Читать книгу Afrykański klucz - Iga Karst - Страница 6

AFRYKA, KENIA. ŚRODA, 9 MAJA

Оглавление

Śmierć była blisko.

Czerwona ziemia Kenii miała jej barwę i zapach.

Młode słonie zaspokajały pragnienie, nerwowo rozglądając się wokół, w każdej chwili gotowe do ucieczki przed drapieżnikiem. W ich oczach kryły się skupienie i dojrzałość.

Obserwując o brzasku słońca zwierzęta przy wodopoju, Elżbieta czuła unoszący się w powietrzu strach przed tym, co ostateczne.

Ból.

Obezwładniający impuls w ułamku sekundy ściął ją z nóg.

Chwyciła się drewnianej belki podtrzymującej dach a potem z trudem wyjęła fiolkę z lekarstwem. Wysypała na rękę kilka tabletek. Przestała je liczyć. Dawki były coraz mniej ważne. Chodziło tylko o to, żeby jak najszybciej uśmierzyć cierpienie.

Przełknęła lek bez popijania.

Natychmiast ogarnęły ją mdłości. Przez chwilę zmagała się z odruchem wymiotnym. Gorycz farmaceutyku paliła gardło, ale Elżbieta wiedziała, że za kilka minut przyjdzie ulga.

Wyjrzała z loży. Zwierzęta już odeszły, pozostawiając za sobą tuman rdzawego kurzu. Po hotelowym dachu skakały dwie małpy. Porwały skądś ciastko i teraz toczyły o nie zacięte boje.

Elżbieta przeczesała ręką krótkie włosy. Na jej nadgarstku zagrzechotały kolorowe bransoletki. Otrzymała je od zaprzyjaźnionych Masajek, gdy powiedziała im, że prawdopodobnie więcej się nie spotkają. Nagle przyszło jej do głowy, że właśnie w tych bransoletkach chciałaby zostać pochowana. Uznała, że powinna przygotować jakąś listę próśb odnośnie do pogrzebu. Nie chciała jednak o tym myśleć. Nie teraz.

Turyści, którzy, tak jak Elżbieta, postanowili zobaczyć urzekający wschód słońca, zaczęli się niecierpliwie kręcić i opuszczać punkt obserwacyjny. Niektórzy poszli na śniadanie do hotelowej restauracji, inni z walizkami ustawiali się przy jeepach, gotowi do pożegnania z afrykańską dziczą.

Elżbieta dołączyła do tych ostatnich. Razem ze starszą parą znalazła miejsce na tylnym siedzeniu samochodu. Podróżowali przez pustynię wraz z rozentuzjazmowaną przewodniczką, która siedziała obok kierowcy. Turyści łapczywie wsłuchiwali się w każde jej słowo i próbowali uchwycić w obiektywach ostatnie chwile na Czarnym Lądzie. Elżbieta pomyślała, że dla wielu z nich to prawdopodobnie pierwsza i ostatnia taka podróż, wyprawa życia. Nigdy tu nie wrócą i nigdy tak naprawdę nie poznają Afryki. Nie tak jak ona. Poświęciła się temu kontynentowi, a teraz on odwdzięczał się jej najpiękniejszym widokiem, jaki kiedykolwiek było jej dane oglądać. Za wszelką cenę chciała zapamiętać towarzyszące mu uczucie. Czy pozostanie ono cząstką jej duszy, kiedy odejdzie?

Ścisnęło ją w gardle.

Uświadomiła sobie, że nigdy więcej nie dotknie stopami czerwonej ziemi. Już nigdy nie będzie miała szansy obudzić się o świcie, by podziwiać spektakularny widok, wyłaniające się z serca pustyni ośnieżone Kilimandżaro. Uwielbiała takie momenty. Kiedy pierwsze promienie poranka wyzłacały pokryty wiecznym lodem szczyt, przez krótki czas ludzie mogli podziwiać osobliwy urok najwyższej góry Afryki. Kilimandżaro codziennie odsłaniało swoje oblicze tylko na kilka chwil, po czym skrywało się za chmurami.

Nie chciała stąd wyjeżdżać.

