Читать книгу Mama sobie życzy - Ignacy Maciejowski - Страница 3

CZĘŚĆ I

Оглавление

Jedna biała zarumieniona róża w popielatych włosach, jeden cień smutku na bladem czole, promienie nieprzygaszonego ognia w czarnych źrenicach, nozdrza lekko rozwarte dla przytułku energii, i zapomniany uśmiech na bladych ustach, wązkich, dziwnie wykrojonych, które w przelocie układając się do pocałunku, zastygły w formie pogardy. Zdaje się, że pragną całować, a tymczasem gardzą, uśmiechając się.

Widzieliście takie usta na marmurowej twarzy, długą szyję i ukute ramiona, smukłą kibić, okrytą białym jedwabiem, brylantową spięte klamrą, białe gazy, przetykane srebrem, jak przytulone westchnienia, lub niezapomniane myśli?

Światło wydobywa gorejące blaski tęczowe z rozrzuconych kamieni i pałających oczu. Kamienie i oczy, białe ciało, jedwab i koronki – czarne fraki, kwiaty i fontanny – w przestrzeni muzyka walca z Fausta kołysze gorące powietrze, rozmarza kołyszące się myśli. Ręka obejmuje wiotką kibić, mimowoli posuwamy się za dźwiękiem muzyki, w pewien nieokreślony takt układają się nasze marzenia, serce mocniej bije, a białe łona wznoszą się falą.

W rogu drugiego salonu, oddzielonego portykiem z filarów, obok palm, cyprysów i kamelij, skrywających grotę, po której krople wody spływały cichemi łzami, stał młody człowiek, oparty o marmurową framugę. Patrzał goniąc myśli własne, które się snuły po białych piaskach, zaglądały do ciemnych lasów, rozbijały o czarne Tatr skały. Muzyka drażni fantazję, ta tworzy coraz nowe obrazy.

Zarumieniona biała róża majestatycznie wśród tłumu zbliża się do portyku z filarów, przesunęła wzrok przez grotę, obojętną kamelję, smutny cyprys, zatrzymując go na smutniejszej twarzy obcego. Spojrzenie przeciągnęło się dość długo, przez usta przebiegł uśmiech, który je więcej jeszcze w przedłużeniu wygiął smutkiem, wzrok zwolna zwrócił się do groty, po czole przemknęła chmurka, w oczach coś zamajaczało i znów ich promienie zamigotały na bladej twarzy zamyślonego, zajrzały w zapatrzone jego oczy.

Walc, nieustający walc głowę zawraca, serce kołysze – dżentelmen się zbliża, zarumieniona róża opiera odkrytą rękę o ramię czarnego fraka – utonęli w wirze.

Młody człowiek nic nie widział, a jednak uczuł lekkie wzruszenie. Promienie oczu patrzącej przecięły jego łuk spojrzenia, złamały myśli. Ocucił się, spojrzał w około siebie i powoli przeszedł do portyku.

Walc, nieustający walc rozmarza, kołysze, upaja.

Zarumieniona róża powraca i marmur lic zarumieniony, piersi rozkołysane przyspieszonym oddechem. Spojrzała. Miody człowiek już patrzał.

– Któż on jest? – pomyślała, i dziwny uśmiech przemknął błyskawicą.

– Czyż to ona? – pytał siebie i uśmiechem zwątpienia usta mu zadrgały.

Stanęli obok siebie, spojrzenia skrzyżowały się raz jeszcze. Ktoś trzeci się zbliża, rozmowa łączy nieznajomych i w rezultacie razem ich splata w walcu z Fausta. Muzyka pośrednikiem, ona często dostraja w jeden ton myśli nasze. Muzyka walca zawraca głowę i serce kołysze. Ucichło, i jak pod zaklęciem rozwiały się mary.

Któż smutek swój roznosi wśród wrzawy i wesołości?

– A któż w uśmiechu przynosi niechęć?

– Można przyjść, patrzeć i uśmiechać się.

– Można przyjść, szukać i smutnym być, gdy się nie znajdzie.

