem naprawdę mile widziany. Czasem Langleyowie prosili mnie — jako człowieka wtajemniczonego — o opinię na temat nieobliczalnych wyskoków syna, a ja wiarołomnie, jak ostatni kołtun, rozwodziłem się nad jego potrzebą „odnalezienia siebie”. Na podobnych zasadach bywałem w domu Silversmithów, psychoanalityków neofreudowskiej orientacji, małżeństwa o zdumiewających poglądach na seks i z ogromną lodówką wypchaną najróżniejszymi przysmakami. Nastoletnie dzieci tej pary, dwie dziewczyny i chłopak, prymitywne świry, wodziły prym w okradaniu sklepów oraz wymuszaniu pieniędzy od dzieciaków na placach zabaw w Kensal Rise. Pewnie czułem się także w wielkim, zaniedbanym domu mojego przyjaciela Josepha Nugenta, również z Beamish Academy. Jego ojciec był oceanografem, organizującym wyprawy do niezbadanych dotąd przez nikogo miejsc na dnie mórz i oceanów, a matka — pierwszą kobietą felietonistką w „Daily Telegraph”, Joe uważał jednak, że jego rodzice są niewiarygodnie wprost nudni, i wolał towarzystwo zgrai chłopaków z Notting Hill, którym największą frajdę sprawiało wieczorne obijanie latarń ulicznych skuterami marki Lambretta.
Czy wszyscy ci dorośli wydawali mi się atrakcyjni po prostu dlatego, że nie byli moimi rodzicami? Nie, nie mógłbym takiej opinii potwierdzić, ponieważ uważałem, że są naprawdę mili. Interesowali mnie, uczyłem się od nich wszystkiego. Od Langleyów usłyszałem o praktykach religijnych mieszkańców arabskiej pustyni, doskonaliłem u nich łacinę i francuski i po raz pierwszy usłyszałem „Wariacje Goldbergowskie”. Od Silversmithów dowiedziałem się o najrozmaitszych rodzajach zboczeń i zachwycałem się baśniami o Dorze, Małym Jasiu i Wilkołaku, jadłem też wędzonego łososia, bajgle z wiejskim serem, naleśniki i barszcz. U Nugentów Janet wyjaśniła mi kulisy afery Profumo i namówiła do opanowania stenografii, jej mąż odegrał kiedyś przede mną człowieka cierpiącego na napady bólów mięśniowych w chorobie kesonowej. Ci ludzie traktowali mnie jak dorosłego. Przygotowywali mi drinki, częstowali papierosami, pytali o zdanie. Wszyscy mieli po czterdzieści parę lat, byli tolerancyjni, na luzie, energiczni. To właśnie Cy Silversmith nauczył mnie grać w tenisa. Gdyby którakolwiek z tych par była moimi rodzicami (oby), z pewnością lubiłbym oboje jeszcze bardziej.
Ale czy nie wyrywałbym się na swobodę jak wszystkie dzieci, gdyby moi rodzice żyli? Tego również nie mógłbym twierdzić z całą pewnością. To, do czego dążyli moi koledzy, wydawało mi się całkowitym zaprzeczeniem wolności, masochistycznym staczaniem się na dno społecznego rojowiska. Jakież wydawało mi się irytujące, że oni, zwłaszcza Toby i Jo, uważają mój układ rodzinny za raj na ziemi: śmierdząca nora — nasze brudne, zaniedbane mieszkanie, raczenie się bez umiaru dżinem od rana, moja szałowa, zapalająca papierosa od papierosa siostra, podobna do Jean Harlow, jedna z pierwszych w swoim pokoleniu amatorek spódnic mini, dramat (tylko dla dorosłych) jej burzliwego małżeństwa i Harper, prymityw o sadystycznych skłonnościach, wielbiciel skórzanych kurtek, posiadacz czerwono-czarnych tatuaży przedstawiających straszące się koguciki na jego bulwiastych przedramionach, nikogo, kto by mnie ganił za bałagan w pokoju, za ubiór, sposób odżywiania się, wyniki w nauce, kto by się interesował, gdzie przebywam albo ględził o moich perspektywach bądź moim zdrowiu psychicznym czy stanie uzębienia. Czego więcej mogłem chcieć? Niczego, chyba że — powinni by dodać — być bratem któregoś z nich.
