Читать книгу Magia kąsa - Ilona Andrews - Страница 6

Rozdział 2

Оглавление

Przypływ magii nastąpił, kiedy spakowałam do podręcznej torby niezbędne rzeczy i ruszyłam do samochodu. Zamiast tego, którym jeździłam na co dzień, wzięłam tym razem Karmeliona – starą, poobijaną i nadgryzioną przez rdzę ciężarówkę w kolorze zgniłej zieleni, która na dodatek miała zepsuty lewy przedni reflektor. Karmelion miał jednak ważną zaletę – był napędzany wodą i magią, i mogłam nim jechać nawet podczas przypływu. W przeciwieństwie do normalnych samochodów, ciężarówka nie wydawała żadnego z dźwięków, których można by się spodziewać po pracującym silniku. Kiedy przekręciłam kluczyk, dała się słyszeć seria jęków, powarkiwań i skomleń, zakończona ogłuszającym grzmotem – ciężarówka ruszyła. Prawdę powiedziawszy, nie miałam pojęcia, kto i dlaczego nadał jej imię Karmelion, ale kupiłam ją w komisie, z tym właśnie imieniem nabazgranym pośpiesznie na przedniej szybie, i tak już zostało.

Na moje szczęście, na co dzień Karmelion nie był zbytnio eksploatowany i nie pokonywał wielkich odległości, co najwyżej jakieś pięćdziesiąt kilometrów do Savannah. Dziś zmusiłam ciężarówkę do znacznie większego wysiłku – zamierzałam dojechać do Atlanty. Było tak, jak się spodziewałam – na trasie spisywała się nieźle, ale przejazd przez miasto nie wyszedł jej na dobre. Stała teraz na parkingu i stygła – pomiędzy jej kołami powstała kałuża kapiącej wody, a wokół unosiły się kłębiaste opary magii. Zabrałoby mi dobre piętnaście minut, żeby z powrotem rozgrzać generator, ale nie sądziłam, bym musiała to robić. Planowałam pozostać w Atlancie najkrócej, jak tylko się da.

Nienawidziłam Atlanty. W ogóle nienawidziłam miast.

Stałam na chodniku i przyglądałam się małemu, zniszczonemu biurowcowi, który był podobno siedzibą miejscowego oddziału Zakonu Rycerzy Miłosiernej Pomocy. Zakon zwykle starał się ukrywać swą prawdziwą wielkość i potęgę, i wkładał w to wiele wysiłku, ale, jak na mój gust, tym razem grubo przesadził. Trzykondygnacyjny, betonowy budynek sterczał pośród otaczających go okazałych domów z cegły niczym bolący kciuk. Ściany szpeciły rdzawe zacieki zrobione przez deszczówkę kapiącą z dziurawych metalowych rynien okalających dach, a małe okna, skryte za grubymi kratami i przesłonięte weneckimi roletami, miały brudne i zmatowiałe szyby.

Pomyślałam, że w mieście musi być jakieś inne miejsce, w którym pracuje sztab decydentów, podczas gdy w tym oto budynku terenowi agenci starają się pokazać i wmówić obywatelom, jaki to Zakon jest przyjazny, uczynny i skromny zarazem. W tamtym właściwym miejscu znajduje się zapewne oddział zbrojowni, sieć komputerowa i baza danych z rejestrem wszystkich: obdarzonych mocą, władających magią i zwykłych obywateli. Gdzieś w tej bazie figuruje również moje nazwisko opatrzone sygnaturą: kandydat odrzucony, niezdyscyplinowany i bezwartościowy. A więc dokładnie tak, jak sobie tego życzyłam.

Chciałam dotknąć ściany budynku, ale jeszcze na centymetr przed betonową powierzchnią wyczułam palcem elastyczny opór, podobny do tego, jaki stawia tenisowa piłeczka, kiedy próbuje się ją ścisnąć. Zauważyłam, że skóra na palcu zaczęła pulsować srebrnym, migotliwym światłem, więc cofnęłam dłoń. Budynek musiał być dobrze chroniony przed wrogą magią. Przypuszczalnie, gdyby ktoś rzucił weń ognistą kulą, odbiłaby się od jego szarych ścian, sprawiając co najwyżej, że trochę by się rozgrzały.

Otworzyłam jedną z połówek dwuskrzydłowych metalowych wrót i weszłam do środka. Po prawej stronie ciągnął się wąski korytarz zakończony drzwiami z wielką czerwono-białą tabliczką z ostrzeżeniem: „Nieupoważnionym wstęp wzbroniony”. Nie pozostało mi zatem nic innego, jak dostać się na piętro schodami po lewej. Idąc na górę, zastanawiałam się, dlaczego nikt nie pilnuje schodów, nie próbuje mnie zatrzymać ani nie pyta, po co przyszłam. Po chwili doszłam do wniosku, że to rodzaj PR-u. Puste i ogólnie dostępne schody miały mówić obywatelom: Spójrzcie, jacy jesteśmy mili, pomocni i niegroźni, jesteśmy tu tylko po to, by służyć społeczeństwu i każdy, kto zechce, może wejść do naszej siedziby.

Nie do końca mogłam to zrozumieć. Przekonywanie obywateli o skromności Zakonu – proszę bardzo, ale publiczne przyznawanie się, że cały oddział w Atlancie składa się z dziewięciu rycerzy: mistrza zakonu, wróżbity, tropiciela, trzech obrońców i trzech strażników, naprawdę nie było poważne. Dziewięć osób nadzorujących miasto wielkości Atlanty – żenujące.

