Читать книгу Warszawianka - Ida Żmijewska - Страница 7

Rozdział I

Оглавление

1.

W sali odwiedzin X pawilonu wątła smuga światła z trudem sączyła się przez umieszczone pod sufitem okna, a kraty rzucały na ściany cienie w kształcie krzyży. Leontyna Rapacka, z trudem powstrzymując łzy, wpatrywała się w okute żelazem odrzwia. Czas, który pozostał do rozpoczęcia widzenia, zdawał się rozciągać w nieskończoność. Dziewczyna poczuła drapanie w gardle, więc sięgnęła po chusteczkę, ale nie zdążyła jej wyjąć, bo usłyszała wyczekiwany odgłos kroków: podkute buty z każdą chwilą coraz głośniej stukały o posadzkę. Jeszcze chwila i drzwi rozwarły się ze skrzypieniem, a dwóch uzbrojonych żandarmów wprowadziło aresztanta.

Odetchnęła z ulgą i uniosła dłoń w geście powitania. Narzeczony natychmiast ją zauważył i nie oglądając się na strażników, dopadł do kraty.

Stali naprzeciwko siebie w milczeniu. Leontyna przycisnęła rękę do piersi, próbując uspokoić serce, i nie spuszczała wzroku z ukochanego. Za każdym razem, kiedy go widziała, wydawał się mizerniejszy. A przecież wysyłała prowiant; oprócz niej więzień nie miał nikogo, kto mógłby się o niego zatroszczyć.

Chciała opowiedzieć mu o tylu sprawach… Często, leżąc w łóżku, układała przemowy, które miały podnieść go na duchu, ale kiedy tylko przekraczała bramę Cytadeli, czuła pustkę w głowie.

Zresztą w tym okropnym miejscu nie dało się spokojnie porozmawiać. Panna Rapacka przychodziła na widzenia od miesięcy, ale nie mogła przywyknąć, że od narzeczonego oddziela ją nie tylko podwójny rząd krat, ale także żandarm z karabinem, wsłuchujący się w każde słowo.

Najpewniejszym sposobem wymiany informacji pozostawały grypsy dostarczane przez przekupnego żandarma; tyle że o jednej sprawie Leontyna wolała opowiedzieć osobiście. O ile wystarczy jej odwagi.

Czas mijał, a ona nadal bez słowa wpatrywała się w więźnia.

– Oddali ci paczkę? – zapytała wreszcie, starając się, aby głos zabrzmiał naturalnie. – Zmizerniałeś.

– Nieważne. – Uśmiechnął się. – Jestem zdrowy.

– Odrzucili podanie o ślub – rzuciła jednym tchem i uchwyciła się kraty. – Drugi raz.

Zmienił się na twarzy. Miała wrażenie, że coś w nim zgasło.

– Może to dobrze.

– Nie mów tak. Złożę kolejne. Będę składać do skutku.

Pochylił się i spojrzał jej w oczy. Widziała w tym spojrzeniu i tęsknotę, i zachwyt.

Zawsze patrzył na nią w ten sposób. Od pierwszego spotkania u Mani, koleżanki z pensji, podczas poetyckiego wieczorku, który odbył się kilka dni po jego przyjeździe z Kijowa. Później, kiedy lepiej się poznali, powiedział, że spodobała mu się od pierwszego wejrzenia.

– Zostaw wszystko jak jest – odezwał się zduszonym głosem. – Może nie powinniśmy się pobierać.

– Ignacy! – krzyknęła tak głośno, że spacerujący między kratami żandarm odwrócił się w ich stronę. Pokiwał karcąco palcem.

– Już dobrze – wyszeptał narzeczony. – Zwyczajnie boję się o ciebie.

Leontyna od miesięcy nie przestawała zamartwiać się o wynik śledztwa. Pocieszała się jednak myślą, że jeśli dojdzie do procesu, jej ojciec, świetny adwokat, zrobi wszystko, aby wykazać absurd zarzutów wobec przyszłego zięcia.

Żandarm dał znak, że widzenie dobiegło końca.

– Przyjdę w następną sobotę.