– Pan szukasz tu?

– Pani się tak dziwnie uśmiechasz, gdy tu jest tylko miejsce na uśmiech wesołości lub przebaczenia.

– Przebaczenia – usta się zacisnęły, w oczach zaświecił ogień – przebaczać, gdy się jest młodą.

– Przebaczać jednostkom, a mścić się na masie.

– Gardzić masą, a mścić się na jednostkach.

– Przeciwnie.

– O czem my mówimy?

– O uśmiechu, zemście, przebaczeniu i ludzkości.

– Jak zawsze o wszystkiem… Czy pan byłeś na ostatniem przedstawieniu Patti?

– Nie, pani.

– Ach, jak jest gorąco!

– Istotnie.

– Wybornie się bawią… świetne toalety.

– Uśmiechnijmy się pani razem.

– Dlaczego?

– Bo ja nie znalazłem, a pani nie masz się mścić na kim; uśmiechaj się jak zwykle i zawsze.

– Kogo on szuka i dlaczego dotąd nikogo nie znalazł? – myślała biała róża.

– Na kim chce się mścić ta blada i dumna?

– Może nie umie szukać.

– Może to tylko zemsta rozpieszczonego dziecka.

– Czyż tylko nie umie szukać?… przecież można znaleść.

– Pewno to kaprys na długość jednego wieczoru… a jednak zemsta tyle co wytrwałość, odwaga, moc charakteru.

– Szukać… zagadkowe słowo; szukać, to tyle co pragnąć, cierpieć z pragnienia, szukać, to znaczy być samotnym.

Tłum rozdzielił ich jak fale morskie, i znów siłą naturalnej atrakcji zbliża u portyku z marmuru. W około rozmowa krótka, urywana, pospolita, czasami haftowana tęczowemi nićmi dowcipu i perłami; perły zostają za koralami ust. Szelest materji, szept słów i wyrazów, kwiaty, róże i uśmiechy, piękniejsze nad kwiaty.

– Pan tańczysz kadryla?

– Nikogo nie znalazłem.

– A ja nie chciałam znaleść.

– Tańczmy zatem razem; ja na chwilę przestanę szukać, a pani przez chwilę mścić się i dokuczać możesz.

– Czy pan to uważasz za miłą rozrywkę?

– Za bardzo przyjemną, podobną do zabawy młodych dziewczynek, które powolutku, delikatnie a długo wyciągają piórka złapanemu ptaszkowi, oskubują go i puszczają na wolność, gdy już latać nie może.

– Zawsze to mniej, jak szpilką chrząszcza przekłuwać.

– My jesteśmy okrutni z dzikości lub potrzeby.

– A my z nudów lub dla przyjemności?

– W każdym razie dla rozrywki.

Kadryl, potpourri z wszystkich oper, pary szeregują się, przesuwają, cicho goniąc za taktem muzyki, łączą się razem, rozchodzą i znów wracają. Wieńce z kwiatów na ciemnem lub jasnem tle fantastycznie ułożonych włosów, a między nimi biała, zarumieniona róża królową.

– Pan uśmiechasz się z radości?

– Czy dla pani muzyka nie jest także przypomnieniem?

– Zatem masz pan wspomnienia?

– Z Włoch i muzyki włoskiej.

– Przyjemne? – Nawet drogie, pani.

– Więc czegoż pan szukasz?

– To tylko wspomnienia poszukiwań.

– Które zawiodły… nie lubię zawodów.

– Nie mniej mogą być drogie. Czyż poszukiwanie dzisiejszego wieczora nie będzie także zawodem, a jednak wspomnienia nie będą nieprzyjemne.

– W jakim względzie?

– Lubię namiętnie walca z Fausta.

– A ja nie lubię filozofów przebranych za młodzików, jak nie znoszę samego użycia, – A ja lubię "Purytanów" i dlatego lubię czwartą figurę kadryla.

– Może pan jesteś także purytaninem?

– Zawsze, gdyby purytanizm prowadził do celu.