Kiedy skończyły się stopnie, zobaczyłam przed sobą metalowe drzwi w kolorze mdłej zieleni. Na wysokości wzroku widniał na ich powierzchni delikatny rysunek sztyletu. Pomyślałam, że w tym przypadku pukanie nie jest dobrym pomysłem, więc po prostu pchnęłam drzwi. Za nimi znajdował się długi korytarz, który – dlaczego mnie to nie zdziwiło? – okazał się równie kolorowy jak reszta budynku: szarość przechodziła w szarość, by nagle, zupełnie niespodziewanie nabrać odcienia szarości. Szary – nie, przepraszam – jasnoszary był przykrótki dywan pokrywający podłogę. Szare były ściany, choć i tak wykazano wiele inwencji twórczej, bo ich tonacja zmieniała się od delikatnej szarości na górze do zdecydowanie ciemnej szarości na dole, szare były nawet żarówki lamp oświetleniowych zamontowanych w suficie. Prawdopodobnie dekorator nie chciał wyłamywać się z ogólnej konwencji i wybrał przydymione szkło.

Pomimo przygnębiającego wrażenia wszystko wydawało się tutaj przemyślane i uporządkowane. Wzdłuż głównego korytarza ciągnęły się drzwi do poszczególnych biur, a na samym końcu znajdowały się jedne szczególne – drewniane, oznaczone czarną tarczą w kształcie rombu. Pośrodku tarczy błyszczał wypolerowany stalowy lew – symbol Mistrza Zakonu, czyli rycerza-opiekuna, faceta, z którym koniecznie musiałam się zobaczyć.

Przemaszerowałam korytarzem w kierunku błyszczącej tarczy, spoglądając mimochodem na szereg drzwi, które mijałam. Po lewej spostrzegłam między innymi wejście do niedużego, jak można się było spodziewać, arsenału. Przed nim, na małej drewnianej ławce, siedział niski lecz dobrze umięśniony mężczyzna, polerując swoją dha. Szerokie ostrze tej krótkiej wietnamskiej broni przypominającej szablę rzucało na ściany delikatną niebieskawą poświatę za każdym razem, kiedy przeciągał po nim naoliwioną szmatką. Po prawej znajdowało się nieduże, aczkolwiek bardzo ważne, biuro, w którym za biurkiem siedział wysoki czarny mężczyzna w drogim garniturze. Rozmawiał przez telefon. Kiedy mnie zobaczył, posłał mi urzędowy grzecznościowy uśmiech, ale nie przerwał rozmowy.

Właściwie na jego miejscu nie poświęciłabym sobie więcej uwagi. Ubrana byłam w robocze ciuchy, czyli dość obszerne dżinsy, co umożliwiało mi kopnięcie wyższego ode mnie człowieka w okolice krtani, luźną zieloną bluzę i wygodne buty treningowe. Z tyłu, w pochwie częściowo ukrytej pod kurtką, nosiłam moją broń – Zabójcę, czyli miecz, którego rękojeść wystawała co prawda ponad prawe ramię, ale skutecznie skrywały ją włosy zebrane w gruby warkocz. Prawdę powiedziawszy, noszenie warkocza było strasznie niewygodne. Kiedy biegłam, uderzał mnie w plecy, a kiedy walczyłam, przeciwnicy często go wykorzystywali, by mnie przytrzymać. Z pewnością gdybym była choć trochę mniej próżna, obcięłabym warkocz dawno temu, ale ponieważ poświęciłam już dla pracy kobiece ciuchy, makijaż i seksowną bieliznę, uznałam, że to wystarczająca ofiara, i warkocz pozostał. Poza tym uważałam, że byłabym zgubiona jako kobieta, gdybym poświęciła również włosy.

Stanęłam przed drzwiami Mistrza Zakonu i uniosłam dłoń, by zapukać.

– Chwileczkę! – odezwał się kobiecy głos, który słyszałam wcześniej przez telefon.

Spojrzałam w kierunku, z którego dochodził, i zobaczyłam mały pokój dosłownie zastawiony szafami na akta. Pośrodku znajdowało się duże drewniane biurko, zaś na jego blacie stała kobieta w średnim wieku. Kobieta, wysoka i bardzo szczupła, wyglądała na sztywną i zasadniczą. Jej niedostępność i oschłość podkreślała też fryzura upięta z kręconych, farbowanych na platynowoszary kolor włosów. Urzędniczka miała na sobie szykowną błękitną garsonkę, natomiast idealnie pasująca do niej para butów leżała obok krzesła, na które weszła boso, chcąc dostać się wyżej.

– U Mistrza ktoś jest, moja droga – powiedziała dość protekcjonalnie, po czym zaczęła wykręcać zepsutą żarówkę w magicznej latarni przymocowanej do sufitu tuż obok lampy elektrycznej.

– Nie byłaś umówiona na spotkanie, prawda? – kontynuowała, nie zmieniając tonu.

– Nie, proszę pani. – Starałam się dla żartu wejść w rolę.

– No cóż, wyobraź sobie, kochana, że masz szczęście. Będzie miał czas po południu. Dlaczego nie podałaś mi jeszcze swojego nazwiska ani powodu, dla którego przyszłaś? Zrób to szybko, a my zobaczymy, jak możemy ci pomóc.

Zaczekałam cierpliwie, aż skończy wymianę żarówki, i podałam informacje, o które prosiła. Wyjaśniłam, że jestem tu w związku ze sprawą Grega Feldmana i podałam swoją wizytówkę. Urzędniczka odłożyła ją i sama nie wiedziałam, czy w ogóle nie raczyła rzucić na nią okiem, czy też po prostu treść nie zrobiła na niej żadnego wrażenia. Potem wskazała coś ręką za moimi plecami i powiedziała tylko:

– Tam jest poczekalnia, moja droga.

