Читать книгу Sonderkommando Nebel - Ireneusz Piątek - Страница 6

Rozdział 1
Fałszerz

Оглавление

Było już późne popołudnie, kiedy do małego miasteczka Kanas w Teksasie wjechał zakurzony ford z nowojorską rejestracją. Jego przyjazd nie wzbudził żadnego zainteresowania. Upał i tumany kurzu wzniecane co chwilę przez wiatr sprawiły, że większość mieszkańców pochowała się w domach. Samochód przejechał przez coś, co można by od biedy uznać za centrum miasta, i skierował się na północ. Po przejechaniu kilku kilometrów zatrzymał się przy starym, mocno zniszczonym budynku. Był to duży gmach zbudowany jeszcze w ubiegłym wieku. Tym, co go wyróżniało wśród innych domów w tej małej mieścinie, były dwie wieże strażnicze, dobudowane przy murze okalającym mały betonowy plac. Liczne dziury i rosnąca bujnie trawa pozwalały sądzić, że zbudowano go wiele lat temu. Budynek był kiedyś rezydencją pewnego bogacza, który dorobił się na wydobyciu ropy. Później, kiedy ropa się skończyła, wyjechał, a dom sprzedał miastu. Miał tam powstać hotel, ale nie było chętnego, aby go przebudować, a miasto było zbyt biedne, by zrealizować tę inwestycję własnymi środkami. To sprawiło, że dom stał pusty przez wiele lat. W końcu, ku radości burmistrza, całą posesję kupił rząd federalny i zamienił na więzienie. Odremontowano budynek, dobudowano plac i okalający go mur z wieżami. Zrobiono to bez specjalnego pomysłu i wyszło tak, że ani wieże, ani mury nie pasowały do budowli. Jednak nikt się tym nie martwił.

Mieszkańcy na początku trochę protestowali, bojąc się sąsiedztwa przestępców. Kiedy jednak okazało się, że więzienie da pracę prawie stu ludziom, ucichli. Bezrobocie było tu bardzo duże i taki pracodawca spadł im prosto z nieba. A gdy ludzie dowiedzieli się, że będą tu osadzeni więźniowie z małymi wyrokami albo tacy, którzy wkrótce wyjdą na wolność, przestali protestować. Teraz, po latach, wszyscy przyzwyczaili się do tego brzydkiego miejsca i nawet przyjazd większej liczby więźniów nie wzbudzał żadnego zainteresowania.

Czarny, a właściwie szary od kurzu ford podjechał pod główną bramę. Zdziwiony wartownik wyszedł na zewnątrz i ostentacyjnie ziewając, zażądał dokumentów. Z samochodu wysiadł wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna z ogoloną głową. Wyciągnął coś z teczki na tylnym siedzeniu i podał wartownikowi, który z ciekawością przeczytał dokument, po czym dał znać ręką i brama zaczęła się otwierać. Po chwili ford wjechał do środka. Pasażer wysiadł, wziął brązową teczkę i wszedł do budynku. Tam po kilku minutach zaprowadzono go do naczelnika.

Kiedy wszedł do pokoju, zobaczył niskiego, prawie już łysego starszego pana, w tanim, zniszczonym garniturze. Było tu prawie tak samo gorąco jak na zewnątrz. Naczelnik skinął ręką, zapraszając go, by usiadł.

Przybysz wyciągnął z teczki plik dokumentów i podał je bez słowa.

– Proszę wybaczyć panie… John, ale w całym budynku popsuła się klimatyzacja – w jego słowach była prawdziwa rozpacz, wynikająca zapewne z przebywania w tym dusznym miejscu przez wiele godzin. – Jak widzę, jest pan z FBI. – Nie wiadomo, czy to było stwierdzenie, czy pytanie.

– Tak – odparł krótko przybysz.

– A mogę spytać, dlaczego przedstawiciel tej szacownej instytucji wlecze się tak daleko do zapomnianej przez Boga i ludzi dziury?

– Ma pan tam wszystko napisane – odpowiedź była krótka, sucha i raczej nie zachęcała do stawiania następnych pytań.

– No tak. – Naczelnik zaczął dokładniej przeglądać dokumenty. Robił to przez dłuższą chwilę, aż nagle jedna z kartek przykuła jego wzrok.

– A więc o niego chodzi – stwierdził cicho naczelnik. Spojrzał zdziwionym wzrokiem i zaraz dodał:

– Ależ to zwykły drobny złodziej, dostał chyba dwa lata… – Tu zawiesił głos, próbując sobie dokładniej przypomnieć.

Siedzący po drugiej stronie biurka przybysz nie skomentował tej uwagi. Naczelnik zaczął się denerwować, ale powstrzymał się od złośliwego komentarza i zapytał:

– A mogę wiedzieć, o co chodzi?

– Niestety nie, bo to tajemnica. Mogę tylko powiedzieć, że ten gość może mieć informacje potrzebne nam w śledztwie dotyczącym Karla Mottiego.

Słysząc te słowa, naczelnik uniósł brwi i spojrzał w oczy przybyszowi. Znał dobrze, a nawet bardzo dobrze to nazwisko. Zresztą znał je każdy Amerykanin, który czytał gazety. Gość był głową jednej z największych rodzin mafijnych w Nowym Jorku. W gazetach było pełno artykułów o nim i o tym, że FBI oskarża go o rozpętanie nowej wojny między rodzinami. Nie pierwszy raz zresztą. Jednak wyglądało na to, że tym razem słynny mafioso nie wymiga się od odpowiedzialności. Dyrektor więzienia wiedział już, co ma zrobić, ale postanowił dowiedzieć się więcej szczegółów.

– Słyszałem, że FBI prowadzi przeciwko niemu śledztwo – rzucił, patrząc w oczy przybyszowi.

– Tak i tym razem już się nie wywinie – odpowiedział spokojnym głosem agent FBI. – Jak pan zapewne wie, kazał zlikwidować swoją córkę, która uciekła z domu i chciała żyć jak normalny człowiek.

– To wie każdy, kto umie czytać, ale skąd pewność, że to Karl? – Naczelnik wyglądał na zaskoczonego.

– Panie dyrektorze, nie bądźmy dziećmi, wiadomo, że nie on osobiście, ale mamy świadka, który widział zabójcę.

– Czyżby ten mały złodziejaszek to widział? – spytał cicho naczelnik.

Przybysz nie odpowiedział od razu. Wyglądało na to, że się zastanawia.

– Nie, ale podejrzewamy, że był w tym samym czasie w budynku, gdzie dokonano zabójstwa i może coś widział.

Dyrektor więzienia pokiwał znacząco głową, ale nic nie powiedział. Czuł, że człowiek siedzący naprzeciw niego nie mówi całej prawdy albo w ogóle kłamie. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, po plecach przebiegł mu dreszcz, a na rękach pojawiła się gęsia skórka. Wyraz twarzy i oczy, które wyrażały stanowczość i pewność siebie, mówiły mu, że od tego człowieka niczego więcej się nie

dowie.

Szef więzienia zrozumiał, że każde następne pytanie będzie tylko stratą czasu. Kiwnął głową i ledwie słyszalnie rzekł:

– Dobrze, może pan wejść do niego.

Przybysz wstał i wyszedł z pokoju. Chwilę później naczelnik sięgnął po telefon. Wykręcił nowojorski numer i długo z kimś rozmawiał, po czym uśmiechnięty odłożył słuchawkę. Wyglądał, jakby wygrał los na loterii.

Za drzwiami czekał już strażnik, który zaprowadził przybysza pod celę, w której osadzony był człowiek, do którego przyjechał. Drzwi zostały otwarte i gość wolnym krokiem wszedł do środka, a za nim strażnik.