– Odpowiedź zagadkowa.

– Wprost na pytanie.

– Niejasna… Zostawiam pana samego, dając mu czas do namysłu – mówiła zarumieniona róża, przechodząc w piątej figurze do drugiej pary.

– Czy pan wszystko poświęcisz dla celu?

– Wszystko prócz serca i przekonań.

– Nie wiele zatem zostaje.

– Dosyć, aby iść naprzód.

– Lecz nie dosyć aby dojść.

– Idźmy tylko. – Chodźmy, odprowadź mię pan do mamy.

– Wszystko skończone?

– Tylko kadryl.

– Nie nudzisz się, moje dziecię?

– Zgaduję zagadki, mamo.

– I uśmiechasz się?

– Zapytania były wesołe, ztąd uśmiech na ustach pani.

– Mamo, mister *** – Sir dawno jesteś w Londynie?

– Od trzech miesięcy.

– Dobrze się bawisz?

– O ile dobrze moja mamo można się bawić w nieustannem poszukiwaniu.

– To zależy moje dziecię od przedmiotu poszukiwań.

– I od trudów, pani, jakie sobie zadajemy szukając.

– I od gorączki z niecierpliwości przy szukaniu, nieprawdaż?

– Czy chcesz mi dokuczać?

– Dokuczać? – powtórzyła cicho matka zarumienionej róży – dokuczać?

Szlachetne, delikatne rysy zajaśniały miłością.

– Matko, nie bierz tak do serca każdego wyrazu swego rozpieszczonego dziecka.

– Rozgrymaszonego, chciałaś powiedzieć.

– Pieszczotą.

– Sir, strzeż się rozgrymaszonych.

– Jeżeli kaprysy jak zwykle podnoszą piękność, lubię je wyzywać.

– Chciałbyś pan często widzieć kaprysy?

– Zawsze one zdradzają fantazję, a fantazja gdy ma formę, staje się twórczą, a gdy ma piękną formę, sztuką piękną.

– Tyle słów dla oznaczenia jednego wyrazu.

– Jakiego?

– Należało powiedzieć: nie znoszę kaprysów, gdyż one są tylko sztuką.

– Przeciwnie, ja wierzę w prawdę kaprysów, gdy one są sztuką piękną, bo przecież piękno jest prawdą.

– Filozofja na balu.

– Chociażby dla kontrastu.

– Może sir szukasz kontrastów?

– Życie, sympatja, harmonia, złożone z kontrastów.

– Czy jeszcze zostajemy, moje dziecię? gdyż przyznam się, jestem już zmęczona gorącem.

– Jedźmy, mamo, boję się, abym nie zaczęła słuchać wykładu filozofji. Zostawiam pana poszukiwaniom, – Już nie szukam.

– Straciłeś pan nadzieję?

– Na dzisiaj.

– I cofasz się?

– Odchodzę.

– Podaj mi sir okrycie.

– Czy pani pozwolisz zapiąć je?

– Ostrożnie.

Zapinał i ręce mu drżały; czyż to jego wina?

– Służący zapomniał o twych bucikach, Ado.

– Włożę je w powozie.

– Moje dziecko, zaziębisz się.

– Moja mamo.

Młody człowiek przyklęknął.

– Zechciej pani oprzeć rękę o moje ramię.

– Więc pan znalazł nareszcie – buciki?

– Jako jeden listek czterolistnej koniczyny.

– Mamy i legendę.

Atłasowy trzewiczek i jedwabna pończoszka okryte.

– Rycerzu, czem ci wynagrodzę twoją rycerskość? nie mam szarfy.

– Szarfa upoważnia walczyć w imieniu swej damy, czy pani mi pozwolisz nosić swój kolor?

– Szarfa upoważnia do błędnych podróży i poszukiwań.

– Szarfa nakazuje z podróży wrócić lub poledz.

– Róża mi przeszkadza pod okryciem… weź ją rycerzu z życzeniem, abyś przed jej zwiędnięciem odszukał; ona nie nakazuje powrotu.