Skinął głową, a potem cofnął się o krok i ruszył za strażnikiem. Leontyna wpatrywała się w niego, dopóki nie zniknął za załomem korytarza. A kiedy drzwi zamknęły się z hukiem, poczuła chłód.

Ze spuszczoną głową wyszła na dziedziniec. Owionął ją jesienny wiatr. Odetchnęła zimnym powietrzem, chcąc pozbyć się z płuc odoru więzienia. Niebo było szare od chmur i padał deszcz. Leontyna naciągnęła kaptur i z trudem – obcasy trzewików ślizgały się po mokrych kamieniach – minęła bramę i przerzucony nad fosą zwodzony most, który oddzielał Cytadelę od drogi wiodącej do miasta. A kiedy znalazła się po drugiej stronie, obejrzała się za siebie. Górująca nad Warszawą budowla z cegły i kamienia od zawsze napawała ją lękiem i gdyby dwa lata temu ktoś powiedział, że będzie tu przyjeżdżać tydzień w tydzień, na pewno by nie uwierzyła. Tym bardziej że wiodła spokojne życie i miała jasne widoki na przyszłość.

Wszystkie plany runęły w ciągu jednego dnia. Okazało się, że nic nie wiedziała o człowieku, którego zamierzała poślubić. Fakt, że czasem znikał, wcale jej nie dziwił, w końcu Ignacy kończył medycynę w Kijowie. Wiedziała też, że sympatyzował z socjalistami, ale nie pomyślała, że mógł należeć do ich partii. Jak ona się zwała? Proletariat.

W tym samym czasie aresztowano kilkoro innych znajomych i panna Rapacka zaczęła zastanawiać się, jak to możliwe, że wokół niej było tylu socjalistycznych działaczy, a ona nie zdołała tego zauważyć. Dręczyło ją też pytanie, dlaczego nikt nie próbował wciągnąć jej do partii.

W grypsie przysłanym z X pawilonu narzeczony wyjaśniał, że nie chciał jej narażać na niebezpieczeństwo. Że wiążąc się z nią, uległ słabości. Prosił, aby mu wybaczyła i jak najszybciej zapomniała.

Leontyna przepłakała kilka dni, a kiedy nieco się uspokoiła, postanowiła, że go nie opuści: w rodzinie Rapackich kobiety nie zostawiały swoich mężczyzn, niezależnie od okoliczności.

– Amen – powiedziała do siebie.

Odpędzając od siebie natrętne myśli, ruszyła w stronę dorożki, gdzie czekała Pelagia, służąca, która towarzyszyła jej w czasie wypraw do Cytadeli.

Wiatr wzmagał się, a deszcz uparcie siąpił. Dziewczyna wierzchem dłoni wytarła wilgotne oczy.

2.

Kiedy fiakier zatrzymał się przed bramą eleganckiej kamienicy w Alejach Ujazdowskich, panowała już ciemność, ale na szczęście przestało padać. Rozmiękła od wilgoci ziemia i kałuże na Zakroczymskiej sprawiły, że podróż trwała dłużej niż zwykle i Leontyna zaczęła się denerwować, choć wiedziała, że pora powrotu nie ma znaczenia – matka i tak będzie się złościć. Oficjalnie z powodu marnowania czasu i odrywania Pelagii od domowych zajęć, a naprawdę dlatego, że córka śmiała pojechać do narzeczonego bez pozwolenia.

Nie czekając na służącą, dziewczyna wysiadła z dorożki i zrezygnowanym spojrzeniem omiotła budynek. W świetle gazowych latarni można było dostrzec jasny fronton i pyszniący się nad bramą kuty balkon. Choć Rapaccy mieszkali tu prawie od trzech lat, w siedmiopokojowym mieszkaniu na pierwszym piętrze od frontu, Leontyna tęskniła za starym lokum na Mazowieckiej. Rodzice nie podzielali jej sentymentu, gdyż – co rzadkie i godne podkreślenia – zgodnie uważali, że rodzina jednego z najbardziej wziętych warszawskich adwokatów potrzebuje przestronnego, a przede wszystkim reprezentacyjnego lokalu w prestiżowym miejscu. A w końcu – po spłacie długów dziadka Konstantego i otrzymaniu spadku po chrzestnej matce ojca – mogli sobie na to pozwolić.