Rozbieżność naszych preferencji była tak idealna, że pewnego zimowego wieczoru zdarzyło się, iż Toby siedział u mnie w domu, zażywając relaksu w lodowato zimnej brudnej kuchni, paląc papierosy i próbując zrobić wrażenie na Jean, która — muszę przyznać — nie cierpiała jego i jego prymitywnych wywodów, podczas gdy ja gościłem u Langleyów, wygodnie usadowiony przed płonącym kominkiem, ze szklaneczką czystej whisky w dłoni, a pod bosymi stopami miałem piękny bucharski dywan, który, zdaniem Toby’ego, stanowił symbol gwałtu kulturowego, i słuchałem opowieści Toma Langleya o straszliwie jadowitym pająku i agonii trzeciego sekretarza na półpiętrze ambasady brytyjskiej w Caracas. Przez otwarte drzwi po drugiej stronie korytarza dobiegał w wykonaniu Brendy jeden z rytmicznych synkopowanych ragtime’ów Scotta Joplina, które odkrywano wówczas na nowo i jeszcze nie zgrano do cna.
Zdaję sobie sprawę, że wiele z tego, co powiedziałem dotąd, świadczy przeciwko mnie; że to Toby, zauroczony w niesamowitej scenerii naszej kuchni piękną, szaloną i nieosiągalną dla niego kobietą, oraz wyskoki jego, Jo i dzieci Silversmithów stanowiły przejaw prawdziwego apetytu na życie, a fascynacja jakiegoś tam siedemnastolatka komfortem, elegancją i rozmowami z ludźmi starszymi od niego wskazywała na przytępioną inteligencję; no i że opisując ten okres swojego życia, nieświadomie naśladowałem nie tylko zarozumiałe, szydercze nastawienie mojego dojrzewającego ja, ale i mój sztywny, niezdarny, zapożyczony z pobieżnej lektury Prousta, zawiły sposób wysławiania się, który miał mnie ukazać światu jako intelektualistę. O sobie jako młodym chłopaku mogę powiedzieć tylko tyle, że choć wtedy ledwie zdawałem sobie z tego sprawę, straszliwie brakowało mi rodziców. Musiałem się jakoś bronić przed tym uczuciem pustki. Obwarowałem się więc pompatycznością oraz wyrafinowaną pogardą dla wszelkich inicjatyw moich przyjaciół. Oni mogli wędrować swobodnie, ponieważ byli zabezpieczeni; ja potrzebowałem ognisk domowych, które opuścili.
Byłem gotów obyć się bez dziewczyn — głównie dlatego, że sądziłem, iż będą odrywać mnie od pracy. Słusznie założyłem, że najrozsądniejszym wyjściem z mojej sytuacji — mam na myśli mieszkanie z Jean i Harperem — będą studia uniwersyteckie, a do tego musiałem zdać maturę. Uczyłem się zawzięcie, poświęcając na to dwie, trzy, a nawet cztery godziny każdej nocy na długo przed egzaminami. Inny powód mojej wstrzemięźliwości wynikał z faktu, że pierwsze doświadczenia mojej siostry w tym zakresie (ja miałem wówczas lat jedenaście, a ona piętnaście, i bezimienna horda wciąż defilowała przez sypialnię, którą dzieliliśmy; ciotka zresztą wyrzuciła nas w końcu oboje) były tak niedwuznacznie udane, że czułem się zupełnie przytłoczony. Podział doświadczenia i znajomości rzeczy ukształtował się pomiędzy Jean a mną w taki sposób, że ona rozłożyła swe piękne członki — by użyć sformułowania Kafki — na mojej mapie świata i zasłoniła terytorium oznaczone słowem „seks”, tak że byłem zmuszony podróżować w zupełnie innym kierunku — ku mrocznym wysepkom oznakowanym jako Katullus, Proust i Powis Square.
No i miałem przecież swoją miłość do Sally. Przy niej czułem się zarazem odpowiedzialny i czysty, niewinny — nie potrzebowałem nikogo innego. Sally była blada, rzadko zabierano ją na spacery; gdy wracałem ze szkoły, nigdy nie miałem ochoty wychodzić, a Jean w ogóle nie lubiła przebywać na wolnym powietrzu. Przeważnie bawiłem się z Sally w dużym pokoju. Ta trzyletnia dziewczynka miała władczy sposób bycia: „Nie na fotelu! Usiądź ze mną tutaj, na podłodze”. Bawiliśmy się w szpital, w dom, w błądzenie po lesie lub żeglowanie w nieznane. Sally zdyszanym głosem snuła opowieść o miejscach, do których docieraliśmy, o naszych zamierzeniach i nagłych przemianach. „Nie jesteś już potworem, jesteś królem!”. Zdarzało się niekiedy, że z drugiego końca mieszkania dobiegał nas wściekły krzyk Harpera, po którym następował bolesny jęk Jean, a mała Sally krzywiła twarz, idealnie naśladując grymas dorosłej kobiety, wspaniale zsynchronizowany ze wzruszeniem ramion, i mówiła czystym głosikiem dziecka, nieobeznanego jeszcze dobrze z właściwą konstrukcją gramatyczną zdań: „Mamusia i tatuś! Ale ci głuptasy!”.