Zarumieniona róża została w ręku młodego człowieka, a róża bez rumieńca, blada, spokojna, zamyślona, zniknęła w mgle.

Odgłos muzyki, turkot kół i iskry z podków koni, zarumieniona róża, potem cisza i ciemność jak tajemnica, Na bladem angielskiem niebie złote słońce oświeca długą aleję Hyde-parku.

Wielki Achiles odlany z dział francuzkich, i długa kolumnada dwóch bram otwierają wejście.

Droga obejmuje staw, biegnąc horyzontalnie, na wzgórzu stroi się w przeźroczystą gazę mgły i spada u podnóża pomnika księcia Alberta.

W alei konie, na koniach amazonki, drzewa rzucają cień, promienie słońca ozłacają szarawy koloryt pejzażu.

Na karym koniu z białą pęciną, galopem z prawej nogi jechała amazonka. Czarny kapelusz męzki, kołnierzyki dżokiej-klub i pejcza w ręce, okrytej ciemną rękawiczką. Ton sam niezapomniany uśmiech, ta sama bladość lic i nieprzygaszony ogień w źrenicach. Powaga i smutek na twarzy, gniew w oczach.

W tłumie jeźdźców jeden rzut oka odróżnił młodego człowieka, z białą, zarumienioną różą w pętlicy. Koń dostał ostrogę, poskoczył, z dumą wstrząsając głową, z nozdrzów para, a w oczach jego przebaczenie dla swej pani.

– Ja i mój Hektor witamy cię, sir. – Amazonka wyciąga rączkę do uścisku. – Zginąłeś, przepadłeś.

– Tak jak ginie kamyk, rzucony do wody, lub liść opadły z drzewa.

– Sentymentalne porównanie.

– Nie mniej przeto prawdziwe.

– Sentymentalizm może być prawdą, zawsze atoli nie przestanie być słabością.

– Słabością smutku i tęsknoty.

– Czuję, że sentymentalizm wdziewa już czarny płaszcz melancholji; to okropne. – Zkąd pan powracasz? z pustyni?

Konie dwojga młodych ludzi wyrównały się; jadą stępo.

– Z pustyni gorących pragnień i niemożności.

– Szkoda, że sir nie jesteś podobny do naszego lorda, i gdybyś kulał…

– Moja fantazja za to kuleje, moje myśli…

– Wyzywasz pan na komplementa. Twoja fantazja urocza, nawet niebezpieczna.

– Czy tak?

– Radzę ci ją ukrywać, aby nie robić nieszczęśliwych.

– Nie lubisz pani zatem filozofji i fantazji.

– Boję się ich tylko, a nawet przeczuwam, że sir jesteś poetą.

– O tyle, o ile świat jest uczuciowy.

– Zwątpienie i rozczarowanie; nie wierzysz pan w serce?

– Przyznam się, iż pytanie zbyt ogólnikowe i dlatego trudne do rozwiązania; można go zbyć jednem słowem, lub całe tomy traktatów pisać.

– A więc rozwijaj pan traktaty.

– Nie mogę… boję się, abym się nie stał niebezpieczny.

– Chcesz zatem milczeć z litości.

– Aby tylko nie być strasznym.

– Chcesz powiedzieć: aby się nie stać mordercą naszych biednych serc. Dziękuję ci w imieniu mojem i towarzyszek.

– Przyjmuję podziękowanie, gdyż ono z serca pochodzi, chociaż nie o sobie mówiąc myślałem.

– O kimże?

– Pani nie mnie się boisz, lecz filozofji i fantazji.

– Pańskiej?

– Sądziłem, że w ogólności jesteś pani nieprzyjaciółką fantazji.

– Polotu oderwanych myśli, twórczości uczucia, wszystkiego, co tym jednym wyrazem oznaczamy.

– Mówiłaś pani, że ich się boisz, gdyż są osoby, których straszy niezwykłość.

– Powiedziałeś pan grzecznie, że należę do ludzi, dla których pospolitość i powszedniość są ideałami.