Obróciłam się i weszłam do pomieszczenia, które okazało się zwykłym biurem, tyle tylko, że wyposażonym w okazałą skórzaną sofę i nie mniej szykowne skórzane krzesła. Naprzeciwko drzwi pod ścianą stał niewielki stół, a na nim dzbanek z kawą i dwa stosy małych glinianych filiżanek. Dla osłody, obok filiżanek postawiono duży słój pełen kostek cukru oraz dwa pudełka „pączków Dunkana”. Kiedy zobaczyłam pączki, moja dłoń jakoś tak machinalnie sięgnęła w ich kierunku, ale w porę opanowałam łakomstwo i zbeształam się w myślach za słabość do słodyczy. A odmówienie sobie tej przyjemności nie było wcale łatwe. Każdy, kto choć raz spróbował pączków receptury starego Szkota, dobrze wiedział, że zwykle nie kończy się na zjedzeniu jednego. Udało mi się jednak przekonać samą siebie, że wejście do gabinetu Mistrza Zakonu z rękami umazanymi czekoladowym kremem nie będzie najlepszym sposobem zrobienia na facecie właściwego wrażenia.

Znalazłam sobie bezpieczny punkt przy oknie, z dala od pączków, i przez kraty na zewnątrz gapiłam się na widoczny pomiędzy dachami domów mały skrawek zasnutego chmurami nieba. Zaczęłam rozmyślać o Zakonie. Oficjalnie Zakon Rycerzy Miłosiernej Pomocy oferował obywatelom właśnie to, co sugerowała jego nazwa: bezinteresowną pomoc dla każdego, kto o nią prosił. W rzeczywistości jednak wyglądało to tak: jeżeli stać cię było na zapłatę za pomoc, mogłeś liczyć na pomyślne rozpatrzenie prośby; jeżeli nie – twoja sprawa trafiała ad acta, chyba że jej załatwienie pokrywało się z interesami Zakonu. Oficjalnie misją organizacji była ochrona ludzkości, jej członkowie zobowiązali się strzec, by żaden człowiek nie został skrzywdzony ani przez magię, ani przez użycie tradycyjnej broni. Problem polegał jednak na tym, że w rozumieniu Zakonu definicja krzywdy była dość elastyczna, a co za tym idzie, mogło okazać się, że w ramach miłosiernej pomocy trzeba na przykład obciąć ci głowę.

Patrząc z perspektywy czasu, trzeba przyznać, że Zakonowi naprawdę dużo uchodziło płazem. Jego członkowie byli zbyt potężni i wpływowi, by nie liczyć się z ich zdaniem, a pokusa, by im ufać i na nich polegać zbyt wielka, żeby szukać innych rozwiązań. W ten sposób, mając oficjalne poparcie rządu, Zakon stał się jednym z organów triumwiratu stojącego na straży prawa. Policyjny Wydział Kontroli Zjawisk Paranormalnych, WOON, czyli Wojskowe Oddziały Obrony przed Nadprzyrodzonymi i Zakon Rycerzy Miłosiernej Pomocy miały w założeniu współdziałać i strzec bezpieczeństwa publicznego. W rzeczywistości wyglądało to jednak inaczej. Rycerze Zakonu byli niezwykle przydatni, kompetentni i niebezpieczni zarazem. W przeciwieństwie do najemników Gildii nie motywowała ich chęć zdobycia pieniędzy, piastowali bezpiecznie swoje stanowiska dzięki złożonym przyrzeczeniom. Inna cecha, która odróżniała ich od najemników, to przekonanie, że to oni zawsze wiedzą wszystko najlepiej, co uprawnia ich do osądzania spraw i orzekania wyroków.

Moje rozmyślania o Zakonie przerwało wejście do poczekalni wysokiego mężczyzny. Smród, jaki roztaczał wokół siebie, wyczułam zanim go zobaczyłam – osłabiająco intensywny i długo utrzymujący się w powietrzu odór gnijących śmieci. Mężczyzna nosił obszerny brązowy trencz, przyozdobiony atramentowymi i tłustymi plamami oraz usmarowany taką ilością różnorodnych pozostałości z jedzenia i innych śmieci, że wyglądał jak młody Józef w swej wielobarwnej szacie. Rozpięty trencz odsłaniał równie odrażającą koszulę: niebiesko-czerwoną w zieloną szkocką kratę, a brudne spodnie w kolorze khaki trzymały się na ognistopomarańczowych szelkach. Całości dopełniały stalowoszare spadochroniarskie buty, skórzane rękawiczki z poobcinanymi palcami i filcowy kapelusz w przestarzałym fasonie, zatłuszczony i zabrudzony tak niemiłosiernie, że przechodziło to wprost ludzkie pojęcie.

Mężczyzna spostrzegł mnie i uchylił kapelusza, ujmując brzeg palcami w taki sposób, jak palacze trzymają papierosa. Ten gest dał mi możliwość przelotnego spojrzenia na twarz faceta – surową i okoloną trzydniowym zarostem. Dostrzegłam też jego oczy – jasne, bystre i zimne. W zasadzie w spojrzeniu nie było niczego groźnego, ale coś, co czaiło się gdzieś w głębi tych oczu, sprawiało, że miałam ochotę unieść ręce i powoli wycofać się z poczekalni, a potem szybko uciec, by ocalić życie.

– Proszę paaani – zwrócił się do mnie nieśmiało.

Do diabła, ale jestem idiotką, przecież to on się mnie boi. Uśmiechnęłam się do mężczyzny:

– Dzień dobry – pozdrowiłam go. Lecz moje pozdrowienie zabrzmiało bardziej jak coś w rodzaju „miiiły piesek”. Przeszło mi przez myśl, że musiałabym przeciskać się obok niego, by dostać się do drzwi.