Pelagia płaciła za kurs. Przemarznięta Leontyna postanowiła nie czekać; przeskoczyła przez kałużę i już miała skręcić do bramy, kiedy z ciemności wyłonił się wystrojony w paradny mundur oficer huzarów. Towarzyszył mu wysoki cywil.

Zmierzyła obu mężczyzn niechętnym wzrokiem i łapiąc oddech, spróbowała ich wyminąć. Bezskutecznie: oficer odwrócił się i rozłożył ramiona. Panna Rapacka odskoczyła, chcąc uniknąć zderzenia, ale Rosjanin zdążył chwycić ją za rękaw i przyciągnąć do siebie. Poczuła zapach alkoholu.

– Daj całusa, panieneczko – wybełkotał natręt po rosyjsku, a jego ofiara zesztywniała ze strachu i ze złości. Szybko jednak odzyskała kontenans i już miała zaprotestować przeciwko tak skandalicznemu traktowaniu damy, ale nie zdążyła, bo uprzedził ją drugi mężczyzna, sądząc z tonu głosu, jeszcze trzeźwy.

– Michaił! Puść panią.

Oficer wymamrotał coś w odpowiedzi, a Leontyna, korzystając z zamieszania, wyrwała się z jego uścisku i pobiegła przed siebie. Starała się nie potknąć i zachować tyle godności, ile dało się w tak poniżającej sytuacji.

– Nic panience nie jest? – Zdyszana Pelagia dreptała u jej boku. – Zgraja przeklęta! – Spojrzała na Rosjan, którzy właśnie pakowali się do dorożki, z taką miną, jakby miała zamiar splunąć.

Leontyna nie odpowiedziała. Z ulgą minęła bramę, niedbale odpowiadając na ukłon stróża, i wpadła na klatkę schodową. Pomknęła na pierwsze piętro; przysadzista służąca ledwo mogła za nią nadążyć. Drzwi otworzył im Kazimierz wystrojony we frak. Nic dziwnego, trzy razy w tygodniu o tej porze ojciec przyjmował klientów.

W mieszkaniu było ciepło, na polecenie matki od rana paliło się w piecach. Dziewczyna odetchnęła, a lokaj pomógł jej zdjąć wilgotne okrycie. Pelagia podreptała w stronę służbówki: musiała przebrać się bez zwłoki, gdyż czekało ją dużo pracy.

Służąca zatrzymała się przy drzwiach buduaru i wezwana przez chlebodawczynię zajrzała do środka. Powiedziała coś półgłosem, a po chwili wycofała się i zniknęła za załomem korytarza. Leontyna pomyślała, że też powinna zajrzeć do matki i spróbować ją uspokoić.

Zerknęła w lustro. Wciąż była zaczerwieniona, miała załzawione oczy i potargane włosy. Nie obędzie się bez przykrych uwag: panna zdawała sobie sprawę, że niewiele to pomoże, ale przygładziła fryzurę, a potem podeszła do drzwi pokoju. Zapukała.

– Proszę – odpowiedziała matka omdlewającym tonem.

Leontyna nacisnęła na klamkę i starając się nie narobić hałasu, weszła do buduaru. Zatrzymała się w progu, chcąc przyzwyczaić wzrok do półmroku, a płuca do duchoty: gospodyni uważała, że każdy podmuch powietrza jest śmiertelnym wrogiem jej wątłego zdrowia.

– Wróciłaś wreszcie – rzuciła matka z wyrzutem. Sprawiała wrażenie rozkojarzonej; pewnie zażyła za dużo laudanum. – Mówiłam, że nie powinnaś marnować czasu z Osińskim.

Leontyna wysłuchiwała takich przemów od kilku miesięcy: kiedy rodzicielka dowiedziała się, czym zajmował się Ignacy, sympatia, jaką do niego żywiła, przerodziła się we wrogość. Gdyby narzeczony córki walczył o niepodległość, jego aresztowanie stanowiłoby powód do dumy, ale socjalista? Człowiek, który chciał wywrócić do góry nogami porządek świata, mógł sprowadzić na pannę z porządnego domu wyłącznie kłopoty.

