Читать книгу Drobne grzeszki - Izabela Pietrzyk - Страница 3

Оглавление

– 1 –

Szczecin to miasto niebanalne. Co kilkaset lat różne narody wywieszały na jego murach wciąż te same hasła, choćby: „Myśmy tu nie przyszli, myśmy tu wrócili”. Zapytajcie jednak pierwszego z brzegu polskiego historyka, a każdy powie, że inne nacje bezpodstawnie wygłaszały podobne bzdury. Sprawiedliwości stało się bowiem zadość dopiero w połowie dwudziestego wieku, kiedy koło historii puszczone w ruch przez Mieszka Pierwszego zatoczyło efektowną pętlę – w Szczecinie znowu króluje polszczyzna wraz z naszym niepowtarzalnym narodowym kolorytem: ulica Królowej Korony Polskiej skrzyżowała się z ulicą Armii Czerwonej, a na placu Żołnierza Polskiego stanął pomnik Wdzięczności dla żołnierzy radzieckich.

Po czterdziestym piątym roku miasto przypominało tygiel łączący ludzi zarówno z wielkich aglomeracji, jak i zabitych dechami wsi przedwojennej Rzeczypospolitej. Jedni docierali tu z utraconych ziem wschodnich jako repatrianci, inni przyjeżdżali z bliższych i dalszych regionów, przymuszeni nakazem pracy lub pchani chęcią odnalezienia szczęścia w nowym miejscu. Bez względu na powody były to na ogół silne i odważne jednostki, które ochoczo dobierały się w pary.

Na szczęście nie noszono już wtedy strojów ludowych, bo przeciętny etnograf oszalałby na widok łowickiego wełniaka kroczącego obok śląskich galatów albo opoczyńskiego czepca idącego w objęciach z biłgorajskimi wściekłymi portkami.

Dzięki folklorystycznej mieszance idealnie zadziałały tu praktyki stosowane przez związki kynologiczne zabraniające kojarzenia psów i suk z pokrewnych hodowli – po latach okazało się, że najwięcej finalistek konkursów piękności wywodzi się właśnie ze Szczecina.

Nietuzinkowe miasto potrafi zaskoczyć przyjezdnych czymś więcej niż urodą mieszkańców: oparte na urbanistyce Georges’a Haussmanna – rekonstruktora Paryża – doprowadza do furii zamiejscowych kierowców, próżno szukających kąta prostego wśród nieskończoności rond i placów z odchodzącymi od nich gwieździście alejami.

Jednym z nich jest plac Szarych Szeregów, chociaż nikt, na wszelki wypadek, do tej nazwy się nie przywiązuje. Tuż po wojnie był placem Sprzymierzonych, kilka lat później – Konstantego Rokossowskiego, a następnie Włodzimierza Lenina. Z nastaniem roku dziewięćdziesiątego pierwszego ponownie stał się placem Sprzymierzonych, ale najwidoczniej szczecińscy radni uznali, iż sprzymierzenie brzmi mało precyzyjnie, skoro można nim mianować zarówno w okresie stalinizmu, jak i współcześnie, więc nazwali go placem Szarych Szeregów. Jak łatwo się domyślić, na placu Szarych Szeregów stoi popiersie Józefa Piłsudskiego…

Niedaleko tego placu, w secesyjnej kamienicy mieszkały dwie kobiety, które jako szczecinianki miałyby duże szanse na koronę najpiękniejszej Polki, ale niestety, ze względu na wiek nie mieściły się już w regulaminowych kryteriach konkursu. Barbara przekroczyła je dawno temu, więc za późno żałować straconych szans, zaś jej córka Sandra – nieprzystająca do ideału dopiero od kilku miesięcy – coraz częściej pluła sobie w brodę.

Zamiast biegać po castingach i wydawać kasę na doskonalenie urody, krążyła między budynkami uniwersytetu, trwoniąc pieniądze w akademickich księgarniach.

Po co słuchała ględzenia matki, że solidne wykształcenie zapewnia godziwy byt? Zdobyła dwa papierki tudzież świstek potwierdzający biegłą znajomość języka obcego. I co? I… oględnie mówiąc, nic!

Skończywszy edukację, stwierdziła, że zmarnowała kupę czasu – dyplom magistra socjologii oraz licencjat z administracji publicznej mogła w buty wsadzić, poprawiając tym wyłącznie wzrost, a nie pozycję na rynku pracy. Istniała wprawdzie furtka w postaci studiów doktoranckich – krzyku mody dla ambitnych osobników, pragnących przedłużyć młodość wraz z intelektem, ale po pierwsze, znudziło jej się zaklinanie rzeczywistości, a po drugie, uznała, że bezrobotny doktor brzmi znacznie gorzej niż bezrobotny magister. Nawet w kompromitacji trzeba zachować przyzwoitość.

Zrezygnowała z doktoratu i pełna animuszu wzięła się do szukania roboty.