– Wyjść – przybysz mówiąc to, nawet się nie odwrócił.

– Ale ja… – strażnik próbował oponować.

– Wyjść! Natychmiast! – Tym razem głos zagrzmiał niczym wystrzał armatni.

Strażnik, lekko przestraszony, wycofał się i zamknął drzwi. Cela była dość duża, widać przeznaczona dla kilku osób. Teraz był tam tylko jeden więzień, który leżał na pryczy. Nawet nie spojrzał na wchodzącego, tylko szepnął:

– Witam pana porucznika w moich skromnych progach. Zaraz każę podać drinki.

Przybysz nic nie odpowiedział. Podszedł do leżącego i wymownym gestem pokazał mu, aby nic nie mówił. Więzień zrobił dziwną minę i zamilkł, a jego gość otworzył teczkę, wyjął z niej małe kwadratowe pudełko. Coś przy nim pomajstrował, a następnie, mocno dociskając, przykleił je do drzwi. Odczekał chwilę i wrócił do pryczy. Po chwili się uśmiechnął. Widać było, że widok więźnia sprawił mu radość.

– No, teraz możemy spokojnie rozmawiać, panie Gold, John, Mark, czy jak tam się pan naprawdę nazywa.

Więzień również się uśmiechnął.

– Panie poruczniku, a jakie to ma znaczenie. Czym jest nazwisko: niczym. Człowiek jest taki sam, bez względu na to, jak go nazywają. A tak na marginesie, co sprowadza nowojorskiego policjanta do tej zapadłej dziury? Tu nawet ptaki nie latają, omijają to paskudne miejsce.

– Po pierwsze już nie porucznik, ale kapitan…

– Gratulacje, no to jest pan teraz szefem komisariatu, no, no. – Gold vel Mark przerwał przybyszowi.

– Nie jestem już w policji.

Po tych słowach uśmiech zniknął z twarzy więźnia, który podniósł się i usiadł na pryczy. Dopiero po chwili rzekł:

– Czyżby… – powoli cedził słowa, jakby szukał tych właściwych – pana wyrzucili z…

– Nie, sam odszedłem, że tak powiem, do innej instytucji. – Tajemniczy uśmiech nie zniknął z twarzy gościa.

Gold uniósł brwi i potarł twarz rękami. Widać było, że intensywnie myśli.

– Hm… kapitan… tak, to daje niewiele możliwości. FBI odpada, wiem, co pan o nich myśli. Tak… pomyślmy… – Gold mówił głośno, ale raczej było to głośne myślenie.

– No cóż, pozostaje armia – mówiąc to, spojrzał pytająco na swojego gościa. Ten potakująco skinął głową.

– Ciepło, ciepło – szepnął i widać było, że bawi go ta sytuacja.

– No nie, nie wierzę, że zaciągnął się pan do armii – w głosie więźnia słychać było szczere powątpiewanie. – Jakoś nie widzę pana biegającego z żołnierzami po polu z karabinem w ręku. Do tego trzeba mieć kondycję i być lekko walniętym.

– Zimniej – szepnął przybysz.

– Okej, czyli piechota odpada, a może marynarka wojenna albo lotnictwo. Mam, może czołgi? – w jego głosie słychać było kpinę.

Kapitana przestała bawić ta zgadywanka, bo przerwał ostro więźniowi:

– Dobra, skończmy tę bezsensowną dyskusję, jestem w wywiadzie wojskowym.

Gold zrobił dziwną minę, po czym wstał, podszedł do drzwi celi i wskazując na przyklejone do nich pudełko, spytał:

– To też z wywiadu?

– Tak. Mały bajerek, ale dzięki niemu strażnik, który właśnie przyłożył ucho do drzwi, słyszy tylko pisk i nic więcej – rzeczowo wyjaśnił przybysz.

– Aha – mruknął więzień.

– Nieźle się pan zamelinował, nawet moi kumple z FBI nie wiedzieli gdzie. Musiałem się nieźle napocić, żeby pana znaleźć w tej dziurze. Co taki genialny fałszerz robi w więzieniu, o którym pewnie poza mieszkańcami nikt na świecie nie wie. Zakopał się pan jak stary kret.

Gold rozłożył bezradnie ręce.

– To dość krótka historia…

– Zamieniam się w słuch. – Gość usiadł obok więźnia na pryczy.

– Jakieś siedem, może osiem miesięcy temu zgłosił się do mnie pewien facet. Powiedział, że przychodzi od Chudego (to taki sutener, dla którego zrobiłem parę rzeczy i który czasami przysyłał mi klientów). Na wstępie zapytał, czy znam się na banknotach i potrafię odróżnić oryginał od falsyfikatu. Już w tym momencie powinno mi się zapalić czerwone światełko. Niestety, tym razem mój wewnętrzny radar nie zadziałał. Przytaknąłem. Nieznajomy położył na stole dziesięć banknotów studolarowych. Powiedziałem mu, że nie jestem ekspertem od banknotów, ale mogę rzucić okiem. Spytał po chwili, które moim zdaniem są fałszywe. Jeszcze mogłem się wycofać, mówiąc, że nie wiem. Jednak tym razem rozum mnie opuścił. Zacząłem je oglądać, badać pod lupą. Niczym się nie różniły. Odłożyłem szkiełko i zamknąłem oczy. Brałem po kolei każdy banknot do ręki, aby go poczuć. To stara metoda badania papieru. Po jakichś dwudziestu minutach wiedziałem jedno. Tylko jeden z nich różnił się od pozostałych. Pomyślałem, że to oryginał i tak powiedziałem temu gościowi. Uśmiechnął się i pokiwał potakująco głową. Reszta to były podróbki. Jednak wykonane tak dobrze, że nawet ja miałem kłopot, żeby je odróżnić. Ktokolwiek je zrobił, był geniuszem. Zdawałem sobie z tego sprawę, a mimo to zamiast udać głupka oddzieliłem ten jeden od reszty i pokazałem. Byłem z siebie dumny. Idiota. Właśnie wydałem na siebie wyrok. Jednak ta myśl naszła mnie później. Przybysz tylko pokiwał głową i spytał:

– Czy ktoś kto nie ma pańskiej wiedzy może je odróżnić?

– Nie – odparłem zgodnie z prawdą, i dodałem: – Nawet w banku nie poznają, że to falsyfikaty, są podrobione prawie idealnie.

Nieznajomy schował fałszywki, zostawiając mi oryginalną setkę.

– Dzięki – syknął przez zęby i wyszedł, a minę miał taką, jakbym obraził jego matkę.

A ja dopiero wówczas zdałem sobie sprawę z tego, co się stało. I ogarnął mnie strach. Wiedziałem, że on chciał tylko potwierdzić, że banknoty są nie do rozpoznania. Teraz już to wiedział, a ja ­byłem niepotrzebny. Moje życie wisiało na włosku. Musiałem uciekać. Schowałem swoje „narzędzia pracy”. Wziąłem całą gotówkę i uciekłem z miasta. Teraz liczyła się każda minuta. Jeden z moich znajomych, no powiedzmy stary klient, miał ranczo, sto dwadzieścia mil na zachód. Wsiadłem w autobus i pojechałem do niego. Po kilku dniach zadzwoniłem z budki do Chudego. Długo nikt nie odbierał. W końcu odezwała się jakaś kobieta i płacząc, powiedziała mi, że jej szef nie żyje. Dostał cztery kulki. Od razu wiedziałem, że to przez te banknoty. Mnie też pewnie już szukają. Musiałem zniknąć, i to na dobre.