Najchętniej umarłaby tutaj. Była na to gotowa. Pogodziła się z losem. Ale nie mogła pozwolić sobie na taki egoizm. Musiała wykorzystać resztki sił, które pojawiały się wraz z trzeźwością umysłu, kiedy silne leki przeciwbólowe przestawały działać, i zrobić jeszcze coś przed śmiercią.

Jeep sunął bezdrożami.

Pożegnalne spojrzenie na pozostałości różowego brzasku na horyzoncie.

Przez ostatnie dni ciągle zastanawiała się nad sprawami, które do tej pory w życiu starannie omijała. Zamiast rozmyślać nad pytaniami bez odpowiedzi, zawsze wolała działać. Jej główna zasada mówiła: nie marnować czasu i energii. Teraz wszystko się zmieniło. Nie miała zbyt wiele ani czasu, ani energii.

Czy istnieje coś takiego jak odkupienie?

Czy śmierć przyniesie spokój?

Jak wybaczyć sobie samej?

Warkot silnika zagłuszał jej ciężki, świszczący oddech. Skórzany kuferek, który trzymała na kolanach, podskakiwał na wertepach. Przytrzymywała go, żeby się nie otworzył i by nikt nie mógł zobaczyć, że wiezie w nim sprzęt medyczny. Wiedziała, że to nie wzbudziłoby sympatii jej towarzyszy. W przeciwieństwie do nich nie była turystką. Jechała z nimi tylko dzięki uprzejmości właściciela resortu wypoczynkowego. Nie chciała się ujawniać, bo momentalnie zaczęłyby się pytania o jej pracę. Lekarka, która jeszcze dzień wcześniej zajmowała się żyjącymi w skrajnym ubóstwie, śmiertelnie chorymi ludźmi, mogłaby wzbudzać niesmak turystów. Wolała tego uniknąć. Nie pasowała do grupy zamożnych podróżników. Miała tego świadomość, więc starała się nie rzucać w oczy.

Kiedy hotel powoli niknął w tyle, odwróciła się i z nostalgią spojrzała na zarysy zabudowań. Przyjeżdżała tutaj od ponad dwudziestu lat. Wciąż nie mogła uwierzyć, że to miał być ostatni raz. Nigdy więcej nie zobaczy tego miejsca. Nigdy więcej nikomu nie pomoże. Wkrótce, kiedy jej dolegliwości przybiorą na sile, sama będzie potrzebowała pomocy i całodobowej opieki. Martwiło ją to, bo nie chciała być dla nikogo ciężarem.

Hotel z lożą przy wodopoju był luksusową przystanią dla majętnych podróżników. Ich marzeniem było zobaczyć Afrykę piękną i barwną jak z folderu biura podróży. Właściciele hotelu byli równie zamożni jak ich klienci, ale potrafili widzieć rzeczy takimi, jakimi były w istocie. Doskonale zdawali sobie sprawę, że kolorowa i piękna w swej egzotyce Afryka istniała tylko na zdjęciach turystów. Znali prawdę o wyniszczającej biedzie, głodzie i toczących ten kontynent chorobach. Nie była im ona obojętna. Wykazywali się wspaniałomyślnością i od czasu do czasu bezpłatnie użyczali miejsca noclegowego komuś z korpusu UNICEF-u, Lekarzy bez Granic albo innej instytucji charytatywnej. Elżbieta kilkakrotnie zatrzymywała się tutaj w drodze z lotniska w Mombasie w głąb Kenii, gdzie czekali na nią pacjenci.

Afryka była jej drugim domem.

Jako lekarka od lat zaangażowana w działalność dobroczynną cieszyła się powszechnym uznaniem w międzynarodowym środowisku medycznym. Ale to nie w najnowocześniejszych klinikach, w których miała do dyspozycji pełne spektrum diagnostyczne, tylko właśnie w małych afrykańskich wioskach, odkażając rany, robiąc zastrzyki, zmieniając opatrunki i wykonując inne proste zabiegi, czuła się potrzebna i spełniona jako człowiek.