– O ideałach nic nie mówiłem; ideał jest to cel oddalony lub blizki naszych pragnień.

– Jakiż pan masz ideał na dzień dzisiejszy?

– W obecnej chwili jestem u jego szczytu.

– Czyli… po dobrem śniadaniu użycie przejażdżki.

– Myślałem o towarzystwie.

– Jesteś pan o tyle zręczny, o ile dobry ogrodnik.

– Z rozkazu.

– Jak to?

– Otrzymałem rozkaz, aby róża nie zwiędła przed odszukaniem.

– Życzenie tylko.

– I oto jest dowód, że jeszcze nie znalazłem.

– A gdy pan znajdziesz, cóż się stanie z różą?

– Róża zwiędnie, uschnie, rzucę ją do wody, zapomnę, jak spełniony czyn, jak oddaloną usługę, wyświadczoną pomoc, zużytą przyjaźń.

– Ach, to okropne!

– Zwyczajne, a jak pani mówisz, powszednie.

– Czy to jest norma pańskiego postępowania?

– Nie chcę się przedstawiać jako oryginał, nie chcę się wyróżniać, aby nie być śmiesznym.

– Pospolitość bierzesz pan za podstawę.

– Za podstawę biorę zwykły charakter ludzi.

– Egoizm.

– Tak go nazywają.

– Więc czego pan szukasz i kogo?

– Czego ja szukam i kogo… Na kim pani mścić się pragniesz?

Amazonka zadrzała.

– Czyż ja o zemście mówiłam?

– Kiedyś, tak mi się zdawało.

– Toby przecież nie było powszednie.

– Zwykle szukamy nadzwyczajności.

– A znajdujemy pospolitość.

– Uważamy się wtedy za zdradzonych i mścimy się za zawody.

Koń amazonki dostał pejcza, biedne zwierzę przerażone stanęło dęba; jeszcze jedno uderzenie, rzuca się w bok, chrapie nozdrzami, wyrzuca piasek nogą, gniewa się, nareszcie milczy, słucha i przebacza, jak stary mąż.

– Jak to wygodnie mieć ugłaskanego konia.

– Gniewa mię jego powolność.

– Obraża panią dobroć i przywiązanie, to naturalny los zakochanych.

– Pan nigdy nie będziesz w tem wyjątkowem położeniu?

– I dlatego może nie będę bity. Hektor dostaje rozkaz… wyrusza galopem.

– Czy pani tak pospiesznie szukasz zmiany towarzystwa?

– Przecież nie pożegnałam pana.

– Ach prawda, nie powiedziałaś pani: idź precz.

– Ada dziś gniewa się na swego Hekktora.

Tak mówiły trzy amazonki, dopędzając w galopie parę młodych ludzi.

– Drażni mię i gniewa.

– Hektor może gniewać? to najposłuszniejsze zwierzę?

– Można gniewać domyślnością w posłuszeństwie.

– Nikomu dziś domyślności nie przyznaję.

– Nikt nie śmie o nią się upominać. – Wracani do siebie, grom mój słaby, nie towarzyszy mi.

– Pozwolisz pani podać sobie rękę przy zsiadaniu?

– Nie mam czem wynagradzać usług rycerskich.

– Róża wystarczy, jeszcze nie zwiędła, zresztą jestem rycerzem, który niczego nie żąda.

– Zatem pańska dewiza bez żądz i nagród, a wszystko robisz dla siebie.

– Słucham tylko własnej fantazji.

– Pan sądzisz, że ona także i drugim podobać się musi?

– Nie sądzę, szanując osobistą wolność.

– Pan również we wszystkich stosunkach życia umiałbyś uszanować absolutną wolność drugich?

– Jest to dla mnie prawidło bez wyjątków.

– A jeżeliby wypadało poświęcić się?

– Nie znoszę poświęcenia niewolnika.

– A przyjaciela?

– Wtenczas jest ofiara bez kajdan i narzucenia rozkazu.