Podziękowałem kumplowi, że mnie przygarnął i ruszyłem przed siebie, oby jak najdalej od Nowego Jorku. Kupiłem starego forda i postanowiłem pojechać na południe. Tak trafiłem tu, do tej dziury. Popytałem trochę i dowiedziałem się, że w tym więzieniu siedzą głównie złodzieje z krótkimi wyrokami. Wiedziałem już, co zrobić. Niedaleko miejsca, gdzie zaparkowałem, był sklep monopolowy. Kupiłem tam butelkę whisky i poczekałem do wieczora. Upiłem parę łyków, a resztę wylałem na siebie. Potem wziąłem kamień i wybiłem nim szybę. Wszedłem do środka, otworzyłem następną butelkę i spokojnie popijałem. Alarm wył jak oszalały, ale minęło dobre pół godziny, nim przyjechał tutejszy stróż prawa. Udawałem całkowicie pijanego. Zabrali mnie na posterunek. Kilka dni później stanąłem przed miejscowym sędzią, który stwierdził, że jestem pijakiem i idiotą oraz z radością skazał mnie na dwa lata więzienia. Oczywiście tu, w Kanas. I tak się znalazłem w tej norze. Nikt mnie tu na szczęście nie szukał. Jednak wciąż nurtuje mnie myśl, kto za tym stoi. Bo zareagowali bardzo szybko.

– Rodziny Corleone, Scawia albo Motti? – wtrącił kapitan, który, o dziwo, spokojnie słuchał.

– Też tak myślałem, ale oni nie mają nikogo, kto by tak umiał podrobić banknoty. Chociaż nie, może pracuje dla nich jeden gość, taki blondas… no, cholera, wyleciało mi…

– Stevenson – rzucił szybko Miles.

– Właśnie. To dobry fałszerz, może nawet najlepszy w Stanach. Nie miałem okazji go poznać, ale w naszym fachu uważany był za geniusza. Mówiono, że jest najlepszy. Ale po co przychodziliby do mnie?

– To oczywiste, chcieli to sprawdzić i dlatego przyszli panu pokazać te banknoty. Kto, jak nie inny dobry fałszerz najlepiej je oceni. Może myśleli, że nie rozpozna pan falsyfikatów. Ale, jak widać, nie były idealne.

– Były, kapitanie, były, i to mnie dziwi.

– Dlaczego? – Miles uniósł brwi.

– Bo rodziny nigdy nie zajmowały się produkcją lewych dolarów. To zbyt ryzykowne i ciężko zdobyć osłonę przekupionych prokuratorów i sędziów. To co innego niż prostytucja czy nielegalny handel. Ma się od razu na głowie FBI. Nie wierzę, że się w to zaangażowali. A byle osioł nie mógł tego zrobić. Ale jedno wiem na pewno, gość z dolarami był Włochem.

– Dlaczego tak myślisz?

– Znam ich, mówią z takim śmiesznym akcentem.

– Czyli jednak któraś z rodzin.

– Tak, ale to, że mają te banknoty, nie oznacza, że je sami zrobili. – Słysząc te słowa, Miles zdziwiony uniósł brwi.

– Jak mam to rozumieć? – spytał po chwili.

– A jak te banknoty nie pochodzą ze Stanów, a na przykład z Europy… – fałszerz zawiesił głos.

– Niemcy! – rzucił krótko kapitan.

– Być może – pokiwał głową Gold, i dodał:

– Z tego co słyszałem, w Europie jest kilku zdolnych ludzi. Ale jeśli to Niemcy, na pewno nikt nie robi ich, że tak powiem, prywatnie.

– A to dlaczego? – Kapitan nie rozumiał, do czego fałszerz zmierza.

– To proste. Adolf jest dyktatorem, a tacy nie lubią konkurencji, szczególnie dotyczącej kasy. Niech pan zobaczy, co zrobił z Żydami. Tysiące ich uciekło z Niemiec i przyjechało do Stanów. Dobra, załóżmy, że mamy setki albo i tysiące takich idealnych podróbek. Jak najłatwiej je wprowadzić do obiegu? – Gold spojrzał z uśmiechem na kapitana, a ten tylko wzruszył ramionami.

– Ano dogadać się z kimś, kto ma dużą kasę, fabryki, sklepy i do tego nie zadaje zbyt wielu pytań.

– Włosi! – krzyknął kapitan.

– Oczywiście, panie władzo. Oni mają wszystko co potrzeba.

– O cholera, to możemy mieć niezły bajzel. – Miles złapał się za głowę, a w jego oczach można było wyczytać przerażenie. Wstał i zaczął nerwowo chodzić po celi.

– Kurde, jest pan geniuszem, Gold. Ja bym na to nie wpadł. Tym bardziej muszę pana stąd wyciągnąć, i to jak najszybciej.

Słysząc te słowa, fałszerz spoważniał i zapytał:

– Czego pan chce ode mnie? Czy raczej, czego wywiad chce?

Kapitan Ross Miles uśmiechnął się szeroko.

– To proste, chcę żeby pan dla nas pracował. – Kiedy to mówił, uśmiech znikł z jego twarzy.

Więzień nie odpowiedział. Wstał i zaczął się przechadzać po celi. Trwało to dobre kilka minut, ale na kapitanie nie zrobiło żadnego wrażenia. Wreszcie odezwał się stanowczym głosem:

– Dla pana tak, dla wywiadu nie!

– Tego się nie da oddzielić. To nie moja prywatna firma – odparł lekko zdziwiony Miles.

– Nie, ale pana znam. Mimo że był pan policjantem, to w gruncie rzeczy porządny z pana gość. Nigdy nie zrobił mi pan żadnego świństwa. Był pan gliniarzem, ale też człowiekiem. Ja to doceniam. Wiem, co pan o mnie myśli: fałszerz, który zrobi wszystko dla kasy, ale tak naprawdę to, że nim zostałem, wynikło stąd, że nie umiem robić nic innego. A zaczęło się tak niewinnie, jeszcze w szkole jeden z kolesi poprosił mnie, żebym podpisał się za jego matkę. Dostał naganę za bójkę z kolegą (dwa lata starszym) i bał się pokazać pismo od dyrektora. Spytałem tylko, czy ma gdzieś oryginalny podpis mamy. Pokazał. Trochę poćwiczyłem i już. Chłopak był zachwycony, że to co napisałem, tak bardzo przypominało jej podpis. Uwierzyli wszyscy, z dyrektorem włącznie, a ja się dobrze bawiłem. Ale gdyby kolega pobił kogoś młodszego, nigdy bym tego nie zrobił. I tak, panie kapitanie, człowiek całkiem przypadkiem poznaje swoje przeznaczenie. Moje było takie. – Zamilkł i usiadł.

Miles nie odzywał się, ale widać było, że intensywnie myśli. Patrzył swoimi bystrymi oczami na siedzącego obok małego człowieka i starannie w myślach dobierał słowa. W końcu wstał, nabrał powietrza i rzekł mocnym głosem:

– Powiem szczerze, Gold, znałem kilku takich jak ty. Jedni byli lepsi w swoim fachu, inni gorsi, ale ty jesteś geniuszem i do tego masz coś, czego tym innym brakuje… – zawiesił głos, jakby zastanawiając się, co powiedzieć dalej.

– Masz zasady. Wiem, że pewnych rzeczy byś nie zrobił za żadne pieniądze. Tym różnisz się od takiego Stevensona, bo on za kasę sprzedałby własną matkę. Tak, tak, nie rób takiej miny. Tam na dnie, w środku, drzemie w tobie odrobina uczciwości w stosunku do samego siebie. Ty dalej jesteś tym małym chłopcem, którego bawi podrabianie podpisów. Ale nigdy nie przekroczyłeś granicy. Jesteś fałszerzem, ale masz honor i za to mam dla ciebie szacunek, choć być może brzmi to nieco dziwnie.