Nie podejrzewała, jaki to bolesny proces: w różnych gabinetach i sekretariatach wyrywano jej ze skrzydeł po kilka piórek, aż wreszcie rymsnęła tyłkiem o ziemię – zgodzi się na cokolwiek, byle szefową nie okazała się burdelmama, a szefem handlarz żywym towarem.

– Nie bierz czegokolwiek! – Basia gasiła desperację ukochanej jedynaczki. – Nieważna pensja. Ważne ubezpieczenie. Chcesz na starość oddać mieszkanie za rentę hipoteczną?

Choć „renta na starość” brzmiała równie realnie co „wycieczka na Marsa”, Sandra unikała dyskusji. O czym tu gadać? Nie jest głupią dziunią i sama wie, że potrzebuje normalnego etatu umożliwiającego wzięcie kredytu na mały apartamencik. Dopiero potem pomyśli o założeniu rodziny, czy raczej jej namiastki – dotychczasowe związki utwierdziły ją w przekonaniu, że faceci są „emocjonalni inaczej”, a ona nie skończyła przecież ani pedagogiki specjalnej, ani opiekuńczo-wychowawczej, żeby ogarnąć ich zdziecinnienie i zaburzenia rozwojowe. Wykluczyła zatem obrączkowanie w ciągu najbliższych dziesięciu lat.

Natomiast jakiś partner w międzyczasie? Czemu nie? Partner nie dość, że wpisuje się w trendy, to gwarantuje kobiecie bezpieczeństwo: jeśli nagle ujawni skrywany niedorozwój, wypada z chaty. Oczywiście pod warunkiem, że kobieta dysponuje własną chatą, bo w przeciwnym razie to ona ląduje na wycieraczce…

Sandra nigdy nie oddałaby swojego losu w cudze ręce, dlatego najpierw zadba o warunki zapewniające pełną niezależność, a później – ewentualnie, w sprzyjających okolicznościach – skupi się na szukaniu kogoś, komu pozwoli uszczknąć ociupinę ze swej autonomii.

Więc o czym gadać?

Kochała Basię nad życie, szanowała i podziwiała jako jedyną niezawodną wartość w bezwartościowym technoświecie, jednak nie zamierzała powielać jej młodzieńczych błędów. Żadna sztuka mądrzyć się na półmetku – sztuka być mądrym na starcie.

– Jutro mam rozmowę kwalifikacyjną w trzech firmach. Jeśli w dwóch pierwszych się nie uda…

– Boże, co za pokolenie? Testami zabili w was polot i perspektywę. „Jutro się nie uda, czyli: A. pojutrze się nie uda; B. nigdy się nie uda; C. jestem beznadziejna”. Nie zamkniesz życia w: „A, Be, Ce”. Uwierz, że nawet do „Zet, Ziet, Żet” go nie przewidzisz. Ci autorzy testów muszą być wyjątkowo ograniczeni. Niech sobie będą… – Basia wzruszyła ramionami. – Tylko co im młodzież winna? Mnie nikt testami nie katował i mamy efekty: ty wszędzie widzisz dno, a ja głębię.

– Mhm.

– Przestań stroić głupie miny.

– To przestań wyzywać mnie od testowiczów, okej? – Sandra zaległa na kanapie. – Posmyrasz? – Gniotła kolana matki. – Zrozum, chcę ruszyć do przodu, coś robić, a wciąż tkwię w miejscu. Ciągle to samo: „Skontaktujemy się…”, „Jeśli wzbogaci pani CV…”, „Wymagamy stażu w branży…” – przedrzeźniała uprzejmy ton agentów rekrutacyjnych. – Paranoja! Czy ja się staram o fotel prezesa? Kiedy niby miałam odbyć staż? Chyba w podstawówce, bo potem wciąż zakuwałam. Zobaczysz! Zapłacisz za swoje metody wychowawcze: do śmierci będziesz mnie utrzymywać. Albo nawet dłużej… – Zza głaskanych włosów wychynęły roześmiane oczy. – Wsadzę cię w formalinę, żeby odbierać twoją emeryturę. Z czegoś muszę przeżyć.

– Ruszysz z miejsca. Kto, jak nie ty, najmądrzejsza i najrozsądniejsza? – Basia toczyła wewnętrzną walkę: przytulić czy strzelić w łeb? – Nie upieraj się po prostu, że już jutro spełnisz zawodowe marzenia.

– A kiedy? Na „Szczecin Floating Garden 2050”? Wiek mnie wyeliminuje. Kojarzysz, ile będę miała lat w dwa tysiące pięćdziesiątym?

– Około sześciu dych. Lepsze to niż formalina. Słuchaj, Zaderko… – użyła zdrobnienia wymyślonego dawno temu, gdy córka weszła w fazę młodzieńczego buntu. – Trzymam kciuki za jutrzejsze rozmowy, gdyby natomiast nic z nich nie wyszło, bądź łaskawa nie kląć na mnie.