– Nie zostawię go. – Leontyna zacisnęła usta. Nie zamierzała wdawać się w dyskusję, bo matka była głucha na argumenty.

– Jesteś niepoprawna. – Pani Amelia uniosła się na poduszce i popatrzyła na córkę zmęczonym wzrokiem. Wyglądała przy tym tak pięknie, że dziewczyna zadała sobie pytanie, dlaczego nie odziedziczyła chociaż połowy tej urody.

– Jakie to romantyczne, proszę mamy. – Do buduaru zajrzała Helenka, która znowu podsłuchiwała pod drzwiami.

Leontyna z rozczuleniem popatrzyła na siostrę, która nie miała piętnastu lat i wciąż uczęszczała na pensję, ale już wyglądała jak młodsza kopia matki. Nic dziwnego, że rodzicielka pokładała w niej ogromne nadzieje, większe niż kiedykolwiek w Leontynie, a nawet w Ludwiku, jedynym synu, który studiował prawo w Petersburgu.

– W zesłaniu na Sybir nie ma nic romantycznego – fuknęła matka i z wyrzutem spojrzała na starszą córkę.

– Jeśli go skażą, Tenia za nim pojedzie – ekscytowała się Helenka, która zdążyła rozsiąść się na brzegu leżanki. – Jak ciotka Eliza za wujem Edwardem.

– Nie opowiadaj głupstw, moje dziecko. Teraz są inne czasy.

Leontyna nie mogła się z tym zgodzić. Wiedziała, że gdyby przyszło jej jechać za Ignacym, nie wahałaby się ani chwili. W końcu był to główny powód, dla którego dążyła do ślubu – chciała mieć do tego prawo. Uważała jednak, że lepiej nie informować matki o tych planach.

– Pęka mi głowa. – Pani Amelia opadła na poduszki. – Idźcie na kolację, a potem do kuchni pomóc Pelagii. Panna z dobrego domu musi wiedzieć wszystko o gospodarstwie – dorzuciła na zakończenie swój ulubiony frazes, dziwnie brzmiący w ustach kogoś, kto nie potrafił zaparzyć nawet herbaty.

Na zakończenie wywodu westchnęła boleściwie i zamknęła oczy, więc dziewczęta w ciszy opuściły pokój.

– Dobrze, że zaraz kolacja – ucieszyła się Helenka. – Umieram z głodu – dodała, z obawą zerkając na drzwi, które przed chwilą za sobą zamknęła: rodzicielka wciąż powtarzała, że elegancka dama nie ma pojęcia, co to apetyt.

Wcześniejsza pora posiłku, którą Leontyna przed wyjazdem sama zaordynowała, oznaczała, że ojciec wybierał się na wista do wuja Władysława Lewińskiego. Nic dziwnego, że matka dostała migreny. Nie lubiła tych wyjść, a przecież człowiek, który pracował tak ciężko jak papa, zasługiwał na odrobinę rozrywki. Cotygodniowe spotkania z przyjaciółmi przy kartach i alkoholu dobrze mu robiły, wracał z nich w wyśmienitym humorze.

Kiedy siostry zajrzały do jadalni, przygotowania do posiłku były zakończone: Pelagia ustawiała imbryk z herbatą na szczycie samowara, a w powietrzu unosiła się smakowita woń pieczeni wymieszana z zapachem świeżego ciasta. Helenka pociągnęła noskiem i przełknęła ślinę.

Skrzypnęły drzwi gabinetu i do jadalni wkroczył pan domu, mecenas Wiktor Rapacki.

– Dobry wieczór, moje panny.

Na widok ojca Leontyna poczuła się lepiej; od dziecka go uwielbiała i uważała za najwspanialszego człowieka na świecie. On odpłacał jej taką samą miłością i starał się wspierać podczas konfliktów z matką.

– Dobry wieczór. – Antoni Paszkiewicz ukłonił się córkom pryncypała. Nikogo nie dziwiła jego obecność: młody adwokat często pracował u nich do późna i wtedy zostawał na kolacji.