Gold się uśmiechnął. Już chciał coś powiedzieć, ale się powstrzymał. Spojrzał w oczy oficerowi i zobaczył w nich cień sympatii. Zdecydował się.

– Okej, zgadzam się. Kiedy załatwi mi pan zwolnienie?

Kapitan Ross Miles pokręcił przecząco głową:

– Nie tak szybko, najpierw coś mi przyrzekniesz. Na ten twój honor. Będziesz pracował tak jak ja dla majora Collinsa. To ­genialny

facet, czyta w ludziach jak w książkach. Czasami jest sukinsynem, ale fachowiec z niego przedni. Był analitykiem w FBI, teraz jest szefem komórki wywiadu zajmującej się, ogólnie mówiąc, Niemcami i tym całym burdelem, który stworzył ten ich Adolf. Jest genialnym psychologiem, a do tego poliglotą: zna niemiecki, francuski, a nawet trochę rosyjski. Collins sam sobie dobiera współpracowników, a jednej rzeczy wymaga przede wszystkim: lojalności. I dlatego przyrzekniesz mi, że dopóki on cię nie zwolni, nie odejdziesz. Wiesz, co mam na myśli: będziesz miał dostęp do wszelkich bajerów technicznych, nawet takich, o których nie słyszałeś. Chodzi mi o to, abyś nie zniknął któregoś dnia ze stertą lewych dokumentów. Przyrzekasz? – pytanie zabrzmiało jak wystrzał armatni.

Fałszerz nie odpowiedział. Usiadł na pryczy i zamknął oczy. Wiedział, że kapitan ma rację. Miał swój honor. Taki mały niepozorny honorek, który pomagał mu żyć w zgodzie ze sobą. Miał także swoiste poczucie uczciwości, i właśnie to poruszył kapitan. Co by nie powiedzieć, ten gliniarz znał go bardzo dobrze i wiedział, jak podejść. Gold zdawał sobie sprawę z jednego: jeśli teraz przysięgnie, a nie dotrzyma słowa, ten człowiek znajdzie go wszędzie. A jak nie on, to inni. Nie, żeby nie chciał przyrzec. Nie o to chodziło. Nie mógł się zdecydować, czy chce iść z deszczu pod rynnę, czyli „pod skrzydła wywiadu”. Zdawał sobie sprawę, że druga taka okazja mu się nie zdarzy. Postanowił dowiedzieć się więcej, nim podejmie decyzję.

– No, a jak pan widzi tę moją pracę?

– Bardzo prosto, dostaniesz nową twarz, nowe dokumenty, które zrobisz sobie sam – tu kapitan się uśmiechnął i dodał: – Po prostu staniesz się nowym człowiekiem. Jak wiesz, mamy rok 1940. W Europie szaleje wojna. My także niedługo do niej przystąpimy. Wywiad się rozrasta i w tej sytuacji pewne rzeczy nie mają większego znaczenia. Dostaniesz etat analityka i będziesz tworzył dla nas różne rzeczy. Tak przy okazji, podrabiałeś kiedyś dokumenty wojskowe?

– Panie kapitanie… – Wyraz rozbawienia pojawił się na jego twarzy.

– Okej, nie było pytania, no więc, jak będzie?

– Gold zastanawiał się tylko chwilę. Słowa kapitana przekonały go. Nigdy nawet nie pomyślał, że mógłby pracować dla rządu. Ta perspektywa wydała mu się interesująca.

– Zgoda – stwierdził krótko, ale Miles nawet nie drgnął.

– Dobra, przyrzekam panu, że będę lojalnym pracownikiem, przynajmniej do końca wojny. Kiedyś przecież wojna się skończy.

Kapitan spojrzał mu głęboko w oczy. Wiele by dał, aby wiedzieć, o czym tak naprawdę myśli fałszerz, ale postanowił zawierzyć swej intuicji. Czuł, że ten człowiek mówi prawdę. Odczekał jeszcze chwilę i rzekł stanowczym głosem:

– Okej, wierzę ci.

– No to kiedy zostanę zwolniony? – zapytał Gold, mając nadzieję, że niedługo.

– Nie zostaniesz – odparł szybko kapitan.

– Jak to, nie rozumiem – w głosie Golda słychać było wielkie zdziwienie.

– No tak, po prostu. Mógłbym co prawda załatwić ci zwolnienie, ale to wymagałoby wiele zachodu i współpracy z policją, FBI itd. Zrobimy to inaczej. – Miles włożył rękę do kieszeni i wyciągnął fiolkę, którą podał więźniowi.

– Macie tu lekarza na miejscu?

– Nie, jest w miasteczku.

– Tak myślałem. Weźmiesz tę fiolkę i wypijesz jej zawartość. W nocy będziesz miał ostre bóle. Będzie wyglądało, jakbyś miał atak wątroby. Rano na pewno zawiozą cię do lekarza. A po drodze cię uwolnimy.

Gold zrobił bardzo dziwną minę. Miał taki wyraz twarzy, że kapitan ryknął śmiechem.

– No co tak patrzysz. Jakbym chciał cię zabić, to nie jechałbym dwa tysiące mil tylko po to, aby dać ci truciznę. Wysłałbym snajpera, a ten bez trudu by cię ustrzelił. A ból szybko minie i nic ci nie będzie. Trochę jednak musisz pocierpieć. Nie wiadomo, czy jest tu ktoś, kto zna się na medycynie. Masz wyglądać przekonu-

jąco.

Fałszerz schował fiolkę i usiadł na pryczy. Jednak jego twarz wyrażała totalne zaskoczenie. Nie wiedział, co o tym myśleć. Niby wszystko trzymało się kupy, ale Gold był zdziwiony, dlaczego ktoś z wywiadu tak komplikuje, jak mu się wydawało, prostą sprawę. Z drugiej jednak strony, takie wyjście miało wiele dobrych stron. Więzień po prostu zniknie i nim ktokolwiek się połapie, o co chodzi, będzie już daleko, a do tego pod opieką wywiadu. To miało sens. Zdecydował się.

– Kiedy mam to zrobić?

– Cholera, w tym jest problem. Mieliśmy cię uwolnić za tydzień, jak przyjadą dwaj moi ludzie, ale teraz po tych rewelacjach z banknotami nie będziemy tak długo czekać. Wypijesz to w sobotę. Rozumiesz?

– Tak, panie władzo. – Gold już pogodził się z myślą, że to dobre wyjście.

– Gdyby ten mały naczelnik pytał o mnie, to jestem z FBI i pytałem cię o Karla Mottiego, tego mafiosa.

– OK, ale będą mnie szukać wszyscy: policja, FBI, Włosi i cholera wie kto jeszcze.

– Niech szukają. Wsadziłeś się tu sam, ja mam papiery z FBI, a napadu dokonają ludzie Karla (tak to będzie wyglądało). To dość skomplikowane i niełatwo będzie im zrozumieć. A gdyby zbyt gorliwie szukali, dam znać komu trzeba, aby sobie odpuścili.

– Dobre, kurde, to jest nawet dobre. Ni cholery się nie połapią, kto jest kim. Dobrze pan to wykombinował, a podobno to ja jestem fałszerzem.

– No, no, bez filozofii. To po prostu dobra wojskowa akcja i wszystko. Muszę iść, bo jestem tu już zbyt długo. Do zobaczenia panie Gold – kapitan pomachał ręką i wyszedł.