Trzy kwadranse później jeep dotarł na lotnisko. Było zatłoczone. W hali odlotów rozpełzła się drażniąca woń potu turystów nieprzyzwyczajonych do równikowego klimatu. W gwar rozmów od czasu do czasu wdzierały się okrzyki tubylców nagabujących przyjezdnych. Zdarzało się, że co sprytniejsi traktowali podróżników jak chodzące bankomaty, udzielające bezzwrotnych pożyczek.

Elżbieta obserwowała rosnące zniecierpliwienie grupki osób, którą poznała w hotelu. W końcu podniosła się z krzesła, podeszła do napastliwego Kenijczyka i szepnęła mu kilka słów. Wystarczyły, żeby zrozumiał i się oddalił.

– Jak pani to zrobiła? Odkąd przylecieliśmy, nie można było się od nich opędzić! – zapytał mężczyzna w płóciennym kapeluszu, spod którego wyłaniała się ogorzała od słońca twarz. W jego angielskim czuć było twardy, francuski akcent. Elżbiecie wydawało się, że widzi i słyszy gulgoczącego indora.

– Czasami wystarczy po prostu porozmawiać.

Lekceważąco wzruszył ramionami.

– Nie znam ich języka. – Zdjął kapelusz, ukazując poparzoną łysinę, i zaczął się wachlować.

Elżbieta wróciła na swoje miejsce, nie usłyszawszy słowa „dziękuję”. Zresztą nie oczekiwała tego. Czasami upalna aura Afryki negatywnie wpływała na ludzi z północy. Stawali się nieznośnie poirytowani i rozdrażnieni. Kiedy, wiele lat temu, po raz pierwszy była w tej części świata, również źle zniosła zmianę klimatu. Z biegiem czasu przyzwyczaiła się nawet do najbardziej niesprzyjających warunków. Całymi tygodniami mogła żyć w zagubionej gdzieś w buszu wiosce bez bieżącej wody, prądu i innych udogodnień cywilizacji. Najważniejsze, że dawała ludziom siebie, a oni jej potrzebowali.

Ukradkiem zerknęła na rozszczebiotanych Francuzów. Intensywnie gestykulowali, przeglądając na tablecie zdjęcia przedstawiające urzekające panoramy egzotycznej dziczy. Prawdopodobnie nigdy nie zobaczą na własne oczy drugiego oblicza Czarnego Kontynentu: biedy, głodu i wyniszczających chorób.

Zamknęła oczy i pod zmrużonymi powiekami zobaczyła małego Kipchoge. Leczyła go w trakcie jednego z pierwszych pobytów w Afryce. Przez kilka dni czuwała przy nim praktycznie dzień i noc. Choć wydawało się, że tak naprawdę nic nie można już dla niego zrobić, dziecko przeżyło. Zanim wyzdrowiało, opowiadała mu o miastach i wielkich statkach, o szkołach i codzienności jego rówieśników w innych krajach. Opowiadała o tym, jak wygląda świat.

Pewnego razu, kiedy ocknął się z gorączki, zapytał:

– A kiedy stąd wyjedziesz, będziesz o mnie pamiętać?

– Będę.

Dała mu wtedy słowo. Miała nadzieję, że tej obietnicy udało jej się dotrzymać. Wzięła go pod swoją opiekę. Dawała mu tyle matczynej czułości, ile tylko może dać obca osoba. Nie oczekiwała niczego w zamian. Mimo to on odwdzięczał się jej żywym blaskiem ogromnych, pięknych oczu i uśmiechem pełnym radości. Uczył ją, jak czerpać szczęście z zapachu wiatru i energii Ziemi.

Na pomoc kenijskim pacjentom poświęciła wiele lat. I siebie. Poświęciła nawet coś więcej. Ciągle liczyła, że córka kiedyś jej to wybaczy, bo była pewna, że sama sobie wybaczyć już nie zdoła.

Boeing usiadł na płycie berlińskiego lotniska dziesięć minut przed piątą rano. Niedługo później Elżbieta siedziała na pokładzie następnego samolotu. Jeszcze dwie godziny i będzie w domu.

Czas uporządkować ostatnie sprawy.

Afrykański klucz

Подняться наверх