– Jest to ofiara własnej fantazji.

– Fantazja jest rzeczą bardzo przyjemną, bo jest przedewszystkiem wolnością.

– Pańskie poezje muszą być rozrywane.

– Z powodu?

– Bogactwa fantazji i oryginalnych zwrotów. Koń amazonki zatrzymał się przed jednym z okazałych domów. Młody człowiek zeskoczył, rzucił lejce przechodzącemu chłopcu, przybliżył się do Hektora, obwinął w amazonkę małą nóżkę, oparł ją o własną rękę i lekko się zniżając, pozwolił łatwo zstąpić na ziemię dziewczęciu.

Drzwi domu się otworzyły, wybiegł służący odebrać konia.

– Uśmiechnijmy się razem, bo ja nie znalazłem, a pani nie masz się mścić na kim.

– Nie mam się mścić na kim?

– Gdyż zwykle jesteśmy wspaniali dla zwyciężonych.

– Pan lubisz się śmiać?

– Najczęściej wtenczas, gdy serce w kawałki pęka.

– Poetyczne wyrażenie, aby nic nie odpowiedzieć.

– Poezja jest pięknością życia.

– Ale nie jest prawdą.

– Bo jest za bladą do odmalowania jego boleści.

– Jego boleści i śmiechu szyderstwa. Żegnam pana.

– Addio.

Młody człowiek siadł na konia i jadąc stępo, obejrzał się na skręcie. Zdawało mu się, że w oknie balkonu zobaczył amazonkę.

Istotnie stała zatopiona w myślach.

– Jakaś tajemnica smutku i goryczy osłania go – szepnęła – trudno odkryć zasłone. Gniewa mię często, a jednak ciężko o nim zapomnieć; staje mi w myśli – porzucam go i wraca.

"Don Juan" Mozarta, nieskończona pieśń myśli ludzkiej, nieskończona harmonia tonów, złączona rozkazem geniuszu. Na scenie Faure i Zorylla-Patti, w teatrze tłum.

Orkiestra zalewa wezbranym potokiem harmonii, unosząc na swych falach pieśń płynącą ze sceny.

Zorylla gniewa się na narzeczonego, robi mu minki, grymasi, odwraca się, muzyka pieszczotliwie przedrzeźnia ją, żartuje sobie z wieśniaczej pary, śmieje się, pomaga i prowadzi do zgody i przebaczenia. Przebaczenie, radość muzyka tęskni za Zoryllą.

– A ja pani tęsknię za muzyką.

– Pan jesteś zdolny tęsknić?

– Można mieć zdolność tęsknoty, a nie czuć potrzeby użycia swych zdolności.

– Utrzymujesz pan zatem, że nie jesteś zdolny uczuć potrzeby jej użycia.

– Najlepiej, pani, robić wszystko, rozumie się piękne i dobre, bez konieczności uczucia potrzeby, robić dlatego, że inaczej robić nie możemy i nie umiemy.

– A ten frazes z jakiej dziedziny nauki?

– Z piękna i prawdy.

– Sądzisz pan, że tak mógłby się wyrażać Don Juan?

– Lubisz go pani?

– Jestem tylko zdolna gardzić podobnym charakterem.

– Można gardzić, a mimo to mieć zawsze słabość.

– Można gardzić i nienawidzieć.

– A ja mam litość i sympatje dla zdradzonych, gdyż wierzę, że oni jeszcze zawsze kochają.

– I sympatje?

– Sympatje, do jakiej ma prawo każde sieroctwo, sympatje dla opuszczonych i cierpiących.

Nasza piękna dziwnie się zamyśliła, podnosząc zadumane oczy na młodego człowieka.

– Róża pani zbladła, moja zawsze zarumieniona – nadzieją.

– Czy widzisz, moje dziecię, jak szczególnie księżniczka Beatrycze ma uczesane włosy?

– Po grecku, pani.

– W jakim stylu? panie profesorze.

– Nie jestem w stanie rozróżnić, zaledwo zdecydowałbym się określić go ze zwojów warkoczy na główce pani.