* * *

Minęło nie więcej niż trzydzieści minut, kiedy do celi fałszerza wszedł naczelnik więzienia. Usiadł obok Golda, złapał go za rękę i krzyknął:

– No, a teraz pogadamy, mój mały złodziejaszku. Co chciał od ciebie ten palant z FBI?

Gold spodziewał się tej wizyty i przygotował się do niej starannie. Wstał, stanął na baczność i pewnym głosem, choć może trochę za głośno, stwierdził:

– Ma pan całkowitą rację, panie naczelniku, to rzeczywiście palant, jak wszyscy z FBI. A pytał mnie o to, czy znam tego makaroniarza Karla Mottiego.

– No i co? – przerwał mu naczelnik wyraźnie zadowolony, że więzień myśli tak samo.

– Panie naczelniku, to wielki mafioso, a ja jestem drobnym złodziejaszkiem. Mój pech polegał na tym, że wynajmowałem mieszkanie w tym samym domu, w którym zamieszkała jedna z jego córek, po tym jak bryknęła z gniazdka rodzinnego. Ten palant pytał mnie, czy przyjeżdżał tam Motti i jak często. Potwierdziłem, że przyjeżdżał, ale widziałem go zawsze z daleka, bo otaczali go jego ludzie. A ile razy był, nie wiem. Nie liczyłem. To wszystko.

– Hm, ten gość jechał tak daleko, aby spytać o tak prostą rzecz? – Widać było, że naczelnika nie przekonała ta odpowiedź. Gold zorientował się i szybko dodał:

– Aha, jeszcze jedno. Tę panienkę, jego córkę, znaleziono zastrzeloną w tym domu. Pewnie FBI podejrzewa, że to obrażony tatuś kazał ją zlikwidować swoim gorylom.

– Własną córkę? – ze zdziwieniem w głosie zapytał naczelnik.

– To Włoch, panie naczelniku, oni są postrzeleni na tle rodziny.

Szef więzienia z niedowierzaniem pokiwał głową, ale widać było, że kupił tę bajkę.

– I to wszystko? – spytał po chwili, unosząc groźnie brwi.

– Tak jest! – Gold starał się być bardzo przekonujący.

Naczelnik wstał i wyszedł bez słowa, a fałszerz usiadł na pryczy i głęboko odetchnął. Mógł mieć tylko nadzieję, że ten mały złośliwy człowieczek uwierzył mu i sprawa na tym się zakończy. Jak chciał, potrafił być bardzo przekonujący. W jego fachu taka cecha była bardzo przydatna. Niestety, Gold nie wiedział, że naczelnik zadzwonił już w jego sprawie. Do wieczora nic szczególnego się nie wydarzyło. Tuż po kolacji fałszerz usiadł na łóżku i wyciągnął fiolkę. Trzymał ją w ręku i się jej przyglądał. Zastanawiał się, co ma zrobić. Z jednej strony wierzył Milesowi. Znał go od dawna i był przekonany, że to porządny gość, choć policjant. Mimo to nie mógł się zdecydować. Siedział i wpatrywał się w mały kawałek szkła, który miał całkiem zmienić jego życie.

Rozważał wszystkie za i przeciw. Z jednej strony mógł posiedzieć do końca wyroku, wyjść i po prostu zniknąć z nowymi dokumentami, które miał schowane. Bał się jednak, że będą go ścigać ludzie z mafii. A teraz pewnie szukałby go jeszcze wywiad. A im trudno uciec. Kiedy przypomniał sobie o podrobionych dolarach, nagle się zdecydował. Ucieszyła go możliwość wykiwania tych cwaniaków, którzy mogli się wszystkiego spodziewać, ale nie tego, że ich ofiara nagle zniknie. Fałszerz uśmiechnął się do siebie. Wizyta dawnego znajomego wydawała mu się teraz zrządzeniem

losu.

Kolejne dni dłużyły mu się niemiłosiernie. Co chwilę łapał się na tym, że spogląda na zegarek. Musiał jednak spokojnie czekać do soboty. Na szczęście naczelnik więcej go nie wypytywał. Gold miał nadzieję, że zapomniał o całej sprawie. W sobotę wieczorem usiadł na pryczy, wyciągnął fiolkę ze skrytki w nodze łóżka i uśmiechnął się do siebie.

– Tak, to będzie niezły numer – powiedział cicho. Delikatnie złamał fiolkę i wypił zawartość. Płyn był lekko gorzkawy, ale dał się przełknąć bez popicia. Resztki fiolki rozdeptał bardzo dokładnie na podłodze, a cząsteczki szkła rozdmuchał po całej celi.

„Teraz pozostaje czekać” – pomyślał, i położył się na pryczy. Mimo wszystko się bał. Miał tylko nadzieję, że wytrzyma ból i nie zdradzi swojej tajemnicy. Po jakimś czasie w końcu zmęczenie dało znać o sobie i zasnął.

Obudził się nagle. Otworzył oczy i próbował wstać. Natychmiast poczuł ból brzucha i zrobiło mu się niedobrze. Był rozpalony, na pewno miał wysoką gorączkę. Zdał sobie sprawę, że musi działać, i to szybko, bał się, że wkrótce straci przytomność. Zwlókł się z pryczy i chwiejnym krokiem podszedł do drzwi, w które z całej siły kopał i wzywał pomocy. Przez jakiś czas nic się nie działo, strażnik pewnie spał i dopiero po chwili obudził go hałas.

– Czego tam! – dobiegł niewyraźny głos zza drzwi.

– Pomóż mi, jestem bardzo chory, zaraz umrę – fałszerz nie musiał zmieniać głosu, bo z bólu sam mu się zmienił.

– Dobra, dobra, zaraz otwieram, tylko poszukam kluczy.

Minęło kilka minut, zanim otworzył celę. Gold leżał na podłodze. Strażnik nachylił się nad nim. Fałszerz musiał okropnie wyglądać, bo pracownik więzienia wybiegł na korytarz, nie zamykając drzwi, aby sprowadzić szefa zmiany. Po chwili obaj byli już

w celi.

– Co się stało, do cholery. – Sierżant nachylił się nad więźniem.

– Nie wiem, ratujcie, boli, tu – fałszerz wskazał na brzuch.

– Jasny gwint, to wygląda na wątrobę – szepnął strażnik.

– A skąd to wiesz? – Sierżant spojrzał na strażnika.

– Miałem kiedyś taki atak, to była kolka wątrobowa, tak samo bolało.

– Cholera, co my z nim zrobimy, jeszcze nam tu zdechnie i będziemy się tłumaczyć naczelnikowi. – Sierżant podrapał się po głowie.

– Musimy go dostarczyć do naszego konowała w mieście, a także zadzwonić do naczelnika.

– Ale jest trzecia w nocy, na pewno mocno śpi po wczorajszym piciu.

– To go obudzimy.

Słysząc tę rozmowę, Gold się przeraził. Mimo bólu poczuł, jak robi mu się zimno. Mieli go zabrać rano, a nie teraz w nocy.

– Panie sierżancie…, wytrzymam do rana – szepnął.

– Tak, dupa, nie będę ryzykował – szef zmiany zaprotestował.

– Max – zwrócił się do strażnika. – Weź jeszcze kogoś, wsiadajcie do mojego samochodu i jedźcie z tym osłem, któremu się zachciało chorować na mojej zmianie, do miasta.

– Wytrzymam… – Gold próbował ratować sytuację.

– Ty się zamknij – warknął sierżant zły jak cholera.