Istotnie, miała rację. Harper pracował jako strażnik i twierdził, że robi eksternistycznie dyplom z antropologii. Jean wyszła za niego, gdy miała zaledwie dwadzieścia lat, a Sally osiemnaście miesięcy. Następnego roku, gdy odziedziczone pieniądze w końcu trafiły do rąk mojej siostry, kupiła mieszkanie i żyła z reszty spadku. Harper rzucił pracę i obijali się we dwójkę przez cały dzień, pijąc, kłócąc się i godząc. Harper chętnie stosował przemoc. Zdarzało się, że z niepokojem spoglądałem na czerwony policzek Jean lub jej opuchniętą wargę i myślałem o niejasnych zasadach męskiego kodeksu honorowego, które wymagały, bym sprzeciwił się mojemu szwagrowi i bronił siostry. Bywało jednak i tak, że wchodziłem do kuchni i zastawałem Jean przy stole, czytającą jakiś magazyn i palącą papierosa, podczas gdy Harper stał przy kuchennym zlewie ubrany jedynie w szkarłatne slipy, prezentując parę jaskrawoczerwonych pręg na pośladkach, i potulnie zmywał naczynia. Z radością przyznawałem, że jestem na to wszystko za głupi, i wycofywałem się do dużego pokoju i zabaw z Sally, gdyż to potrafiłem zrozumieć.
Nigdy nie pojmę, dlaczego nie dostrzegałem ani się nie domyślałem, że przemoc w stosunkach Jean i Harpera odbija się również na mojej siostrzenicy. Minęło dwadzieścia lat, zanim się zorientowałem, na jakie cierpienia była narażona Sally jako osamotnione dziecko. Wtedy nie wiedziałem, jak dorośli potrafią dręczyć dzieci, i pewnie nie chciałbym wiedzieć; wkrótce zamierzałem opuścić dom i już rosło we mnie poczucie winy. Przed końcem tamtego lata, niedługo po moich osiemnastych urodzinach, Harper odszedł na dobre, a ja miałem upragnioną maturę i miejsce w Oksfordzie. Miesiąc później, gdy przenosiłem książki i płyty z mieszkania do furgonetki przyjaciela, powinienem był szaleć z radości: mój plan dwuletni się powiódł, opuszczałem dom, czekała na mnie wolność. Jednak uparte i podejrzliwe pytania Sally, chodzącej za mną krok w krok między naszym pokojem a samochodem, były oskarżeniem o zdradę. „Dokąd jedziesz? Dlaczego? Kiedy masz zamiar wrócić?”. Sprawę mego powrotu drążyła uparcie, wyczuwając, że otrzymuje wymijające odpowiedzi; czasem w ogóle wolałem jej pytania przemilczeć. Wreszcie wpadła na pomysł, by zwabić mnie z powrotem, odwrócić moją uwagę od dyplomu z historii, i zaproponowała mi — jakże zuchwale, z jakim desperackim optymizmem — zabawę w żeglowanie w nieznane, a ja odłożyłem naręcze książek i pobiegłem do furgonetki, aby się tam rozpłakać. Wydawało mi się, że wiem aż za dobrze, jak Sally się czuje i jak się będzie czuła; było prawie południe, Jean wciąż spała po dżinie i tabletkach; miało jej to przynieść ulgę po odejściu Harpera. Przed odjazdem obudziłem ją, ale w istocie Sally mogła liczyć tylko na siebie. I nadal tak jest.