– Słucham.

– O ile mi się zdaje, jest to genre Antygony.

– Dziwnie się pan uśmiechasz, a ja nie przypominam sobie historji.

– Uśmiecham się, pani, z żalu nad sobą.

Dyrektor orkiestry zastukał pałeczką o budkę suflera, młody człowiek wyszedł – muzyka odezwała się, kurtyna odsłania pomnik komandora, widzowie czekają z bijącem sercem chwili porwania Don Juana do piekła.

Biała róża pochyliła się, ciemne oczy uzbrojone w szkła, ciekawie spojrzały ku krzesłom, patrzały długo, nikt się nie obracał. Lornetę położono na balustradzie, oczy nieruchomie utonęły w przestrzeni – blada twarz i smutny uśmiech.

Obok salonu budoar wysłany zielonym dywanem, zielone portjery, przeszywane złotem, na wpół odsłaniały jego wnętrze.

W salonie drzemały szlachetne, dobrotliwe rysy matki Ady, drzemały nad książką. Budziły się dobra kobieta, aby spojrzeć do budoaru, i zamykała oczy, aby zadrzemać z odbitym obrazem. Przywiązanie do swego dziecięcia po za niem nic, przepaść, koniec świata, z niem nawet cierpienie radością, upojenie w poświęceniu. Otwierała oczy, aby je zobaczyć, i zamykała, aby je w ciemności widzieć.

A w budoarze – sztalugi, na nich rozwieszone płótno olejnego obrazu. Przed obrazem niebieska sukienka z białymi wylogami, popielate włosy uczesane a la Antygona, ozdobione jedną zarumienioną różą. Biała ręka trzyma paletę, w drugiej pędzelek dobiera farb; zamyślenie na czole, w oczach spokój i rezygnacja.

– Utrzymujesz pan, że koloryt zbyt niebieski? – nie odrywając oczu od palety, mówiła Ada do młodego człowieka.

– Utrzymuję, iż koloryt, gdyby był więcej przeźroczysty w lazurze i więcej głęboki, byłby kolorytem Perugina.

– Ja nic jestem Rafaelem i moim mistrzem nie był Perugino.

– Masz pani za to dziś perspektywę, sposoby, sztukę, światło i cienie rozłożone na gradusy, obliczone na milimetry.

– I tem każesz mi pan zastąpić brak poczucia i twórczości?

– Radzę jedno z drugiem połączyć.

– A jeżeli nie ma ani jednego ani drugiego?

– Pracować lub rzucić.

– A zatem przekreślmy przeszłość i dajmy pokój.

Miss z szybkością błyskawicy robi ukośną kreskę złotawą farbą przez całą długość obrazu.

– Otóż mamy i złoty ton – rzekł ze spokojem młody człowiek – wprawdzie zbyt silny, może nam się jednak uda złagodzić jego gniew i siłę, rozprowadzić, zharmonizować, ożywić tchnieniem miłości i ciepła, gdyż to złoty promień światła.

Młody człowiek wyciągnął rękę po paletę, oddano mu w milczeniu, zabrał pędzelki, nie broniono ich, zabierał laseczkę do oparcia ręki, podano ją, usiadł, zbierając delikatnie złotawą farbę, rozświecał ją, rozjaśniał, rozbielał, wydobywając biały promień światła.

– Pan profesor wszystkim sztukom pięknym hołdujesz?

– Zawsze malarstwu więcej jak poezji, o którą raczysz mię pani posądzać.

– Nie pisałeś pan nigdy wierszy?

– Któż nie składa rymów w ośmnastym roku i kto się wtedy nie kocha?

– Kochałeś się pan zatem już raz?

– Nawet i dwa.

– I zapomniałeś?

– Zapomniano o mnie, a ja się uśmiechałem, – I przebaczyłeś?

– Owszem, byłem wdzięczny.

– Za co?

– Że mię zapomniano prędzej, zanim mogłem się przywiązać.

– Czyż to można się kochać prawdziwie więcej jak raz?