Po kilku minutach dwaj strażnicy wraz z fałszerzem jechali do miasta. Sierżant tymczasem zawiadomił o wszystkim naczelnika. Ten natychmiast zatelefonował do małego hotelu w mieście. Strażnicy, klnąc na czym świat stoi, podjechali pod dom lekarza i obudzili go klaksonem, a przy okazji wszystkich sąsiadów. Wnieśli chorego do środka i położyli w pokoju na kanapie.

– Co się stało? – spytał zaspany doktor Lewis, który opiekował się chorymi więźniami. Z jego ust czuć było alkohol. Widać jeszcze nie wytrzeźwiał po wczorajszym piciu.

– A cholera wie, zaczął stękać i krzyczeć, wygląda, jakby najadł się jakiegoś świństwa.

Lekarz zaczął oglądać więźnia. Kiedy dotknął jego brzucha w okolicy wątroby, ten krzyknął przeraźliwie.

– Wygląda to na atak wątroby, dam mu zastrzyk i zobaczymy co dalej. Jak się nie poprawi, trzeba będzie zawieźć go do szpitala w Loks.

– Jasna dupa, lepiej żeby zadziałało, bo nie chce mi się wlec taki kawał. – Strażnik był wyraźnie zły. Usiadł przy łóżku i wygodnie rozłożył nogi.

Kiedy zastrzyk zaczął działać i ból nieco się zmniejszył, Gold uświadomił sobie, że sprawa nie idzie tak jak powinna. Przestraszył się. Wiedział, że specyfik, który mu podano, niedługo przestanie działać i wtedy odwiozą go do więzienia. Był jednak w takim stanie, że nic nie mógł zrobić. Mijały minuty i ból powoli ustępował. Na dworze było już jasno, kiedy Lewis znów zaczął badać więźnia.

– No i podziałało. Temperatura spadła i, jak widzę, boli już znacznie mniej – stwierdził krótko.

– Tak, panie doktorze, dziękuję.

– Co pan jadł wczoraj? – spytał nagle.

– To samo co wszyscy. – Gold starał się, aby jego głos brzmiał autentycznie.

– Czy ktoś jeszcze miał takie objawy? – spytał lekarz, odwracając się do strażnika.

– Chyba nie, nie wiem, przecież jestem tu, a nie w więzieniu – odparł strażnik.

– Dobra, pojadę z wami, może coś u was z żarciem nie tak.

– Jak pan chce, doktorze.

– Nie chcę, ale muszę. Nie mam zamiaru przyjąć tu setki skazańców. Lepiej przyjrzę się temu na miejscu. Zaczął szykować się do wyjazdu. Na wszelki wypadek wziął kilkadziesiąt strzykawek i cały zapas lekarstwa, które podał wcześniej Goldowi.

Stan fałszerza wyraźnie się poprawił i lekarz wraz ze strażnikiem poprowadzili go do samochodu. Wsiedli i ruszyli w stronę więzienia. Gdy byli już za miastem, nagle z bocznej drogi wyjechały dwa czarne samochody i ruszyły za nimi. Strażnik, kierujący samochodem, krzyknął:

– Co to za idioci, prawie nas staranowali! – Mówiąc to, dodał gazu, ale na nic się to nie zdało.

Samochody jechały tuż za nimi i widać było, że chcą ich dogonić. Nagle jeden przyspieszył i zaczął ich wyprzedzać. Kiedy był już przed nimi, gwałtownie zahamował. Strażnik również nacisnął hamulec, zatrzymał auto tuż za czarnym fordem i otworzył drzwi. Na wprost niego stali dwaj ludzie z karabinami maszynowymi w rękach. Chwilę później z drugiego samochodu także wyskoczyło dwóch mężczyzn. Ci również mieli w rękach broń. Przerażony strażnik podniósł ręce do góry. Dwaj napastnicy otworzyli drzwi samochodu i wyciągnęli z niego lekarza, fałszerza i drugiego strażnika. Akcja była tak szybka, że drugi strażnik nawet nie zdążył wyciągnąć broni. Po chwili obaj z lekarzem byli już skrępowani. Fałszerz starał się udawać przestraszonego, ale tak naprawdę cieszył się, że kapitan dotrzymał słowa. Kiedy dwaj napastnicy zakładali kajdanki strażnikom, trzeci wskazał mu samochód i rzucił krótko:

– Wsiadaj do samochodu, siedź tam i nie ruszaj się!

Gold posłusznie zrobił, co mu kazali. Po chwili napastnicy wsiedli do swoich aut, ale zanim ruszyli, seriami z karabinu maszynowego poszatkowali koła samochodu więziennego. Było jasne, że bez wymiany wszystkich czterech opon ten samochód nie pojedzie. Golda trochę zdziwiła postawa jego wybawców, a szczególnie, że żaden z nich nie mówił po włosku, jak było uzgodnione.

„Może tak ma być” – pomyślał, i to była jego ostatnia myśl, bo właśnie samochody stanęły. Mężczyzna siedzący z nim z tyłu kazał mu wysiąść. Kiedy fałszerz wyszedł z samochodu i stanął przy bagażniku, został uderzony kolbą karabinu w głowę i padł zemdlony na piasek. Szybko podniesiono go, skuto kajdankami i wsadzono do bagażnika. Oba samochody ruszyły z piskiem opon. Gdyby napastnicy rozejrzeli się po okolicy, być może dostrzegliby stojącego kilkaset metrów dalej mężczyznę z dużą lornetką zwróconą w ich stronę. Mężczyzna ten, widząc odjeżdżające samochody, odwrócił się i pobiegł do ukrytej w pobliskich krzakach starej furgo-

netki.

* * *

– I co pan o tym myśli, szefie? – Kapitan Miles odłożył na stół lornetkę.

– To goryle z mafii – odpowiedział siedzący przy stole. Był to wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna o gładko ogolonej głowie. Mimo że dopiero od niedawna służył w wojsku, prezentował się jak rasowy oficer. Nazywał się John Collins. Jego pogodna twarz mogłaby niejednego zmylić. Patrząc na niego, można by odnieść wrażenie, że to łagodny, zawsze uśmiechnięty człowiek. Nic bardziej mylnego. Collins potrafił być arogancki, złośliwy i bardzo dosadny, a niespodziewane wybuchy gniewu dobrze znali jego współpracownicy. Mógł zbesztać każdego, kto w lot nie pojął, o co mu chodzi, albo zadał głupie pytanie. Nie był człowiekiem łatwym we współpracy.

Kiedy w 1935 roku utworzono Federalne Biura Śledcze, jednym z jego priorytetowych zadań było zwalczanie rosnących w siłę ruchów pronazistowskich. Coraz liczniejsi Amerykanie, szczególnie młodzi, byli zafascynowani Hitlerem i jego teoriami. A do tego do Stanów przyjechało kilku dobrze wyszkolonych agitatorów działających na rzecz Trzeciej Rzeszy. Sytuacja była na tyle poważna, że oprócz FBI powołano specjalną komórkę wywiadu wojskowego, która miała zwalczać wrogą propagandę w armii, a także przeciwdziałać rozprzestrzenianiu się idei nazistowskich w kraju. Szefem zespołu został weteran wywiadu z pierwszej wojny światowej, generał Arnold. Ten doświadczony oficer poszukiwał odpowiednich ludzi: wywiadowców, śledczych, analityków. Szukał wśród dawnych oficerów wywiadu i kontrwywiadu, a także w FBI, policji i wszędzie, gdzie się dało. Selekcja była bardzo surowa, generał wybierał tylko tych, których znał, albo takich, którzy wyróżniali się zaletami potrzebnymi do tego rodzaju pracy. Tak do wywiadu trafił John Collins, analityk polecony przez jednego ze starych znajomych Arnolda, który teraz był szefem kontrwywiadu FBI.

Kiedy Collins dowiedział się o propozycji swojego szefa, nie był zachwycony. Był zadowolony ze swojej pracy i nie miał zamiaru jej zmieniać. Delikatnie, ale stanowczo odmówił. Po kilku dniach szef wezwał go ponownie i zaproponował rozmowę z generałem Omarem Arnoldem. Collins, nie chcąc obrazić przełożonego, zgodził się na spotkanie. Pojechali obaj. Po kilkudziesięciu minutach znaleźli się przed dużym domem na przedmieściach Nowego Jorku.

– Generał już na pana czeka. – Po tych słowach Collins wiedział, że dalej musi iść sam. Kiwnął głową, wysiadł z samochodu i skierował się do drzwi wejściowych. O dziwo, były otwarte i mógł bez przeszkód wejść do środka. „Dziwne, niby siedziba wywiadu, a nikt mnie nawet nie sprawdził, nie skontrolował”, pomyślał.

Kiedy wszedł i zastanawiał się, co dalej zrobić, podszedł do niego ubrany w garnitur, krótko ostrzyżony, wyglądający na oficera mężczyzna.

– Pan Collins? – zapytał od niechcenia i zaraz dodał, jakby wcale nie oczekiwał odpowiedzi:

– Proszę ze mną. – Odwrócił się i ruszył na schody prowadzące na piętro. Na górze wskazał Collinsowi drzwi w głębi korytarza.

– Generał oczekuje pana. – Po tych słowach odwrócił się i odszedł.

Collins, lekko zdziwiony, zastanawiał się, czy zapukać, czy od razu wejść. Postanowił jednak zapukać.

– Wejść – usłyszał. Wszedł do środka. Przy biurku pod dużym oknem siedział starszy mężczyzna ubrany po cywilnemu. Jednak jeden rzut oka wystarczył Collinsowi, żeby poznać w nim oficera. Wyprostowana postawa, krótko ostrzyżone siwe włosy i oczy człowieka przyzwyczajonego do wydawania rozkazów.

– Pan Collins, jak sądzę. Jestem generał Arnold. – Krótkie zdania, wypowiadane mocnym głosem, znamionowały typową dla wyższych oficerów pewność siebie.

– Proszę siadać. – Generał wskazał krzesło.

Collins usiadł i czekał. Przez dłuższą chwilę obaj panowie taksowali się wzrokiem, wzajemnie się oceniając. John nie odzywał się pierwszy, wychodząc z założenia, że to generał chciał się z nim spotkać. Jemu wcale na tym nie zależało. Zrobił to tylko z grzeczności. Miał zamiar wysłuchać pana generała i stanowczo odmówić. Arnold jakby czytał w jego myślach.

– Cieszę się, że jednak zdecydował się pan mnie odwiedzić – zaczął, uśmiechając się przy tym. Potem jednak spoważniał i przez następne czterdzieści minut przedstawił dość ogólnikowo, czego od niego oczekuje i jak widzi jego pracę w nowej komórce wywiadu. Oczywiście nakreślił przy tym ciekawie sytuację międzynarodową zarówno w Europie, jak w Azji i Afryce. Widać było, że jest bardzo dobrze zorientowany w tych sprawach. Jednak najbardziej zdziwiło Collinsa to, że całkiem otwarcie głosił tezę o konieczności przystąpienia USA do wojny, która, jak mówił, już ogarnęła Europę, ale Hitler na tym nie poprzestanie. Te słowa utkwiły w pamięci Johna najbardziej. Jak się miało okazać, generał miał całkowitą rację.

W miarę upływu czasu Collins słuchał jego słów z coraz większym zainteresowaniem. Był zaskoczony, że ten wojskowy ma tak wielką wiedzę i potrafi ją interesująco przekazać. Musiał przyznać, że to co mówił Arnold, bardzo go zaciekawiło, zaczął więc nawet zadawać pytania. I tak zaczęła się rozmowa, która trwała ponad trzy godziny. Generał odpowiadał prawie na wszystkie pytania, ale w niektórych sprawach zasłaniał się tajemnicą wojskową, a o innych po prostu nie miał wiedzy. Nie wiadomo, jak długo trwałaby ta dyskusja, gdyby nie telefon, który sprawił, że generał musiał zakończyć spotkanie. Kiedy Collins wstał i podał mu rękę, Arnold zatrzymał ją w uścisku.

– Panie Collins, powiem krótko, przydałby mi się taki człowiek jak pan. Proszę to przemyśleć. To, co tu będziemy robić, jest bardzo ważne dla kraju. Jak pan zapewne wie, do Stanów przenikają w coraz większym stopniu idee głoszone przez Mussoliniego czy Hitlera. To bardzo niebezpieczne poglądy. Musimy wyłapywać tych, którzy je głoszą, bo gdy prześpimy jeszcze kilka lat, możemy się obudzić w całkiem innym kraju. Mówiłem to już prezydentowi oraz wielu generałom i politykom. Wreszcie zrozumieli, że to nie są żarty. Teraz mam zielone światło i zbieram odpowiednich ludzi, żeby temu przeciwdziałać, póki nie jest za późno. Już tworzą się różne organizacje popierające Hitlera i jego poglądy. To wrzód na ciele tego kraju. Jeśli go nie usuniemy, gangrena ogarnie całe ciało. Nasz kraj prędzej czy później przystąpi do wojny, i to na pewno nie po stronie Niemiec. A do tego czasu musimy oczyścić nasze podwórko, żeby nie mieć problemów z tysiącami fanatyków, którzy będą starali się nakłonić społeczeństwo do walki u boku Niemiec. Proszę mi wierzyć, to nie jest propaganda, tylko chłodna ocena tego, co nas czeka, gdy nie zareagujemy. A musimy działać szybko, mimo że nadal wielu wysoko postawionych polityków i generałów twierdzi, że przesadzam. Pan ma otwarty analityczny umysł, a do tego zna pan niemiecki. Potrzeba mi takich

ludzi.

John popatrzył na Arnolda i całkowicie bezwiednie powiedział:

– Zgadzam się.

Po tych słowach generał uśmiechnął się i dodał:

– Taką miałem nadzieję. Niech pan do mnie przyjdzie w przyszłym tygodniu, ustalimy szczegóły.

Kiedy Collins wyszedł z siedziby wywiadu, był zszokowany tym, że tak łatwo dał się namówić. Myślał o tej rozmowie wiele razy i nie potrafił odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego tak szybko zmienił zdanie. Pewnie przekonały go słowa generała Arnolda, a także jego charyzma i zapał do pracy. Collins w czasie rozmowy z nim dowiedział się bardzo wielu rzeczy, o których do tej pory nie miał pojęcia. Co prawda FBI zajmowała się także różnymi patologiami, ale nie na taką skalę, o jakiej mówił generał. To było nowe wyzwanie i pewnie dlatego zgodził się tak szybko.

* * *

Teraz, kiedy wyrwał się na kilka dni z siedziby wywiadu, chcąc choć na chwilę oderwać się od biurka, zaczął tego żałować.

– Wyglądają na zabójców – rzekł cicho.

– Tak, to cyngle – potwierdził kapitan.

– Ale co tu robią i po co im fałszerz? – zastanawiał się na głos Miles.

– Nie wiem. – Siedzący naprzeciwko kapitana Collins pokręcił głową. Przez dłuższą chwilę panowała niczym niezmącona cisza.

– Cholera, już wiem! – krzyknął Miles tak głośno, że John aż podskoczył. – To moja wina. Ja powiedziałem naczelnikowi, że fałszerz może coś wiedzieć w sprawie Mottiego. Kurde, zrobiłem to, bo nic innego nie przyszło mi do głowy. A ta franca musiała zadzwonić do Nowego Jorku, szlak by to trafił. Naczelnik więzienia powiązany z mafią.

Collins milczał. Widać było, że intensywnie myśli. Kapitan nerwowo zaczął się przechadzać po pokoju, był na siebie wściekły.

– Wiesz, co sobie myślę? – major zawiesił głos.

– Tak, szefie?

– A może w tym więzieniu siedzi sobie cicho jakiś człowiek Mottiego. Któryś z jego zabójców mógł się zadekować przed FBI. Tam nikt by go nie szukał.

Miles nagle stanął i się odwrócił.

– Cholera, to bardzo możliwe. A ja głupi wystawiłem im fałszerza na tacy.

– Co się stało, to się nie odstanie, teraz musimy ich dogonić i odbić fałszerza.

– Jeśli jeszcze żyje.

– Żyje. Jakby chcieli go zabić, już by to zrobili, a ciało zostawili gdzieś na pustyni. Myślę, że wiozą go do Nowego Jorku. To kawał drogi. Możemy ich dogonić i dogonimy!

– No tak, ale nas jest dwóch, a ich czterech, to może nie być takie łatwe. – Miles zaczął nerwowo chodzić po pokoju.

– Ruszamy, kapitanie, szkoda czasu. Jadą do Kanas. Zatankujemy na stacji za miastem i pojedziemy za nimi. Gdzieś w końcu muszą się zatrzymać, szczególnie, że nie mają powodu, aby się spieszyć. Jak znam życie, naczelnik powiadomi władze o całym zajściu dopiero wieczorem. Będą mieli sporo czasu, by zniknąć.

Złość na siebie powoli opuszczała Milesa. Przytaknął, zgadzając się z argumentami majora.

– Nie ma czasu, idziemy do samochodu, musimy ich gonić!

– Tak. Jedziemy, a co dalej robić, pomyślimy później.

Już po chwili ich zakurzony ford jechał po zniszczonej i zapiaszczonej drodze wiodącej do pustego o tej porze Kanas. Gdy dojechali do stacji benzynowej, kapitan wysiadł pierwszy.

– Szefie, niech pan zatankuje, ja pójdę do środka, może czegoś się dowiem.

* * *

Kiedy fałszerz się ocknął, poczuł silny ból głowy. Nie mógł się ruszać. Bagażnik był tak mały, że ledwie się w nim mieścił. Nie wiedział, ile minęło czasu ani co tak naprawdę się dzieje. Cały zdrętwiał, leżąc skulony wiele godzin. Gdy już całkiem oprzytomniał, ogarnął go strach. Zrozumiał, że coś poszło nie tak. Podejrzenia, że to nie ludzie Milesa go porwali, przeszły w pewność. Na dodatek przypomniał sobie, że jeden z nich zaklął po włosku. Włosy zjeżyły mu się na głowie, a zimny pot zrosił czoło. Nagle doznał olśnienia. Zrozumiał. To byli ludzie mafii.

„Tylko skąd tu oni i dlaczego?” – myśli w jego głowie biegały jak oszalałe. Naraz przypomniał sobie słowa kapitana o Karlu Mottim, i w tym momencie już wiedział, co to za ludzie.

No jasne, ta menda naczelnik więzienia musiał dać znać, że ma kogoś, kto może coś wie albo, co gorsza, coś widział.

Kiedy Gold uzmysłowił sobie bezsens całej sprawy, prawie się uśmiechnął. Jednak już po chwili nie było mu do śmiechu. Przecież i tak nikt mu nie uwierzy, że nigdy nie miał nic wspólnego z tym mafijnym bossem, że nawet nie widział go z bliska. A co gorsza, sam powiedział naczelnikowi, że mieszkał w tym samym domu, gdzie zginęła jego córka. Gold przeczytał o zabójstwie w gazecie i kiedy szef więzienia zapytał o cel wizyty Milesa, chlapnął o tym, nie zdając sobie sprawy, że się pakuje w gówno po szyję.

„Ale ze mnie kretyn”, pomyślał, i zaczął walić głową o klapę bagażnika, nie bacząc na narastający ból. „Jasna cholera, ale wpadłem. I po co mi to było. Kurwa, myślałem, że doczekam w spokoju reszty kary i zniknę z nowymi papierami. A tu mafia, FBI, wywiad. Pokarało mnie głupotą. No tak, to goście z mafii, ale i kapitan gdzieś tu musi być”. Fałszerz, mimo bólu całego ciała, starał się logicznie myśleć. Nie było to łatwe, bo samochód co chwila podskakiwał na nierównej drodze. Dobrze, że choć dno bagażnika miało tapicerkę, która w niewielkim stopniu chroniła go przed stłuczeniami. Mimo to i tak czuł ból, gdy szybko jadący samochód najeżdżał na jakiś kamień lub wpadał w dziurę. Powoli jego ciało drętwiało. Przestraszony, zaczął poruszać rękami i nogami. Po kilku minutach poczuł, jak wraca mu czucie w kończynach. Znowu odczuwał ból, a to był dobry znak. Nagle samochód się zatrzymał. Ktoś wysiadł i otworzył bagażnik.

– Wyłaź – krzyknął i z całej siły pociągnął fałszerza za rękę. Gold, wyjąc z bólu, wypadł na drogę.

Nieznajomy, o paskudnej, naznaczonej przebytą ospą twarzy i wzroku, który pozbawiony był jakichkolwiek uczuć, podniósł go i odpiął kajdanki. Fałszerz roztarł obolałe dłonie i przeciągnął się, ale każdy ruch wywoływał u niego nowy atak bólu. Rozejrzał się. Stali na drodze wiodącej z więzienia do Kanas. Wokół była pustynia.

„Teraz pewnie mnie zabiją”, pomyślał. Przez krótki moment miał ochotę rzucić się do ucieczki, ale porzucił ten pomysł. Jak okiem sięgnąć ciągnął się płaski teren. Dogoniliby go albo zastrzelili. Był zbyt obolały, aby szybko biec. „Dobra, niech się dzieje co chce i tak nic nie mogę zrobić”, opuścił głowę, czekając na nieunikniony strzał. Ale widać nie było mu dane umrzeć na tej teksańskiej pustyni. Jeden z nieznajomych krzyknął, rzucając mu koszulę, marynarkę i spodnie:

– Ściągaj te więzienne łachy i ubieraj się, ale szybko.

Fałszerz obolałymi rękami zaczął się przebierać. O dziwo, ubranie na niego pasowało. Gdy zakładał marynarkę, zaczęło mu świtać w głowie, że może jednak będzie żył. Jeszcze tylko krawat, który był w rękawie, i już był gotów.

– Jedziemy, dawaj tego fiuta do środka. – Stojący obok niego mężczyzna złapał go za rękę i gestem nieznoszącym sprzeciwu pokazał wnętrze auta. Fałszerz wsiadł z radością. „Jeszcze nie teraz”, pomyślał, siadając na tylnym siedzeniu.

Człowiek siedzący obok kierowcy odwrócił się i warknął:

– Siedź grzecznie, jeśli chcesz żyć! – mówiąc to, spojrzał w oczy Golda. To był wzrok zabójcy, myśliwego, który dopadł swoją ofiarę, gotów rozszarpać ją na kawałki. Zdobył się tylko na pokiwanie głową. Widać to zadowoliło gościa, bo również skinął głową i się odwrócił. Ruszyli pędem.

* * *

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Sonderkommando Nebel

Подняться наверх