Ani Sally, ani Jean, ani Harper nie odgrywali żadnej roli w tym, co się działo potem. Nie odgrywali jej również Langleyowie, Nugentowie ani Silversmithowie. Wszystkich ich zostawiłem. Moje poczucie winy, moja świadomość zdrady nie pozwalają mi wrócić na Notting Hill — nawet na sobotę i niedzielę. Nie mógłbym znieść kolejnego rozstania z Sally. Wówczas myśl, że zadaję jej ból utraty, który sam odczuwałem, pogłębiła moją samotność i przytłumiła podniecenie studiami, które podjąłem. Uczyłem się, pogrążony w apatycznym na pozór przygnębieniu, stałem się jednym z tych nieciekawych typów, właściwie niezauważalnych dla swoich rówieśników i najwyraźniej posiadających pewną organiczną wadę — nieumiejętność przyjaźni. Skierowałem się zatem znów w stronę najbliższego ogniska domowego. Znajdowało się ono w północnym Oksfordzie i należało do pewnego adiunkta o ojcowskich instynktach i jego żony. Przez krótki czas błyszczałem w ich kręgu towarzyskim i parę osób mówiło mi, że jestem bystry. Nie powstrzymało mnie to jednak przed opuszczeniem najpierw północnego Oksfordu, a potem, na czwartym semestrze, samego uniwersytetu. Potem przez całe lata wciąż coś opuszczałem — miejsca zamieszkania, stanowiska, przyjaciół, kochanki. Od czasu do czasu udawało mi się stłumić moje niesłabnące poczucie dziecięcego wyobcowania dzięki zawieraniu przyjaźni z czyimiś rodzicami. Bywałem zapraszany, ożywałem, a potem wyjeżdżałem.
To żałosne szaleństwo zakończyło się z chwilą poślubienia Jenny Tremaine; miałem wtedy trzydzieści parę lat. Zacząłem wreszcie żyć. Napędzała mnie, by użyć zwrotu Sylvii Plath, miłość. Wyszedłem życiu naprzeciw lub raczej życie przyszło do mnie; dzięki moim doświadczeniom z Sally powinienem był rozumieć, że najprostszym sposobem odzyskania utraconego rodzica jest po prostu samemu nim zostać, aby przyjść z pomocą opuszczonemu dziecku, jakim pozostajemy w głębi serca, należy mieć własne dzieci do kochania. I w chwili gdy rodzice już nie byli mi potrzebni, zyskałem ich w postaci teściów, June i Bernarda Tremaine’ów. Nie było jednak domowego ogniska. Gdy ujrzałem ich po raz pierwszy, mieszkali w różnych krajach, a ich stosunki były zaledwie poprawne. June od dawna mieszkała na odludnym wzgórzu w południowej Francji i wkrótce miała poważnie zachorować. Bernard wciąż był osobą publiczną, człowiekiem, który wszystkich swoich gości podejmował w restauracjach. Oboje rzadko widywali własne dzieci. Jenny i jej dwaj bracia spisali w zasadzie rodziców na straty.
Przyzwyczajeń całego życia nie można wymazać w jednej chwili. Choć drażniło to nieco Jenny, uparcie trwałem w przyjaźni z June i Bernardem. Dzięki prowadzonym z nimi w ciągu kilku lat rozmowom odkryłem, że pustka emocjonalna i uczucie nieprzynależenia nigdzie i do nikogo, którego doświadczałem od ósmego do trzydziestego siódmego roku życia, miały poważne konsekwencje intelektualne: do niczego nie byłem przywiązany, nie wierzyłem w nic. Nie chodzi o to, że wątpiłem, że uzbroiłem się w jakże użyteczny sceptycyzm wobec własnej, całkiem racjonalnej ciekawości, ani o to, że na każdą rzecz zapatrywałem się ze wszystkich możliwych stron; nie było po prostu żadnej słusznej sprawy, żadnej trwałej zasady, żadnej fundamentalnej idei, z którymi mógłbym się utożsamić, żadnej transcendentnej istoty, o której istnieniu mógłbym szczerze, gorąco lub ze spokojem najgłębszego przekonania zapewniać.
Inaczej niż June i Bernard. Oni zaczęli razem jako komuniści, a potem każde poszło własną drogą. Lecz ich zdolność i pragnienia wiary nigdy nie zmalały. Bernard był zdolnym entomologiem; całe życie oddawał się zarówno uniesieniom, jak i surowej dyscyplinie nauki, a swoje komunistyczne przekonania zastąpił gorliwą obroną licznych projektów reform społeczno-politycznych, której poświęcił trzydzieści lat. June nawróciła się w 1946 roku dzięki spotkaniu ze złem pod postacią dwóch psów. Bernard uznał interpretację owego zdarzenia niemal za zbyt żenującą, by w ogóle można było na ten temat dyskutować. Szkodliwą zasadę, siłę, która cyklicznie atakuje, by zdominować i zniszczyć życie ludzi lub narodów, po czym wycofuje się, żeby czekać na następną okazję, dzielił zaledwie mały krok od świetlistego, kojącego, łaskawego i wszechmocnego ducha, przebywającego wśród nas i dostępnego nam wszystkim; może nawet nie krok; świadomość ich obu była równoczesna. June uważała, że nie da się tego pogodzić z materializmem właściwym jej dotychczasowym zapatrywaniom politycznym, i opuściła szeregi partii.