Paszkiewicz był dosyć przystojnym, ale małomównym młodym człowiekiem. Leontyna nigdy nie widziała, aby się uśmiechał, a Helenka, którą pan Antoni intrygował, mawiała – oczywiście, kiedy nie słyszeli tego rodzice – że prawnik dla odpowiedniego nastroju codziennie rano zjada na czczo cytrynę.

Kolacja upływała w miłej atmosferze, choć w milczeniu. Ojciec błądził gdzieś myślami. Leontyna rozpamiętywała szczegóły widzenia z narzeczonym, a Paszkiewicz z nieodgadnionym wyrazem twarzy przyglądał się Helence, która, zaspokoiwszy głód, zaczęła prezentować uwodzicielskie pozy podpatrzone u ciotki Rozalii: wachlowała rzęsami i rzucała młodemu mężczyźnie powłóczyste spojrzenia.

– Coś ci wpadło do oka, moje dziecko? – zapytał w roztargnieniu mecenas.

Starsza panna Rapacka z trudem stłumiła śmiech, a dziewczynka spuściła głowę i zaczęła grzebać w talerzu. Paszkiewicz taktowanie udawał, że niczego nie zauważył.

– Jak się miewa pan Osiński? – zapytał ojciec.

– Dobrze – odparła zdawkowo Leontyna, choć aż rwała się, aby opowiedzieć mu o swoich obawach. Chciała poprosić, aby jeszcze raz wystąpił o pozwolenie na ślub. Niestety wyglądało na to, że nie uda się im porozmawiać. – Boję się, że wyślą go na Sybir. – Złowroga myśl zasiana i pielęgnowana przez matkę za nic nie chciała wyjść jej z głowy.

– Nie skazali go przecież administracyjnie – powiedział spokojnie mecenas i wyciągnął zegarek z kieszeni kamizelki. – Lada dzień ruszy proces – dodał. – Wszystko będzie dobrze, pamiętaj, że od pięciu lat nie przegrałem żadnej sprawy.

Pamiętała o tym i pragnęła wierzyć, że tym razem będzie podobnie.

3.

Radca tytularny Aleksander Nikitycz Woronin ze znawstwem rozejrzał się po wnętrzu zamtuza, do którego zaprosił go dawny kolega z pułku, porucznik Michaił Jurijewicz Kaługin.

Marmurowe schody przykryte kobiercem, amorki wymalowane na ścianach, kryształowe lustra i lampy ze stylowymi kloszami – to wszystko robiło wrażenie i można było rzec, że warszawski przybytek w niczym nie ustępował domom uciech, które Aleksander odwiedzał niegdyś w Moskwie.

Ceny też zapewne były adekwatne do poziomu usług.

Jeszcze kilka lat temu radca tytularny uiściłby bez mrugnięcia okiem każdy rachunek, ale obecne pobory nie pozwalały mu na takie ekstrawagancje. Dlatego próbował odrzucić zaproszenie, ale Miszka, uradowany spotkaniem z przyjacielem, odgadł w czym rzecz i uparł się, że sam zapłaci. Było go na to stać: jego dziadek, graf Kaługin, spał na złotych imperiałach i, co najważniejsze, miał słabość do jedynego spadkobiercy.

Aleksander wahał się. Mimo że lubił zabawę, starał się nie zaciągać długów, których nie mógł szybko spłacić. Uspokoił jednak sumienie, przypominając sobie, że sam wielokrotnie gościł Michaiła w podobnych lokalach. Poza tym – tłumaczył sobie Woronin – znajomość takich miejsc przydaje się w pracy, a on nie miał pojęcia o Scyllach i Charybdach miasta, do którego przyjechał przed kilkoma dniami. A i jego nikt nie znał. Trzeba więc wykorzystać sposobność, która prędko się nie powtórzy.

Z jednego z bocznych pokoi wyłoniła się dystyngowana dama w średnim wieku przypominająca raczej przełożoną pensji niż właścicielkę wesołego interesu. Kaługin podkręcił wąsa, a potem ukłonił się uprzejmie i powiedział:

– Proszę pozwolić, że przedstawię mojego przyjaciela ze stolicy. Sasza – zwrócił się do kolegi – to Madame Steiner.

– Aleksander... tycz... nin – wymamrotał niewyraźnie policjant, a następnie ucałował dłoń burdelmamy; pozory obowiązywały nawet w takich miejscach jak to.

– Miło poznać – odparła dama po rosyjsku, ale z twardym akcentem zdradzającym niemieckie pochodzenie. – Kazałam przygotować gabinet.

Podążyli za gospodynią, a kiedy mijali ozdobione łukiem wejście do jednego z pomieszczeń, dobiegł ich gwar głosów, nagle zagłuszony przez dźwięki fortepianu: ktoś grał popularną polkę Trisch-Trasch. Aleksander wsłuchał się w skoczną melodię. Doskonale znał każdą nutę; kiedyś w trakcie zabaw sam wykonywał ten utwór, więc wystarczyła chwila, aby uznał, że pianiście nie brakuje ani techniki, ani wprawy. Jednak – jak na przyzwyczajenie Woronina – grał odrobinę za wolno i dziwnie frazował.

Policjant, wiedziony ciekawością, zajrzał do salonu, gdzie na kanapach, w towarzystwie pensjonariuszek, spoczywało kilku gości. Powietrze było ciężkie i siwe od papierosowego dymu. W głębi pokoju, na podeście, stał imponujący instrument, niewątpliwie steinway, na którym grał długowłosy mężczyzna w okrągłych okularach z ciemnymi szkłami. Aleksander domyślił się, że pianista jest niewidomy.

– Zechcą panowie dołączyć? – zapytała Madame.

– Może później – odparł Michaił. – Najpierw powspominamy to i owo… Wódeczki się napijemy.

Właścicielka pokiwała głową ze zrozumieniem i powiodła ich w kierunku bocznego korytarza, gdzie mieściły się gabinety, otworzyła drzwi do jednego z nich i gestem zaprosiła gości do środka.

Pokój został urządzony z takim samym specyficznym przepychem jak cała reszta lokalu. Za to okryty białym obrusem stół był zastawiony talerzami pełnymi przekąsek. Wśród pasztetów, wędlin i ozorów na zimno Woronin zauważył swój ulubiony astrachański kawior.

– Proszę czuć się jak w domu – powiedziała Madame i pociągnęła za taśmę dzwonka. – A nawet lepiej… – dodała ze znaczącym uśmiechem.

Nie minęło pół minuty, a w gabinecie zjawiła się piękna brunetka w stroju Hiszpanki. Dzierżyła tacę, na której stała butelka mrożonej wódki. Smukła blondynka, która przybyła w ślad za koleżanką, niosła talerze, sztućce i kieliszki. Madame Steiner dbała o wszystkie potrzeby klienta, który zostawił u niej sporą część przyszłego spadku.

Aleksander z przyjemnością przyglądał się dziewczynom: po wspaniałościach Petersburga Warszawa wydawała mu się prowincjonalna, ale już pierwszego dnia zachwyciła go uroda miejscowych kobiet. Nawet dzisiaj widział na ulicy prawdziwą piękność…

– Oto Blanka. – Madame wskazała na blondynkę. – A to Klarysa. – Odwróciła się w stronę brunetki. – Będą do dyspozycji do samego rana. Gdyby mieli panowie dodatkowe życzenia, proszę powiedzieć. – Skinęła im głową na pożegnanie i z godnością opuściła gabinet.

Dziewczyny rozstawiły zastawę i na znak Michaiła także skierowały się do wyjścia. Woronin tęsknym wzrokiem odprowadził jasnowłosą.

– Nie martw się, niedługo wrócą. – Miszka, który zauważył wyraz rozczarowania na twarzy przyjaciela, opadł na kanapę i sięgnął po wódkę. – Ale przyznaj, dobrze pamiętam, jakie dziewczyny ci się podobają.

– Nie przeczę – mruknął Aleksander. Dawno nie odwiedzał takich miejsc i ze zdziwieniem zauważył, że zaczyna go to krępować. Chyba zmienił się w ciągu ostatnich lat.

– Za spotkanie! – Kaługin uniósł kieliszek. – Prędzej bym się śmierci spodziewał niż ciebie w Warszawie. Ja muszę tu siedzieć aż ucichnie moskiewska awantura, ale ty?

– I naszego generała tutaj przysłali. – Aleksander sięgnął po szkło. – Rozkaz to rozkaz.

– Nie porównuj się do naszego generała – zaśmiał się Miszka. – On jest gubernatorem! A ty żeś wymyślił z tą policją. Cały pułk się dziwił… Szły zakłady, że wstąpisz do żandarmów.

Akurat takiej możliwości Woronin nie brał pod uwagę. Po pierwsze, nie interesowało go łapanie szaleńców, którym wydawało się, że za pomocą kilku bomb domowej roboty ruszą z posad Imperium. A po drugie – nie był przecież rodowym szlachcicem.

– Twoje zdrowie! – wzniósł toast Aleksander.

– Nie wierzę, że przysłali cię do Warszawy przypadkiem. Pewnie żeś znowu wplątał się w jakiś romans? – Michaił puścił mu oko. – Uciekłeś przed panną? Czy przed jej rodziną?

Aleksander poruszył się niespokojnie, bo przyjaciel trafił w sedno. Prawie.

– Zajrzałem do cudzego ogródka – wyjaśnił niechętnie, zapalając papierosa.

– Saszka, ty nigdy się nie nauczysz! Spódniczki kiedyś cię zgubią.

Woronin cieszył się powodzeniem u pań, ale nie miał do nich szczęścia. Dlatego w wieku dwudziestu siedmiu lat uważał, że romantyczne porywy pozostały już za nim. Wolał przelotne romanse bez zobowiązań. Ostatnio przekonał się jednak, że i one bywają obarczone ryzykiem. Może rzeczywiście powinien wrócić do kontaktów z profesjonalistkami?

– Przyganiał kocioł garnkowi! – zawołał Aleksander.

– Pojedynek to co innego! Honorowa sprawa! Gdyby ten jełop nie był siostrzeńcem księcia, nie miałbym problemu.

– Mało żeś go nie zabił…

– Odpokutuję i wrócę do Moskwy – oświadczył Michaił. – Dziadek wydał mnóstwo pieniędzy, żeby schować mnie aż tutaj, to i z powrotem sprowadzi.

– Nie wątpię.

– Pogodziłeś się z ojcem? – Porucznik jak na podpitego wykazał niezwykłą przytomność umysłu.

– Nie – rzucił niechętnie Woronin. Choć od zerwania kontaktów z rodziną minęło pięć lat, nie potrafił o tym myśleć ze spokojem.

– Niepotrzebnie pytam – zreflektował się Miszka, nakładając sobie czubaty talerz przekąsek. – Jakbyś się pogodził, nie przyjechałbyś na prowincję gonić za złodziejami.

– Jak tu jest? – zainteresował się policjant, ponownie napełniając kieliszki.

– Polacy nas nie lubią. Oj, nie lubią… Pewnie minie kilka pokoleń, zanim to będzie naprawdę nasza ziemia… Ale co będziemy o polityce gadać. Twoje zdrowie!

Porucznik jednym haustem opróżnił kieliszek, a potem z trudem podniósł się z kanapy.

– Zaraz wracam – oświadczył. – A ty skosztuj pasztetu. Naprawdę wyborny, pewnie z białych zajęcy.

Zostawiony samemu sobie Aleksander posłuchał rady kolegi: pasztet rzeczywiście okazał się niezły, choć jadał w życiu lepsze. Potem przymknął oczy i wyciągnął się na kanapie. Czuł w głowie przyjemny szum i delikatne falowanie. Naprawdę lubił ten stan po kilku głębszych, świat stawał się łagodniejszy i pełen jasnych barw, a życie, przynajmniej na chwilę, robiło się prostsze.

Skrzypnęły drzwi. Woronin otworzył oczy. Do gabinetu wsunęła się Blanka. Skoro się pojawiła, to Michaił musiał gdzieś zabłądzić z jej koleżanką.

Obserwował dziewczynę spod wpółprzymkniętych powiek. Przez chwilę stała przy wejściu, jakby nie miała pewności, czy jest mile widziana, kiedy jednak mężczyzna nie zareagował, podeszła bliżej i usiadła na brzegu kanapy. Woronin zastanawiał się, co właściwie powinien zrobić. Znowu pojawiło się uczucie zażenowania.