Na szczęście w tym właśnie momencie przyszła do poczekalni recepcjonistka ze zbawienną informacją:

– Możesz już wejść do Mistrza, moja droga.

Mężczyzna usunął się nieco w bok, czyniąc nieznaczny ukłon głową. Mogłam dość swobodnie przejść obok niego, choć i tak rękawem kurtki dotknęłam jego trencza. W ten sposób przeniosłam na siebie prawdopodobnie taką ilość bakterii, że wystarczyłaby do przeprowadzenia ataku biologicznego na małą armię, nie pokazałam jednak nic po sobie i nie odskoczyłam z obrzydzeniem.

– Miło było cię poznać – szepnął, gdy go mijałam.

– Ciebie również – odpowiedziałam szybko i równie błyskawicznie znikłam za drzwiami gabinetu Mistrza Zakonu.

Znalazłam się w dużym pomieszczeniu, co najmniej dwa razy większym niż biura, które do tej pory widziałam. Okna gabinetu zakrywały story w kolorze burgunda, udrapowane w taki sposób, by wewnątrz panował przyjemny półmrok. Niewątpliwie centralne miejsce w gabinecie zajmowało masywne biurko z politurowanego wiśniowego drewna. Nie dało się również nie zauważyć dużej ilości tekturowych pudeł, ciężkiego drewnianego przycisku do papieru, ozdobionego odznaką strażnika Teksasu, i pary brązowych kowbojskich butów. Nogi w butach należały do dość grubego, przygarbionego człowieka, który, siedząc rozparty w ogromnym, czarnym, skórzanym fotelu, słuchał kogoś, z kim rozmawiał przez telefon. Tym człowiekiem za biurkiem był właśnie Mistrz Zakonu.

Wygląd Mistrza świadczył, że kiedyś musiał mieć niezłą muskulaturę, choć dziś jego mięśnie pokryły się tym, co mój ojciec nazywał „zbędnym tłuszczykiem”. Wydawało się jednak, że pomimo nadwagi i sporego brzuszka nadal jest bardzo silnym mężczyzną i potrafi poruszać się z dużą szybkością, kiedy tylko zechce. Nosił dżinsy i granatową koszulę z frędzlami. Swoją drogą, nie wiedziałam, że jeszcze w ogóle produkowano takie koszule, to znaczy takie, w których Zachód przegrał, czy łagodniej mówiąc: ogłosił podległość. To ubranie sprawiało, że wyglądał jak legenda muzyki country, Gene Autry wybierający się na imprezę.

Mistrz patrzył na mnie. Miał szeroką twarz z masywną kwadratową szczęką, przenikliwe niebieskie oczy ukryte pod krzaczastymi brwiami i zniekształcony nos, prawdopodobnie z powodu wielokrotnych złamań. Włosy lub, co bardziej prawdopodobne, łysinę zakrywał kapelusz, ale byłam gotowa iść o zakład, że jeśli znajdują się tam jakieś resztki włosów, to z pewnością są szare i krótkie.

Wskazał mi ręką jedno z małych, czerwonych krzeseł stojących przed biurkiem. Usiadłam i przyjrzałam się tekturowemu pudełku na blacie, stwierdzając ze zdziwieniem, że zawiera ono na wpół zjedzony pączek z galaretką.

Ponieważ zauważyłam, że mój potencjalny rozmówca nie zamierza na razie odłożyć słuchawki, zaczęłam rozglądać się po gabinecie. Duża biblioteczka wykonana tak jak biurko z wiśniowego drewna, duża drewniana mapa Teksasu ozdobiona kawałkami drutu kolczastego, złote tabliczki umieszczone na każdym z mebli zawierające nazwę producenta i rok produkcji, krótko mówiąc: szyk, funkcjonalność i nutka snobizmu w jednym.

Moje oględziny zostały przerwane. Mistrz zakończył rozmowę telefoniczną i bez słowa usprawiedliwienia zwrócił się do mnie:

– Podobno masz dla mnie jakieś papiery, teraz możesz mi je pokazać.

Wręczyłam mu identyfikator najemnika i pół tuzina rekomendacji. Przerzucając je szybko, z delikatną kpiną w głosie zapytał:

– Woda i kanał ściekowy, tak?

– Owszem.

– Trzeba być albo bardzo twardym, albo bardzo głupim, by schodzić do kanałów akurat teraz. Więc... do której grupy ty należysz? – spytał.

– Na pewno nie do głupich – odparłam spokojnie. – Ale jeśli powiem, że do odważnych, pomyślisz, że jestem zarozumiała, więc pozwól, że w odpowiedzi będę się tylko tajemniczo uśmiechać. – Mówiąc to, posłałam mu jeden z moich najpiękniejszych uśmiechów. Niestety, Mistrz na jego widok nie upadł do mych stóp, nie obiecał mi też gwiazdki z nieba. Chyba się starzeję! Przyglądał się za to z uwagą podpisowi na jednej z rekomendacji, po czym spytał:

– Mike Tellez. Pracowałem z nim kiedyś. Wykonujesz dla niego jakieś stałe zlecenia?

– Mniej więcej – odparłam.

– O co chodziło tym razem?

– Miał problem z pewną ilością sprzętu, który znikał gdzieś pod wodą. Ktoś powiedział mu, że to może być sprawka młodego marakihana[1].

– Przecież marakihany to stworzenia morskie – wtrącił. – Umierają w słodkiej wodzie.

No proszę, zezłościłam się, prostak z nadwagą zajadający się lukrowanymi pączkami z galaretką, noszący koszulę z frędzlami i identyfikujący tajemnicze magiczne stwory bez chwili namysłu. Mistrz Zakonu? Raczej mistrz nadzwyczajnego kamuflażu.

– Odkryłaś, na czym polegał problem Mike’a? – zapytał.

– Owszem. Miał robaka impala – odparłam beznamiętnym tonem, obserwując jego reakcję.

Rozczarowałam się. Nawet jeśli to, co usłyszał, zrobiło na nim wrażenie, nie dał nic po sobie poznać. Jakby w odwecie zapytał:

– A ty go zabiłaś?

Uśmiechnęłam się do siebie. Chyba usiłował być zabawny, więc podjęłam grę:

– Ależ skąd, ja tylko uzmysłowiłam mu, że nie jest mile widziany.

W tym samym momencie tamto zdarzenie stanęło mi znów przed oczami. Poczułam, jak przedzieram się ciemnym kanałem wypełnionym płynnymi ekskrementami i brudami rozpuszczonymi w wodzie, która sięga mi do bioder. Lewą nogę rozsadza niesamowity ból, zmagam się z nim i usiłuję ciągnąć ją za sobą. Z każdym przepełnionym bólem krokiem oddalam się od ogromnego, bladego ciała robaka, którego krew spływa ciemnymi strugami do ścieku. Śliska, zielona plama krwi wiruje na powierzchni, a każda z jej komórek jest żywym organizmem mającym jeden cel – połączyć się ponownie, odrodzić. Nie ma znaczenia, który to raz, nie ma znaczenia, ile kilometrów dzieli poszczególne komórki, regeneracja zawsze przebiega tak samo – zawsze odradza się ten sam osobnik, robak impala. Jest przerażający i niezniszczalny, i... może regenerować się bez końca.

Z pułapki przykrych wspomnień wyrwał mnie odgłos odkładanych na biurko papierów. Spojrzałam na Mistrza, najwyraźniej skończył przeglądanie moich dokumentów i chciał porozmawiać poważnie. Zaczął bez ogródek:

– A zatem, czego chcesz?

– Prowadzę śledztwo w sprawie śmierci Grega Feldmana.

– Z czyjego polecenia?

– Robię to na własną rękę.

– Rozumiem. – Mistrz oparł się wygodnie i zadał kolejne pytanie: – Dlaczego?

Tym razem odpowiedź nie była taka prosta, uznałam więc, że na początek wystarczy oficjalna formułka:

– Z powodów osobistych.

– Ach, zatem znałaś go osobiście? – spytał niby obojętnie, ale nie potrafił ukryć, że pojmuje tę kwestię dwuznacznie. Poczułam satysfakcję, że za chwilę go rozczaruję.

– Ależ tak, jak najbardziej. – Znaczący uśmieszek na ustach Mistrza stawał się coraz wyraźniejszy. – Przyjaźnił się z moim ojcem.

Uśmieszek zniknął, a zakłopotanie Mistrza miało pokryć następne pytanie:

– No tak... – Tu nastąpiła pauza. – A czy twój ojciec mógłby to potwierdzić?

– Niestety, nie żyje – odparłam, kontynuując odwet.

– Bardzo mi przykro. – Mistrz usiłował wybrnąć z sytuacji z twarzą.

– Niepotrzebnie – rzuciłam lekko. – Przecież wcale go nie znałeś.

Masz za swoje, pomyślałam, ale najwyraźniej nie doceniłam przeciwnika.

– W takim razie może masz coś, co mogłoby potwierdzić twoją znajomość z Gregiem Feldmanem?

Odpowiedź na to pytanie mogła być dziecinnie prosta, a na dodatek kompromitująca dla Mistrza, który przymykał oko na protekcje. Na dobrą sprawę sam mógł sięgnąć do dokumentów i zobaczyć, że to właśnie Greg przedłożył i poparł moją kandydaturę na członka Zakonu. Nie chciałam jednak odwoływać się do tamtych faktów, wybrałam inną drogę.

– Greg Feldman miał trzydzieści dziewięć lat. Wszyscy znali go jako człowieka, który bardzo cenił sobie życie prywatne, więc raczej nie pozwalał się publicznie fotografować. – Mówiąc to, podałam Mistrzowi mały prostokątny kartonik. – To jest nasze wspólne zdjęcie zrobione w dniu, kiedy ukończyłam szkołę i odebrałam dyplom. Zapewniam, że identyczne znajduje się w jego mieszkaniu, na trzeciej półce środkowej szafki jego biblioteczki.

– Widziałem je – potwierdził Mistrz.

No i bardzo dobrze, powiedziałam sobie w duchu, a potem wyciągnęłam rękę.

– Czy mogłabym prosić o zwrot?

Bez słowa podał mi fotografię i nagle, ni stąd, ni zowąd, rzucił:

– Wiesz, że Greg Feldman uwzględnił cię w testamencie?

– Nie wiedziałam – odparłam z trudem. Zaskoczył mnie kompletnie, czułam, że potrzebuję chwili, by poradzić sobie z emocjami, które mną targały, poczuciem winy i wdzięcznością. Facet nie dał mi jednak takiej szansy i kontynuował:

– Jeżeli chodzi o majątek w sensie finansowym, w całości zapisał go Zakonowi i Akademii. – Tu zawiesił głos, jakby czekając na moją reakcję na tę wiadomość. Do diabła, czy ten palant myślał, że zależy mi na pieniądzach Grega? – Wszystkie pozostałe rzeczy, to znaczy biblioteka, broń oraz przedmioty mocy są twoje.

Nie potrafiłam wydusić z siebie ani słowa.

– Zasięgnąłem o tobie języka w Gildii. – Mówił beznamiętnym tonem, lecz jego błękitne oczy zdawały się przewiercać mnie na wylot. – Usłyszałem, że jesteś zdolna, ale interesowna. Zapewniam, że Zakon jest przygotowany, by złożyć ci bardzo korzystną ofertę w kwestii tego majątku. Suma może być więcej niż zadowalająca.

Znieważył mnie i wiedzieliśmy o tym oboje. Pomyślałam, że powinnam mu powiedzieć, że tylko Teksańczyk mógł złożyć taką propozycję komuś, kto nie jest kowbojem z Oklahomy albo meksykańską dziwką, ale to i tak nie miałoby sensu. W końcu nikt raczej nie powinien nazywać Mistrza Zakonu skurwysynem w jego własnym biurze. Przełknęłam gorycz i odparłam ze sztucznym, uprzejmym uśmiechem:

– Nie, dziękuję, nie skorzystam.

– Jesteś pewna? – Nie poddawał się, mierząc mnie jednocześnie wzrokiem. – Wyglądasz jak ktoś, komu przydałoby się trochę pieniędzy. Zakon może ci dać o wiele więcej, niż jesteś w stanie zarobić, sprzedając rzeczy na aukcjach. Dobrze ci radzę, weź pieniądze i kup sobie choćby porządną parę butów.

Jego ostatnie słowa sprawiły, że zerknęłam na moje podniszczone trampki. No cóż, lubiłam je. W zasadzie przed przyjściem tutaj mogłam chociaż wyczyścić szmaciaki z plam krwi, które musiały rzucać się w oczy. Postanowiłam być złośliwa:

– Sądzisz, że powinnam kupić sobie takie jak twoje? – spytałam, patrząc na jego obuwie. – Kto wie, może dorzuciliby mi do nich podobną koszulę z frędzlami? A może nawet kowbojski pas?

Opłaciło się być złośliwą, Mistrz przestał patrzeć na mnie jak na głupią gęś i stwierdził:

– Masz cięty język.

– Kto, jaa? – udałam niewiniątko.

– Noo cóóż – mówił, przeciągając słowa – gadanie nic nie kosztuje. Powiedz lepiej, co naprawdę zamierzasz zrobić?

Oho, pomyślałam, zaczynamy wkraczać na cienki lód. Trzeba zachować ostrożność.

Oparłam się wygodnie, starając się pokazać, że nasza rozmowa zupełnie mnie nie stresuje i nadałam głosowi leniwy ton:

– Co rzeczywiście zamierzam zrobić, Mistrzu? No cóż... Nic, co mógłby pan uznać za groźbę z mojej strony ani też nic, czym mogłabym zrazić do siebie Mistrza Zakonu w jego własnym biurze, bez względu na to, jak długo i jak bardzo będzie mnie pan jeszcze obrażał. Sądzę, że takie zachowanie byłoby nie tylko głupie, ale też zbyt ryzykowne dla mojego zdrowia. Przyszłam tu jedynie po informacje. Nie chcę nic więcej, tylko dowiedzieć się, nad czym pracował Greg, kiedy zginął.

Po mojej przemowie nastąpiła chwila ciszy, podczas której mierzyliśmy się wzrokiem niczym rywale na ringu bokserskim. W końcu Mistrz, wciągnąwszy ze świstem powietrze przez nos, powiedział:

– Masz jakieś pojęcie o pracy śledczego?

– Jasne. – Nie mogłam się oprzeć: – Nękasz ludzi zamieszanych w sprawę dotąd, aż gość, który ma coś na sumieniu, nie spróbuje się ciebie pozbyć.

Mistrz wykrzywił usta w grymasie niezadowolenia, ale nie podjął gry:

– Wiesz, że Zakon prowadzi śledztwo w sprawie śmierci Grega?

To pytanie zabrzmiało tak, jakby chciał powiedzieć: Dziewczyno, nawet nie zdajesz sobie sprawy, w co się mieszasz, lepiej stąd zmykaj i pozwól zająć się sprawą ludziom, którzy się na tym znają. O, niedoczekanie.

– Greg Feldman był moją jedyną rodziną. Bez względu na wszystko, znajdę kogoś lub coś, co go zabiło.

– Rozumiem. – Mistrz miał wyraz twarzy jakby naprawdę mnie rozumiał. – A zastanawiałaś się, co będzie potem?

– Tak – odpowiedziałam bez wahania. – Spalę ten most, kiedy go przejdę.

Mistrz zacisnął palce w pięść:

– Cokolwiek zabiło rycerza-wróżbitę, musi dysponować mocą.

– Wiem – odparłam. – Ale już niedługo.

Zamyślił się na chwilę nad tym, co powiedziałam, a potem rzekł:

– Tak się składa, że mam dla ciebie robotę.

Tego się nie spodziewałam:

– Dlaczego akurat dla mnie?

W odpowiedzi Mistrz uśmiechnął się tajemniczo. Z tym uśmiechem przypominał misia grizzly obudzonego w środku zimy.

– Mam swoje powody. Oto, co mogę dla ciebie zrobić. Dostaniesz znaczek WP, czyli Wzajemnej Pomocy, przyklejony na twoim identyfikatorze, powinien pomóc ci otworzyć parę drzwi. Poza tym możesz używać biura Grega i przejrzeć w nim dostępne dokumenty.

Dostępne dokumenty, a zatem te, które mogą mi pokazać. Oznaczało to jednak, że poznam sprawy, nad którymi pracował Greg, co prawda tylko suche fakty i żadnych albo niewiele wniosków, ale to zawsze coś. Być może na ich podstawie będę mogła odtworzyć ostatnie poczynania Grega. No cóż, musiałam przyznać uczciwie, że otrzymałam więcej, niż mogłam się spodziewać.

– Dziękuję – powiedziałam szczerze.

– Oczywiście dokumenty nie mogą opuścić tego budynku – zastrzegł Mistrz. – Nie ma też mowy o żadnych kopiach czy przepisanych fragmentach. Kiedy skończysz, złożysz mi pełne sprawozdanie. Mnie i tylko mnie. Rozumiesz?

– Jestem zobowiązana ujawniać posiadane informacje Gildii – odparłam.

Zlekceważył to, rzucając tylko:

– Nie przejmuj się tym.

O, a odkąd to? Rycerz-opiekun robił dla mnie znacznie więcej, niż powinien zrobić dla bezwartościowego najemnika. Dlaczego? Właściwie ludzie, którzy robili mi jakąś przysługę zawsze mnie denerwowali. Z drugiej jednak strony, darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, nawet jeżeli darczyńcą jest Teksańczyk z nadwagą, w koszuli z frędzlami.

– Oficjalnie nic cię ze mną nie łączy – dodał jeszcze. – Sama wiesz, że nie jesteś tu mile widziana.

– Zrozumiałam – przytaknęłam.

– Dobrze, w takim razie dogadaliśmy się.

To był koniec rozmowy. Kiedy wyszłam z gabinetu, recepcjonistka przywołała mnie gestem ręki i poprosiła o mój identyfikator. Podałam go jej i patrzyłam, jak przykleja mały metalowy znaczek Wzajemnej Pomocy, coś w rodzaju przepustki dla osób, które Zakon otacza szczególną opieką. Uśmiechnęłam się pod nosem. Coś takiego dla mnie – zwykłego najemnika, no, no. Faktycznie, niektóre drzwi staną przede mną otworem, niestety – znacznie więcej zatrzaśnie mi się przed nosem. No dobra.

– Nie przejmuj się Tedem – powiedziała recepcjonistka, mając na myśli Mistrza i oddając mi identyfikator. – Czasami bywa nieuprzejmy. A tak w ogóle, jestem Maxine.

– Kate – odwzajemniłam się, podając jej rękę. – Czy zechciałabyś wskazać mi drogę do biura zmarłego rycerza-wróżbity?

– Z przyjemnością. To ostatni gabinet na prawo.

– Dziękuję.

Maxine uśmiechnęła się w odpowiedzi i wróciła do przerwanej pracy.

Dotarłam do pokoju Grega i stanęłam w drzwiach. Biuro nie było zbyt okazałe. Przez jedyne kwadratowe okno wpadało tu trochę dziennego światła. Zniszczona podłoga, wąskie biurko, dwa stare krzesła. Przy lewej ścianie, na całej jej długości ciągnęły się półki na książki, niebezpiecznie wygięte pod ciężarem poustawianych na nich, jeden obok drugiego, tomów. Pod ścianą naprzeciw stały cztery metalowe regały na dokumenty, tak wysokie jak ja. Stosy akt i papierów leżały również w rogach pomieszczenia na podłodze, na krzesłach, a biurko było nimi po prostu zawalone.

Ktoś musiał szperać w papierach Grega i zrobił to bardzo umiejętnie. Co prawda biuro nie wyglądało, jakby zostało przeszukane, ale ten ogólny nieład wskazywał, że ktoś dokładnie przejrzał każdy dokument, a potem nie potrafił go odłożyć na właściwe miejsce, więc po prostu odkładał tam, gdzie znalazło się akurat trochę wolnej przestrzeni. A przecież wszystkie te dokumenty stanowiły prywatną własność Grega. Poczułam złość na myśl, że po jego śmierci ktoś dotykał jego rzeczy, czytał jego przemyślenia. To nie było w porządku.

Przestąpiłam próg i poczułam, jak za mną zamyka się zaklęcie ochronne. Na drewnianej podłodze bladym pomarańczowym światłem zapłonęły tajemnicze symbole, tworząc skomplikowany wzór. Symbole łączyły długie, kręte linie, które krzyżowały się ze sobą, tworząc siatkę, i wiły na powierzchni całej podłogi. Miejsca ich przecięć jarzyły się promieniście czerwonymi punktami. Domyśliłam się, co to znaczy. Greg nałożył na pomieszczenie zaklęcie własnej krwi, co więcej, uwzględnił w tym zaklęciu moją obecność, bo w przeciwnym razie nie mogłabym go w ogóle zobaczyć. Oznaczało to również, że gdybym użyła w gabinecie magii, nikt po tamtej stronie drzwi nigdy by się o tym nie dowiedział. Zaklęcie było tak silne, że zabrałoby tygodnie, żeby ktoś je wykrył. Sądząc po intensywności koloru świetlnych linii, magia tego pokoju zdolna była wchłonąć wszystko. Dlaczego Greg to zrobił? Dlaczego aż tak bardzo się postarał?

Przeszłam pomiędzy stosami akt i podeszłam do biblioteczki. Znalazłam tu stare wydanie „Almanachu mistycznych stworzeń” i jeszcze starsze „Księgi zaklęć”, Biblię, piękne wydanie Koranu oprawione w skórę grawerowaną złotymi literami i cienki egzemplarz „Faerie Queene” Edmunda Spensera.

Teraz postanowiłam sprawdzić metalowe szafki. Tak jak przypuszczałam – puste. Półki były oznaczone jakimś specjalnym, wymyślonym przez Grega kodem, którego nie mogłam odszyfrować. Zresztą, to nie miało znaczenia.

Dwie godziny później uporałam się ze wszystkimi papierami z podłogi i krzeseł. Właśnie miałam się zabrać za akta na biurku, kiedy w ręce wpadła mi duża szara koperta. Leżała na samej górze jednego ze stosów na biurku, a litery wypisane na niej przez Grega czarnym markerem układały się w moje nazwisko.

Zdjęłam z biurka część dokumentów, by zrobić trochę miejsca, przyciągnęłam sobie krzesło, a następnie wysypałam zawartość koperty na blat. Znalazłam tam dwie fotografie i list. Na pierwszej fotografii stały obok siebie dwie pary. W jednym z mężczyzn rozpoznałam mojego ojca, niezdarnego, rudowłosego mężczyznę o rozpostartych szeroko, ogromnych ramionach, z których jedno otaczało kobietę, najprawdopodobniej moją matkę. Niektóre dzieci przechowują w pamięci wspomnienia po zmarłych rodzicach: barwę głosu, zapach, jakiś wizerunek. Ja nie mogłam sobie nic takiego przypomnieć, jakby moja matka nigdy nie istniała. Mój ojciec nie miał żadnych jej zdjęć – widocznie przechowywanie ich uznał za zbyt bolesne – a zatem wiedziałam o niej tyle, ile sam mi powiedział. Mówił, że była piękna i miała długie blond włosy. Wpatrywałam się w kobietę na zdjęciu – niewysoką i szczupłą. Rysy twarzy podkreślały tylko tę filigranowość. Delikatne, ale wyraziste, sugerowały, że choć drobna, to na pewno nie jest krucha ani słaba. Przeciwnie, na zdjęciu stała w naturalnej pozie, pewna siebie, pociągająca i kusicielska, i doskonale zdająca sobie sprawę ze swego uroku. Naprawdę była piękna.

Zarówno ojciec, jak i Greg mówili mi, że jestem do niej podobna, ale mimo że wpatrywałam się w zdjęcie już dość długo i bardzo dokładnie, nie mogłam dostrzec żadnego podobieństwa. Rysy miałam ostrzejsze, a usta szersze i większe. Odziedziczyłam co prawda po mamie kolor oczu – ciemnobrązowy, ale moje, znacznie węższe, przypominały kształtem nieco spłaszczony migdał. Miałam też ciemniejszą cerę. Gdybym odpowiednio umalowała oczy, mogłabym z powodzeniem uchodzić za Cygankę.

Poza tymi wszystkimi różnicami było jeszcze coś bardzo istotnego. Z twarzy mojej mamy emanowała kobieca łagodność, z mojej nie, no, przynajmniej jeśli się je porównywało. Ponadto wszystkie moje kobiece krągłości dawno zmieniły się w muskuły i zapewne, gdybyśmy stanęły z mamą obok siebie w pokoju pełnym ludzi, na mnie nikt by nawet nie spojrzał. A gdyby ktoś jednak zatrzymał się, żeby ze mną porozmawiać, to wystarczyłby jeden uśmiech mamy, a on natychmiast zapomniałby o mnie, oczarowany jej urokiem.

Piękna... To za mało powiedziane, tato.

Z drugiej strony, gdyby ci sami ludzie mieli wybrać jedną z nas w celu kopnięcia w rzepkę, to bez wątpienia wybraliby mnie, miałam to jak w banku.

Obok mojego ojca i mamy stał Greg z piękną Azjatką u boku. Anna była jego pierwszą żoną. W przeciwieństwie do moich rodziców, Greg i Anna nie obejmowali się. Dzielił ich ledwie dostrzegalny dystans, jakby się obawiali, że ich silne indywidualności zaczną iskrzyć, jeśli zbliżą się do siebie. Oczy Grega miały zasmucony wyraz.

Odłożyłam fotografię na biurko. Nie chciałam już na nią patrzeć. Na drugiej rozpoznałam siebie w wieku dziewięciu czy dziesięciu lat. Ktoś, kto robił zdjęcie, uchwycił moment, gdy skaczę do jeziora z gałęzi ogromnej topoli, ale nie wiedziałam, kto i kiedy je zrobił.

Zaczęłam czytać list, kilka krótkich zdań na białym skrawku papieru – fragment wiersza Spensera:

Pewnego dnia napisałem jej imię na brzegu morza,

ale przyszła fala i je zmyła.

Jeszcze raz napisałem je drugą ręką,

ale nadszedł przypływ i uczynił mój ból swoją zdobyczą.

Poniżej widniały tylko cztery słowa napisane... krwią Grega.

Amehe

Tervan

Senehe

Ud

Kiedy je przeczytałam, zapłonęły czerwonym ogniem. Schwycił mnie potężny skurcz. Nie mogłam oddychać, a cały pokój stanął jakby za mgłą. W tej mgle bicie mojego własnego serca brzmiało niczym uderzenia dzwonu na wieży. Wokół mnie wirowała magiczna energia, chwytając w plątaninę śliskich, elastycznych prądów mocy. Wyrwałam się na zewnątrz i złapałam je, a one niosły gdzieś dalej i dalej, do świata światła i dźwięku. Światło przeniknęło mnie i eksplodowało w głębi mojego umysłu, wysyłając przez skórę niezliczoną ilość świetlistych iskier. Krew w żyłach wrzała jak stopiony metal.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

1 marakihan – mityczny duży morski stwór z głową człowieka i ciałem ryby, występujący u wybrzeży Nowej Zelandii; swym długim wężowatym językiem wciąga pod wodę kanoe i małe łodzie, a potem je pożera (przyp. tłum.).

Magia kąsa

Подняться наверх