– Co ty? Nigdy na ciebie nie klnę. Może tylko kiedy mi przerywasz? – Wywieszone za kanapę nogi uniosły się do góry. – Jutro na bank dostanę pracę. Więc spoko! – Silnym ruchem Sandra poderwała ciało do pionu i stanęła na dywanie. – Jedno z miejsc to pewniak. Na początku olałam, bo wierzyłam, że znajdę coś lepszego… Nie, nie, nie! Bez radochy! – zaprotestowała, widząc entuzjazm matki. – Zapchajdziura zamiast marzeń, ale więcej nie zdradzę, żeby nie zapeszyć.

– Powiedz chociaż, czy stała umowa, z ubezpieczeniem?

– Oczywiście. Przecież nie będę cię trzymać w formalinie.

Pewniak nie zawiódł. Dostała pracę nie dzięki dwóm tytułom naukowym, lecz za sprawą jednego świadectwa z Goethe-Institut. Między obronami zdała egzamin potwierdzający, że porozumiewa się tym językiem płynnie i swobodnie, umie formułować przejrzyste wypowiedzi ustne i pisemne w szerokim zakresie tematów, a także wyjaśniać swoje stanowisko w sprawach będących przedmiotem dyskusji, rozważając wady i zalety różnych rozwiązań. Mówiąc prościej – zna niemiecki na poziomie B2 wedle norm Europejskiego Systemu Opisu Kształcenia Językowego.

Dyplomy wsadziła w buty, a świadectwem z Goethe-Institut zamachała pracodawcy przed nosem i natychmiast została przyjęta.

Szczecińskie galerie handlowe odwiedzało tyle samo Polaków, co klientów zza zachodniej granicy, więc ktoś, kto nie potrafił się z nimi dogadać, nie miał szans nawet na ogarnianie wieszaków w sieciówkach. Ona taką szansę dostała, ale średnio pękała z dumy – robota godna studenta, nie magistra. Dobrze, że nie zdecydowała się na doktorat…

Całymi dniami, niczym Syzyf, układała rozrzucane gdzie popadnie swetry, T-shirty, legginsy, spódnice. Ledwo doprowadziła do porządku zmiętoloną stertę, wchodziła jakaś snujka i obracała wniwecz mozolny trud: składane w kant wedle rozmiarów ubrania ponownie przybierały postać stosu szmat.

Snujki, które prędzej obyłyby się bez tlenu niż bez snucia po supermarketach, jednocześnie bawiły i przerażały. Wyglądały, jakby pomyliły centrum handlowe z dyskoteką – ciuchy, szpile, wieczorowy makijaż i kilogramy biżuterii krzyczały: „Ależ jestem odważna!” bądź: „Ależ jestem bogata!”.

Niestety, o ile przyciemnione lampy w nocnym lokalu tuszowały mankamenty i odejmowały lat, o tyle sklepowe sztuczne oświetlenie bezlitośnie podkreślało każdą fałdkę, zmarszczkę, żylak, grudkę cellulitu. Nie było ich w stanie zamaskować bujanie biodrami ani zadzieranie nosa.

Sandra poprzestałaby na ironicznym ubolewaniu, gdyby nie wkurzające zachowanie „królowych marketu”.

– Gdzie te kurtki? – Spalona na pomarańczę dojrzała kobieta w przykrótkiej spódnicy i zbyt obcisłej bluzce podsunęła jej pod nos skórzaną katanę. – Znalazłam przypadkowo, wepchniętą między sukienki. Straszny tu bałagan.

– Przepraszam… – Sandra wolałaby powiedzieć: „Jasne! Od rana do wieczora specjalnie rozpieprzamy towar, a ty się dziwisz, że bałagan?”, ale zamiast tego uśmiechnęła się uprzejmie. – Proszę za mną, zaraz pokażę.

Po drodze mijały długą ladę. Pochylona nad nią klientka sprawdzała, czy wszystkie spodnie: i te z góry, w rozmiarze trzydzieści sześć, i te z dołu, w rozmiarze czterdzieści cztery, są na pewno tymi samymi spodniami. Wyciągała przy tym ręce tak daleko i schylała się nad stołem tak nisko, że ściągacz sweterka wjechał jej na łopatki, a dżinsowe biodrówki zjechały poniżej panewek, ukazując…

– Polcia, bierzesz coś? – zagadnęła stringi pomarańcza.

– Niby co? Zamiast elegancko eksponować, upychają po regałach i każą przyzwoitemu człowiekowi grzebać jak emerytce w lumpeksie.

– To samo przed chwilą powiedziałam. – Puszczone spod sztucznych rzęs spojrzenie dźgnęło Sandrę. – Proszę mi wreszcie przynieść kurtkę. Rozmiar czterdzieści dwa. Będziemy w pobliżu. Chodź, Polciu, widziałam fajne dżinsy. Ciekawy kolor, niby turkus, niby… – Oddaliły się, zapominając o ekspedientce.

Bosko! – Sandra pobiegła po katanę.

Odnalazła damy w przymierzalniach. Jedną ponownie przeprosiła za bałagan, a drugą zapewniła, iż cudownie wygląda w poleconych przez przyjaciółkę spodniach, które kolorem i fasonem odzwierciedlają młodzieńczy duch oraz przebojowy charakter obu pań.

– Chyba wezmę… – