Читать книгу Magia wskrzesza - Ilona Andrews - Страница 6

Rozdział 1

Оглавление

OObróciłam włócznię.

– Jeszcze jedno słowo, a dam ci szlaban.

Julie przewróciła oczami z całą pogardą, na jaką było stać czternastolatkę, i odrzuciła blond włosy do tyłu.

– Kate, serio, kiedy mi się to przyda w prawdziwym życiu?

– Za pięć sekund, kiedy cię zaatakuję.

Przez dwadzieścia sześć lat życia imałam się różnych zajęć. Nauczanie do nich nie należało. Głównie zabijałam ludzi na przeróżne krwawe sposoby. Jednak jako opiekunka Julie byłam za nią odpowiedzialna, a ćwiczenia z włócznią jej służyły. Rozwijały mięśnie, refleks i równowagę – rzeczy, których potrzebowała, by przejść do treningu z mieczem.

Kilkadziesiąt lat temu magia wróciła do naszego świata, niszcząc technologiczną cywilizację i towarzyszącą jej iluzję bezpieczeństwa. Magia i technologia wciąż o nas walczyły. Bawiły się planetą jak dwoje dzieci próbujących wyrwać sobie piłkę. Gdy jedna z nich dominowała, druga pozostawała w uśpieniu.

Policja robiła, co mogła, ale przez większość czasu telefony nie działały i dostępni funkcjonariusze reagowali jedynie na sytuacje kryzysowe, takie jak atak stada żarłocznych harpii na szkołę. W związku z ograniczonymi zasobami i brakiem poszanowania dla życia ludziom całkiem nieźle wychodziło polowanie na siebie nawzajem. Co bardziej przezorni obywatele nie wychodzili z domów po zmroku. Bo jeśli nie dopadli ich wtedy zwyrodnialcy, spokojnie mogły zrobić to magiczne dziwadła z wielkimi zębiskami.

Każdy był odpowiedzialny za siebie. Polegaliśmy na magii, ostrzach i broni palnej. Magia Julie należała do rzadkich i drogocennych, lecz zupełnie nie przydawała się w walce. Zdolność widzenia kolorów magii nie pomogłaby jej zabić wampira. Moja najlepsza przyjaciółka, Andrea, uczyła dziewczynę obchodzić się z pistoletem. Ja nie trafiłabym słonia, nawet gdyby stał trzy metry ode mnie, chociaż pewnie mogłabym zabić go gołymi rękoma. Bijatyki – to mój konik.

Wymierzyłam w brzuch Julie w prawie żółwim tempie. Dziewczyna machnęła włócznią jak wiosłem i wytrąciła mi broń z ręki.

– I?

Spojrzała na mnie tępym wzrokiem. Zazwyczaj Julie traktowała treningi poważnie, ale czasami w jej głowie dochodziło do zwarcia, które zrywało połączenie między mózgiem a ciałem. Pewnie istniał jakiś sposób, by wyrwać ją z tego letargu, jakaś mamina fraza, której mogłabym użyć, ale znalazłam Julie rok temu na ulicy i całe to matkowanie wciąż było dla mnie nowe. Moja matka zmarła, zanim zdążyłam ją zapamiętać, więc nie za bardzo miałam na kim się wzorować.

Na domiar złego, użyłam magii, by uratować życie Julie. Nie była w stanie zlekceważyć wydanego przeze mnie rozkazu, choć sama o tym nie wiedziała, a ja za wszelką cenę pragnęłam, by pozostała w niewiedzy. Kilka razy zaliczyłam wtopę. Zdałam sobie sprawę, że w dużej mierze zależy to od intonacji głosu. Dopóki zamiast krzyczeć, spokojnie dawałam Julie wskazówki, dziewczyna nie miała problemu z lekceważeniem moich poleceń.

Las, który nas otaczał, tętnił życiem. Popołudniowe słońce świeciło pełnym blaskiem. Liście szeleściły na wietrze. Wiewiórki biegały tam i z powrotem, zupełnie niewzruszone tym, że mieszkały po sąsiedzku z kilkoma setkami przeróżnych zwierzołaków. W oddali brzęczała cicho piła łańcuchowa – wąska droga prowadząca do Twierdzy stawała się niebezpiecznie nieprzejezdna, więc dziś rano wysłaliśmy grupę zmiennokształtnych, by wycięli kilka drzew.

Julie obserwowała żółtego motyla, który zawisł nad naszymi głowami.

Podniosłam włócznię i tępym końcem pchnęłam Julie w lewy bark.

– Auć!

Westchnęłam.

– Skup się.

– Boli mnie ramię. – Skrzywiła się.

– Więc lepiej mnie zablokuj, żeby zaraz nie rozbolało cię coś innego.

– Znęcasz się nad dziećmi.

– A ty marudzisz. Blokada-wiosło, już!

Wymierzyłam właściwy koniec włóczni w Julie i znów pchnęłam, tym razem w zwolnionym tempie. Sklinczowała i zamarła w bezruchu.

– Nie możesz tak po prostu stać. Jesteś odsłonięta, powinnaś coś z tym zrobić.

Uniosła broń i bez przekonania podjęła próbę ugodzenia mnie w pierś. Dałam jej sekundę, żeby się ogarnęła, ale nawet się nie poruszyła. Miałam tego dość.

Wzięłam zamach i podcięłam dziewczynie nogi. Upadła, a ja wbiłam ostrze w ziemię zaledwie kilka centymetrów od jej szyi. Mrugnęła.

– Co cię dziś ugryzło?

– Kevin zaprosił Maddie na Bal Księżycowy.

Niedźwiedziołaczyca Maddie była najlepszą przyjaciółką Julie, Bal Księżycowy zaś okazją do rozładowania energii dla nastolatków z Gromady. W co drugi piątek, o ile magia pozostawała w niżu, zmiennokształtni wystawiali głośniki i puszczali muzykę taneczną z blanek Twierdzy. Zaproszenie na ten bal rzeczywiście było poważną sprawą. Ale nadal nie wyjaśniało, dlaczego dwa miesiące ćwiczeń nagle wyparowały z głowy mojej podopiecznej.

– No i?

– Mam jej pomóc wybrać strój na jutro – odparła. Leżała na ziemi jak betka.

– I to jest ważniejsze niż trening?

– Tak!

Wyszarpnęłam włócznię z ziemi.

– Dobrze. Idź wybierać strój. Za to jesteś mi winna godzinę w sobotę. – Żadna siła na tej ziemi nie zmusiłaby jej teraz do koncentracji, więc kontynuowanie zajęć nie miało sensu.

Poderwała się żwawo.

– Dziękuję!

– Taa, proszę.

Wracałyśmy już, kiedy świat mrugnął i las zalała fala magii. Warczenie pił ucichło, ustępując głośnym przekleństwom.

Oficjalnie zjawisko to nazywało się „efektem postprzesunięciowym”, ale wszyscy mówili na nie „fale magii”. Pojawiały się znikąd i przetaczały przez cały świat, tłumiąc elektryczność, wyłączając silniki spalinowe, pacyfikując pistolety i wypluwając potwory. Kiedy magia znikała, światła się zapalały, a broń palna znów stawała się śmiercionośna. Nikt nie mógł przewidzieć jej siły ani jak długo potrwa. To wprowadzało chaos w nasze życie, ale staraliśmy się dawać sobie z tym radę.

Drzewa rozstąpiły się, ukazując rozległe trawiaste pole. Pośrodku, niczym szara, usypana przez człowieka góra, rosła Twierdza – idealny przykład tego, co dzieje się, gdy grupa kilkuset paranoicznych i nadludzko silnych zmiennokształtnych postanawia stworzyć sobie bezpieczną przystań. Z jednej strony Twierdza przypominała nowoczesną fortecę, z drugiej – średniowieczny zamek. Nadchodziłyśmy z północy, miałyśmy więc widok na wieżę główną. Z tego miejsca Twierdza wyglądała jak ponury, złowrogi wieżowiec z apartamentem na ostatnim piętrze, w którym Curran i ja urządziliśmy sobie gniazdko.

Nie zawsze tak było. Nie od pierwszego spojrzenia uznaliśmy, że jesteśmy bratnimi duszami. Kiedy się poznaliśmy, Curran uważał mnie za nierozważną najemniczkę, która nie stosuje się do żadnych zasad, bo nie ma na to ochoty. Ja uważałam go za aroganckiego dupka, którego problemów wystarczyłoby dla całej Twierdzy. Mimo to się zeszliśmy. On był Władcą Bestii, a ja jego Małżonką, co czyniło mnie współodpowiedzialną za ponad półtora tysiąca zmiennokształtnych, największe stado na południu Stanów Zjednoczonych. Nie pragnęłam tej odpowiedzialności i gdybym miała wybór, uciekłabym od niej gdzie pieprz rośnie, ale taką cenę płaciłam za związek z Curranem. Kochałam go, a on był tego wart. Był wart każdego poświęcenia.

Okrążyłyśmy Twierdzę i przez szeroką bramę weszłyśmy na wewnętrzny dziedziniec. Grupa zmiennokształtnych naprawiała jeden z samochodów Gromady, zmodyfikowanego dżipa o wygiętej masce, zniekształconej z uwagi na konieczność umieszczenia pod nią dwóch silników – jednego na benzynę, drugiego na zaczarowaną wodę. Zmiennokształtni pomachali do nas, gdy ich mijałyśmy. Odmachałyśmy. Zaakceptowali mnie po części dlatego, że wywalczyłam sobie swoją pozycję i nie dałam im wyboru, a po części ze względu na to, że Curran był sprawiedliwy i nie tolerował pieprzenia. Nie zawsze się ze sobą zgadzaliśmy, ale gdyby ktoś zwrócił się bezpośrednio do mnie, Władca Bestii nie podważyłby mojej decyzji, a Gromadzie odpowiadała możliwość zasięgnięcia drugiej opinii.

Stalowe zbrojone drzwi stały otworem. W Georgii już w maju zaczynały się upały, a latem panowały tropiki. Próba zainstalowania klimatyzacji w Twierdzy była przedsięwzięciem z góry skazanym na niepowodzenie, więc otwieraliśmy wszystkie drzwi i okna w nadziei, że zrobi się przeciąg. Przeszłyśmy wąskim korytarzem i ruszyłyśmy w górę ogromnych schodów, które były moją zmorą. Nienawidziłam ich od pierwszego spotkania, a kontuzja kolana tylko pogłębiła moją niechęć.

Drugie piętro.

Trzecie piętro. Głupie schody.

– Małżonko!

Niecierpiący zwłoki głos sprawił, że się obróciłam. Starsza kobieta z paniką wymalowaną na twarzy biegła korytarzem w moją stronę. Meredith Cole. Matka Maddie.

– Zabiją je! – Złapała mnie za rękę. – Zabiją moje dziewczynki!

Wszyscy zmiennokształtni zamarli. Dotknięcie alfy bez pozwolenia traktowano jako napaść.

Tony, jeden z asystentów Doolittle’a, wyszedł zza rogu i pędem ruszył w naszym kierunku.

– Meredith! Zaczekaj! – zawołał.

Doolittle był magomedykiem Gromady. Zalała mnie fala strachu. Istniał tylko jeden powód, dla którego medyk mógłby zabić dziecko.

– Kate? Co się dzieje? Gdzie jest Maddie? – pisnęła Julie.

– Pomóż mi! – Meredith ścisnęła mnie za ramię tak mocno, że poczułam to w kościach. – Nie pozwól im zabić moich córeczek.

Tony wyhamował. Nie wiedział, co robić.

– Pokaż mi – powiedziałam spokojnym głosem.

– Tędy. Są u Doolittle’a. – Meredith puściła mnie i wskazała koniec korytarza.

– Co się dzieje? – powtórzyła słabym głosem Julie.

Ruszyłam w kierunku wskazanym przez Meredith.

– Zaraz się dowiemy.

Tony’ego odblokowało, gdy go minęłyśmy. Po chwili wszyscy dotarliśmy na oddział medyczny.

– Jest na tyłach – poinformował nas Tony. – Zaprowadzę was.

Poszedł przodem i powiódł nas przez skrzydło szpitalne do okrągłego pokoju, z którego wychodziło sześć długich, wąskich korytarzy – szarych betonowych tuneli. Tony wybrał ten prowadzący na wprost. Na jego końcu czekały stalowe drzwi lśniące charakterystycznym srebrnym blaskiem. Podeszliśmy do nich, a odgłos naszych kroków odbijał się echem od ścian. Drzwi strzegły trzy zasuwy, każda grubości mojego nadgarstka, które w tej chwili były otwarte. Serce niemal mi pękło. Nie chciałam zobaczyć tego, co znajdowało się za nimi.

Tony chwycił za gruby metalowy zawias służący za klamkę i otworzył drzwi, ukazując spowity mrokiem pokój. Weszłam do środka. Po mojej prawej zobaczyłam Doolittle’a, mężczyznę około pięćdziesiątki. Miał ciemną karnację i włosy przyprószone siwizną. Obrócił się, by na mnie spojrzeć, a z jego zazwyczaj łagodnych oczu wyczytałam to, czego się obawiałam. Moje najgorsze podejrzenia okazały się słuszne i nie było już żadnej nadziei.

Po mojej lewej stały dwie oplecione stalowymi i srebrnymi prętami klatki więzienne z pleksiglasu, skąpane w niebieskim świetle feylatarni. Nie widziałam drzwiczek. Jedyny dostęp zapewniały małe otwory przywodzące na myśl automaty z napojami.

W klatkach czekały dwa potwory. Ich zniekształcone, groteskowe ciała zwijały się w koszmarne kłęby na wpół ludzkich kończyn, wielkich pazurów i kęp gęstego futra. Kuliły się w kącie, rozdzielone przez pleksiglas i pręty, a mimo to wciąż jakby złączone. Ich twarze o monstrualnych szczękach i przedziwnie zdeformowanych zębiskach mogły nie tylko napędzić komuś stracha, ale i zafundować traumę na całe życie.

Potwór po lewej uniósł głowę. Spojrzał na nas dwojgiem niebieskich ludzkich oczu. Biły z nich ból i przerażenie.

– Maddie! – Julie padła na kolana przed klatką. – Maddie!

Drugi potwór się poruszył. Rozpoznałam czuprynę brązowych włosów. Maddie i Margo. Najlepsza przyjaciółka Julie i jej siostra bliźniaczka przechodziły przemianę w loupy.

Każdy zmiennokształtny musiał stanąć przed wyborem – mógł zachować swoje człowieczeństwo, przestrzegając dyscypliny i stale ćwicząc siłę woli, lub poddać się brutalnym pragnieniom spowodowanym obecnością Lyc-V, wirusa zmiennokształtności, tym samym stając się loupem. Loupy mordowały, torturowały i upajały się cierpieniem innych. Nie potrafiły utrzymać czysto ludzkiej ani czysto zwierzęcej postaci. Gdy zmiennokształtny stawał się loupem, nie było już powrotu. Należało go zabić.

W chwilach silnego stresu w organizmie zmiennokształtnego Lyc-V eksplodował w ogromnych ilościach. Dojrzewanie i towarzyszące mu zmiany hormonalne oraz huśtawki emocjonalne zaliczały się do najbardziej stresujących wydarzeń w życiu zwierzołaka. Jednej czwartej dzieciaków nie udawało się tego przetrwać.

– Powiedz mu – błagała mnie Meredith. – Powiedz, żeby nie zabijał moich dzieci.

Doolittle spojrzał na mnie.

Gromada miała swój skomplikowany sposób na obliczanie prawdopodobieństwa loupizmu, oparty na objętości wirusa w krwi.

– Ile jednostek Lycos?

– Dwa tysiące sześćset u Maddie i dwa tysiące czterysta u Margo – odparł.

Ponad tysiąc oznaczało gwarantowany loupizm.

– Od kiedy są w tym stanie? – zapytałam.

– Od drugiej w nocy – odpowiedział Doolittle.

To koniec. Minęło ponad czternaście godzin. Odkładaliśmy to, co nieuniknione. Cholera.

Julie chwyciła za pręty. Poczułam, że moje serce ścisnęło się w twardą kulkę. Kilka miesięcy temu, gdy wirus siał zniszczenie w ciele mojej podopiecznej, wyglądała tak samo – jak zlepek człowieka i zwierzęcia. Wciąż miałam koszmary, w których przykuta do szpitalnego łóżka Julie warczała na mnie, a kiedy się budziłam, szłam do jej pokoju w środku nocy, by upewnić się, że żyje i nic jej nie jest.

– Proszę, Małżonko. Proszę – wyszeptała Meredith. – Uratowałaś Julie.

Nie wiedziała, o co prosi. Cena była zbyt wysoka. Nawet gdybym się zgodziła – a nie zamierzałam – oczyszczenie Julie z wirusa wymagało magii całego sabatu, mocy kilku pogańskich duchownych i niemalże mojej śmierci. Zdobyłam się na to jeden jedyny raz i nie byłam w stanie tego powtórzyć.

– Julie wyzdrowiała dzięki swojej magii – skłamałam łagodnym głosem.

– Błagam!

– Tak mi przykro. – Słowa w moich ustach smakowały jak tłuczone szkło. Nie mogłam już nic dla niej zrobić.

– Nie wolno ci! – Julie obróciła się w moją stronę. – Nie wolno ci ich zabić. Nie masz pewności, czy jeszcze nie wyzdrowieją.

Nie, nie wyzdrowieją. Wiedziałam to, ale i tak zerknęłam na Doolittle’a. Pokręcił głową. Gdyby istniała jakakolwiek szansa, że dziewczynom się polepszy, to już pojawiłyby się oznaki poprawy.

– Potrzebują więcej czasu. – Meredith chwyciła się słów Julie jak tonący brzytwy. – Trochę więcej czasu.

– Zaczekamy – zapewniłam ją.

– Tylko odłożymy nieuniknione – wymamrotał Doolittle.

– Zaczekamy – powtórzyłam. Chociaż tyle mogłam dla niej zrobić. – Zostań ze mną, Meredith.

Usiadłyśmy na sąsiadujących krzesłach.

– Jak długo? – zapytał cicho Doolittle.

Zerknęłam na Meredith. Patrzyła na swoje córki, a z jej oczu płynęły łzy.

– Tyle, ile będzie trzeba.


Spojrzałam na ścienny zegar. Siedziałyśmy w pokoju od ponad sześciu godzin. Stan dziewczyn się nie zmienił. Od czasu do czasu to jedna, to druga wpadała w furię i waliła o pleksiglas, obnażając kły w bezmyślnym szale, a potem wycieńczona padała na podłogę. Patrzenie na nie sprawiało ból.

Doolittle wyszedł na parę godzin, ale wrócił i teraz siedział sam pod drugą ścianą. Był blady. Nie odzywał się ani słowem.

Kilka minut wcześniej do pokoju weszła Jennifer Hinton, alfa klanu wilków. Stała oparta o ścianę, rękami obejmując swój brzuch i dziecko, które w nim nosiła. Miała zatroskany wyraz twarzy, a lęk w jej oczach graniczył z paniką. Około dziesięciu procent wilkołaków zmieniało się w loupy od razu po narodzinach.

Meredith zsunęła się z krzesła i usiadła na podłodze obok klatek. Zaczęła śpiewać. Jej głos drżał.

– Ach, śpij, kochanie...

O Boże.

Jennifer zasłoniła usta dłonią i wybiegła z pokoju.

– Jeśli gwiazdkę z nieba chcesz, dostaniesz...

Margo poruszyła się i przeczołgała w stronę matki, ciągnąc za sobą nienaturalnie powyginaną nogę. Maddie poszła w jej ślady. Wszystkie trzy oparły się o pleksiglas i skuliły obok siebie. Zdesperowana Meredith wciąż śpiewała swą kołysankę, utkaną z wielu lat miłości i nadziei, uczuć, które właśnie umierały. Miałam łzy w oczach.

Julie podniosła się i wyszła z pokoju.

Słuchałam piosenki Meredith i marzyłam, by mieć większą moc. Inną moc. Pragnęłam być kimś więcej. Odkąd pamiętam, mój przybrany ojciec, Voron, robił wszystko, by uczynić ze mnie broń. Moje najwcześniejsze wspomnienie to lody w jednej ręce i szabla w drugiej. Uczyłam się przeróżnych sztuk walki, toczyłam pojedynki na arenach. Mogłam zniknąć w dziczy i po kilku miesiącach powrócić absolutnie bez szwanku. Potrafiłam kontrolować nieumarłych, co ukrywałam przed wszystkimi. Umiałam formować swoją krew w ostrze i używać jej jako broni. Znałam słowa mocy, słowa w języku tak pierwotnym i potężnym, że podporządkowywała im się sama magia. Ich nie można było po prostu znać – należało je sobie przywłaszczyć albo umrzeć. Walczyłam z nimi i uczyniłam je moimi. Podczas wybuchu magii słowo mocy pozwoliło mi zmusić armię demonów, by mi się pokłoniła.

Jednak w tej sytuacji na nic zdawały się moje umiejętności. Nijak nie mogłam pomóc dwóm przerażonym dziewczynom i ich wypłakującej oczy matce. Potrafiłam tylko niszczyć i zabijać. Chciałam móc skinąć ręką, zapłacić konieczną cenę i wszystko odwrócić. Desperacko pragnęłam wszystko naprawić.

Meredith zamilkła.

Julie wróciła, niosąc ze sobą snickersa. Drżącymi rękoma rozpakowała go, podzieliła na pół i wrzuciła do klatek.

Ręka Maddie o czterech krótkich, serdelkowatych palcach i jednym dziesięciocentymetrowym pazurze sięgnęła po batonika. Dziewczyna przyciągnęła go do siebie. Otworzyła buzię, odsłoniła krzywe zęby i wzięła maleńkiego kęsa. Serce mi pękało.

Margo rzuciła się na szybę, warcząc i płacząc. Gruba na piętnaście centymetrów płyta nawet nie drgnęła. Dziewczyna miotała się, uderzając o pleksiglas i zawodząc. Za każdym razem, gdy ciało jej córki obijało się o ścianę klatki, Meredith wstrząsał dreszcz.

Ktoś otworzył drzwi. Rozpoznałam znajomą muskulaturę i krótkie jasne włosy. Curran.

Musiał wychodzić z Twierdzy, bo zamiast typowego dla siebie dresu miał na sobie dżinsy. Był emanacją siły. Szerokie barki i mocna klatka piersiowa rozpierały koszulkę. Wyrzeźbione bicepsy pęczniały na ramionach. Miał płaski, twardy brzuch. Cała jego aparycja świadczyła o czystej sile fizycznej, opanowanej, lecz zawsze gotowej się uwolnić. Poruszał się jak kot na polowaniu, wdzięcznie, zwinnie i bezszelestnie. Przemierzał korytarze Twierdzy – lew w swej kamiennej jaskini. Gdybym go nie znała i spotkała w ciemnej uliczce, prędko bym się ulotniła.

Jego sylwetka budziła trwogę, lecz prawdziwa siła tkwiła w oczach. Wystarczyło jedno spojrzenie w szare tęczówki Currana, by wiedzieć, że pod żadnym pozorem nie wolno podważać jego autorytetu, a gdy jego tęczówki zmieniały kolor na złoty, przeciwnik wiedział, że zbliża się śmierć. O ironio, los chciał, że Curran zakochał się właśnie we mnie. Podważałam jego autorytet średnio raz w tygodniu.

Zazwyczaj, kiedy Curran wchodził do pokoju, nasze spojrzenia spotykały się i odbywały krótką rozmowę w stylu: „Hej, wszystko w porządku?”. Teraz na mnie nie patrzył. Miał ponury wyraz twarzy. Działo się coś złego. Coś jeszcze gorszego od przemiany Maddie.

Curran minął mnie i podszedł do Doolittle’a. Podał mu foliową torebkę wypełnioną pastą w oliwkowym kolorze.

Doolittle otworzył torebkę, powąchał jej zawartość. Podniósł brwi ze zdumienia.

– Gdzie...

Curran uciszył go wzrokiem.

– Czy to panaceum? – Meredith obróciła się do niego, a w jej oczach zabłysła nadzieja.

Panaceum produkowali europejscy zmiennokształtni, którzy strzegli receptury jak złota. Gromada od lat bezskutecznie próbowała ją odtworzyć. Mieszanka ziołowa zmniejszała ryzyko stania się loupem po narodzinach o siedemdziesiąt pięć procent i odwracała transformację u jednej trzeciej nastolatków. Kiedyś w Atlancie mieszkał mężczyzna, który szmuglował panaceum w małych ilościach i sprzedawał Gromadzie po horrendalnych cenach, ale kilka tygodni temu zmiennokształtni znaleźli go dryfującego w stawie z poderżniętym gardłem. Ochrona pod dowództwem Jima namierzyła zabójców na wybrzeżu, ale sprawcy dosłownie wypłynęli nam z rąk. A teraz Curran miał torebkę panaceum. Co ty kombinujesz, Wasza Sierściastość?

– Wystarczy tylko na jedną dawkę – oznajmił Doolittle.

Cholera.

– Jesteś w stanie zdobyć więcej?

Curran pokręcił głową.

– Musisz wybrać – Doolittle zwrócił się do Meredith.

– Nie mogę. – Skuliła się.

– Nie każ jej wybierać. – Jak można zdecydować, które dziecko ocalić, a któremu pozwolić zginąć?

– Podziel lek – rozkazał Curran.

– Mój panie, mamy szansę ocalić jedną z nich...

– Powiedziałem: podziel lek – warknął Curran. Jego oczy błysnęły złotem. Miałam rację. Stało się coś złego, coś oprócz tragedii Maddie i Margo.

Doolittle zacisnął usta.

Curran odsunął się, oparł o ścianę i skrzyżował ręce na piersi.

Pastę podzielono na dwie równe porcje. Tony zmieszał każdą z nich z mieloną wołowiną i podał córkom Meredith. Dziewczyny rzuciły się na mięso, zlizując je z podłogi. Sekundy rozciągały się w minuty.

Margo drgnęła. Futro na jej ciele stopniało. Kości złożyły się, skurczyły i wróciły na swoje miejsce... Zawyła i upadła na ziemię – ludzka dziewczyna, naga i zakrwawiona.

Dziękuję ci. Dziękuję ci, tam na górze, kimkolwiek jesteś.

– Margo! – zawołała Meredith. – Margo, kochanie, powiedz coś.

– Mamo? – wyszeptała dziewczyna.

– Moja córeczka!

Ciałem Maddie wstrząsnął spazm. Jej kończyny się wygięły. Choć deformacja ustąpiła, w dziewczynie pozostały ślady zwierzęcia. Serce mi zamarło. Nie udało się.

– Spadł do dwóch – stwierdził Doolittle.

Współczynnik zmiany. Mierzył stopień zmiany z jednej formy w drugą.

– Co to oznacza?

– Postęp – odpowiedział. – Gdybyśmy mieli więcej panaceum, byłbym dobrej myśli.

Ale nie mieliśmy. Tony nie tylko opróżnił torebkę. Pociął ją i pocierał nią o mięso, a potem zeskrobał resztki pasty nożem. Maddie wciąż przemieniała się w loupa. Musieliśmy zdobyć więcej panaceum. Musieliśmy ją uratować.

– Nie możecie jej zabić! – pisnęła przenikliwie Julie. – Nie możecie!

– Jak długo możesz ją utrzymać? – Curran zwrócił się do Doolittle’a.

– Na jak długo potrzebujesz? – zapytał lekarz.

– Trzy miesiące – odparł Curran.

Doolittle zmarszczył czoło.

– Prosisz, żebym wywołał śpiączkę.

– Możesz to zrobić?

– Tak. Alternatywą jest uśmiercenie.

– Zawieszam uśmiercanie dzieci przemieniających się w loupy ze skutkiem natychmiastowym – oświadczył szorstkim głosem Curran. – Zamiast zabijać, masz wywoływać śpiączkę.

Odwrócił się i wyszedł. Zapewniłam Julie, że wszystko będzie dobrze, a potem wybiegłam za nim.

Korytarz był pusty. Władca Bestii zniknął.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Magia wskrzesza

Подняться наверх