Młody człowiek odrywa oczy od pejzażu, miss nie śmie znieść jego spojrzenia i odwraca główkę.

– Można – odpowiada z powagą.

– I wierzysz pan w to, co mówisz?

– Najzupełniej.

– I mówisz pan tak spokojnie.

– Bo dlaczegoż mam być niespokojny?

Młody człowiek przestaje pracować.

– Moje dzieci – odezwał się głos z salonu – jak będzie skończone, proszę mię przywołać.

Mama mówi – zauważył młody człowiek.

– Ach, mamo, jeszcze długo, zepsułam, pan Juljusz poprawia, nadając wszystkiemu arystokratyczny ton.

– Może za bardzo kaprysisz?

– Okropnie.

– Panie Juljuszu, strzeż się rozkapryszonych.

– Boję się nawet i dlatego jestem cichy i pokorny.

– To ma znaczyć, mamo, że jest zjadliwy i szyderski.

– Wzywam do zgody.

– Zmieniasz pan obraz, traci on surowość, monotonność, rozjaśniasz go, dajesz mu harmonię, urok, całość.

– To nie ja, pani, to tylko ton, który się z po za chmur przedarł w promyku bladego światła, zaświecił na krzyżu kościółka, rozjaśnił jego kopułkę, oświecił czoło starca, zamigotał na uszkach i łebku jego psa, przyczołgał się po zielonej łące i odbił w stawie, świeci urokiem radości promienia, osuszającego łzy.

– To pan nazywasz tonem?

– To nazywam dobrym tonem w malarstwie.

– A w życiu?

– Tonem różnorodnych myśli i pragnień powinni być jeden cel zadania życia.

– Ciekawam.

– Jakże Angielka dobrego tonu może być ciekawą?

– Przyznam się panu, że ja się go czasem zaczynam bać.

– Z powodu?

– Nigdy nie jestem pewna, kiedy pan mówisz serjo, a kiedy żartujesz. Najpiękniejszą nić swych myśli pan targasz dla szyderstwa.

– Najdogodniej pani dla świata mieć uśmiech i szyderstwo, kto zechce, znajdzie pod niem treść i myśl. Zresztą lubię się zastosowywać do otoczenia.

– Co innego na moich ustach, uśmiech boleści.

– A na moich przebaczenia.

– A przecież gdym pana pierwszy raz zobaczyła, byłeś smutny i zamyślony.

– Byłem sam, a więc byłem sobą.

– Bądźmy więc poważni, tem więcej, gdy…

– Gdy?

– Moje dzieci! głos z salonu.

– Czego sobie mama życzy?

– Zawieszam pracę, słońce zachodzi.

– Wracamy, nie tęsknij.

– A zkądże wiesz, że ja tęsknię.

– Bo cię znam.

… No to chodź, daj czoło do pocałowania. Pan Juljusz, mówisz, jest zjadliwy?

– Okropny, dokucza mi.

– A ty, moje dziecię, przebaczasz mu?

– Zawsze.

Jechali kłusem wśród zbóż i zieloności łąki.

– Mama sobie życzy.

– Jechać stępo?

– Przyrzeczenie powagi.

– Słucham.

– Mama sobie życzy, tak, mama sobie życzy – długie milczenie – abym poszła za mąż.

Silny rumieniec zakwitł na marmurowej buzi.

Młody człowiek lekko zbladł.

– Mama sobie życzy – powtórzył.

– Skończyłam już lat dwadzieścia, nikogo nie mam na bożem świecie, prócz matki, i mama moja nikogo oprócz mnie. Cóż więc dziwnego, że drży, boi się o siebie, o swoje zdrowie, bo się boi zostawić mię sierotą. Mama widzi we mnie jedyny skarb i umiera z obawy o niego – długie milczenie. Mama sobie życzy, nawet pragnie; nic mi nie mówi, lecz często widzę łzy w jej oczach. Milczy, cierpi i czeka – a ja…

Mama sobie życzy

Подняться наверх