Zbyt długo zwlekał z decyzją i zniecierpliwiona Blanka przystąpiła do działania: dotknęła go, najpierw lekko i ostrożnie, ale kiedy nie napotkała oporu, zaczęła poczynać sobie śmielej. Naprawdę znała się na rzeczy. Radca tytularny mocno wciągnął powietrze i w jednej chwili stracił wszelkie skrupuły.

– Zostaniemy tu, czy idziemy do sypialni?

Czort! Nie miał ochoty nigdzie się ruszać. Uniósł się i przyciągnął dziewczynę do siebie. Pachniała dobrymi perfumami i tytoniowym dymem. Nie przerywając pieszczot, zręcznie rozpinała guziki jego koszuli, a Aleksander, wyplątując i siebie, i ją z kolejnych warstw odzieży, pomyślał… Właściwie zupełnie przestał myśleć.

Zza drzwi dolatywały pierwsze takty walca Straussa, tym razem pianista bezlitośnie fałszował. Gdzieś w oddali strzelił korek od szampana; Woronin wzdrygnął się lekko, bo takie odgłosy źle mu się kojarzyły. Szybko jednak zapomniał o przeszłości i skupił wyłącznie na dziewczynie.

Kobiecy krzyk ściągnął go na ziemię prawie z siódmego nieba. Błyskawicznie oprzytomniał i kierując się bardziej instynktem niż rozumem, odepchnął Blankę. Zerwał się na nogi, z trudem opanowując drżenie rąk, zapiął spodnie i narzucił koszulę. Wypadł na korytarz. Pusto. Czyżby nikt inny nie zwrócił uwagi na okropny wrzask?

Drzwi gabinetu znajdującego się na końcu korytarza zamknęły się z hukiem. Policjant popędził w tamtym kierunku. Szarpnął za klamkę, ustąpiła bez problemu. Wpadł do środka, a tam owionął go lodowaty podmuch idący od otwartego okna. Firanki powiewały na wietrze niczym białe chorągwie.

Przeciąg zgasił świece, więc wnętrze oświetlała jedna lampa. Aleksander wytężył wzrok i rozejrzał się dookoła. Pokój był większy i bardziej luksusowy niż ten, w którym przyszło mu spędzić wieczór – prawdziwy apartament.

Dobiegł go dziwny odgłos. Odwrócił głowę: w kącie, nieopodal okna kuliła się blondwłosa dziewczyna owinięta jakąś jasną tkaniną.

Woronin kilkoma susami pokonał dzielącą ich odległość i dotknął ramienia podopiecznej Madame Steiner.

– Co się stało?

Kurtyzana była tak przerażona, że nie potrafiła wydusić z siebie słowa, ale trzęsącą się ręką wskazała mu ogromne łoże z baldachimem zajmujące środek pokoju.

Policjant, starając się nie zwracać uwagi na coraz większy ziąb, chwycił lampę, a potem zbliżył się do kotary i rozchylił ją.

W atłasowej pościeli spoczywał postawny mężczyzna w średnim wieku. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że śpi, ale kiedy Aleksander, dygocząc z zimna i ze zdenerwowania, poświecił i przyjrzał mu się lepiej, dostrzegł ciemną plamę krwi rozlewającą się na gorsie koszuli. Dalsze oględziny nie pozostawiły wątpliwości, że człowiek nie żyje.

W tym czasie dziewczyna nieco oprzytomniała i nie spuszczając oczu z Woronina, zaczęła wycofywać się w stronę wyjścia. Policjant ruszył za nią i jednocześnie starał się zebrać myśli.

Doktor, rewizja, spisanie gości…

Za drzwiami zebrał się tłumek wystraszonych pensjonariuszek pod wodzą samej Madame. Nie pojawił się za to żaden z klientów. Zrozumiała ostrożność. Choć tym razem nawet ona nie pomoże i wszyscy, którzy spędzili noc w zamtuzie, będą musieli złożyć zeznania. W końcu morderstwo to nie żarty.

– Policja śledcza! – krzyknął Woronin, uznając, że wystarczy tego incognito. – Nikt nie ma prawa opuszczać lokalu!

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Warszawianka

Подняться наверх