· · ·
Nie potrafię powiedzieć, czy czarne psy June należy traktować jako potężny symbol, błyskotliwy, obrazowy chwyt, dowód jej łatwowierności bądź też przejaw siły, która naprawdę istnieje. W tych wspomnieniach zamieściłem opisy pewnych zdarzeń z mojego życia — miały one miejsce w Berlinie, na Majdanku, w Les Salces oraz St Maurice de Navacelles — które można interpretować zarówno z punktu widzenia Bernarda, jak i June. Racjonalista i mistyczka, komisarz i joginka, członek wielu organizacji i niezrzeszona nigdzie indywidualistka, naukowiec i wyznawczyni intuicji, czyli Bernard i June, stanowią swoje skrajne przeciwieństwo, są dwoma biegunami, pomiędzy którymi prześlizguje się bezustannie moja niewiara. W obecności Bernarda zawsze wyczuwałem, że w jego obrazie świata brakuje jakiegoś elementu i że to właśnie June posiada do niego klucz. Niewzruszony sceptycyzm i nieprzejednany ateizm mego teścia kazały mi być ostrożnym; Bernard wydawał się nazbyt arogancki, za dużo spraw wykluczał, zbyt wielu rzeczom zaprzeczał. W rozmowie z June przyłapywałem się na tym, że myślę jak Bernard; czułem się skrępowany słowami, za których pomocą wyrażała swą wiarę, i drażniło mnie milczące założenie wszystkich wierzących, że są dobrzy, ponieważ wierzą w to, w co wierzą, że wiara jest cnotą, a niewiara niegodziwością lub, w najlepszym razie, stanem godnym politowania.
Nie wystarczy stwierdzić, że racjonalne myślenie i intuicja to dwie najzupełniej różne sfery i trudno je sobie nawet przeciwstawić. Bernard i June często rozmawiali ze mną o sprawach całkowicie ze sobą nieporównywalnych. Bernard na przykład był przekonany, że w ludzkich losach i uczynkach nie ma innych wzorców i tendencji niż czysto rozumowe. June nie mogła się z tym pogodzić; życie miało własny cel i sens i w naszym interesie leżało otwarcie się na nie. Nie załatwia również sprawy założenie, że obydwa te poglądy są dopuszczalne, a nawet słuszne. Akceptacja wszystkiego, niedokonywanie żadnych wyborów jest w moim mniemaniu równoznaczne niewierze w nic. Nie jestem pewien, czy u progu kolejnego tysiąclecia na naszej cywilizacji ciąży przekleństwo zbyt dużej czy zbyt małej wiary, czy to ludzie tacy jak Bernard i June przysparzają więcej problemów, czy też ludzie tacy jak ja. Byłbym jednak obłudny, gdybym nie wyraził swego przekonania, że miłość może zmienić i przywrócić życie. Dedykuję te wspomnienia Jenny oraz Sally, mojej siostrzenicy, która nadal ponosi konsekwencje swojego dzieciństwa; życzę jej, by ona również znalazła tę miłość.
Poprzez małżeństwo wszedłem do rodziny podzielonej, w której dzieci — dla samoobrony — musiały w znacznej mierze odwrócić się od rodziców. Moja skłonność do odgrywania roli kukułczego jaja przysporzyła Jenny i jej braciom trochę zmartwień, za co przepraszam. Pozwoliłem sobie na wiele rzeczy; najbardziej naganne z nich było przytoczenie pewnych rozmów nieprzeznaczonych do publikacji. Z drugiej jednak strony, chwile, w których ostrzegałem innych lub nawet siebie samego, że właśnie „pracuję zawodowo”, były tak rzadkie, iż popełnienie paru niedyskrecji stało się absolutną koniecznością. Mam nadzieję, że duch June i Bernarda również — o ile wbrew jego najgłębszym przekonaniom trwa jeszcze istota jego świadomości — wybaczą mi to.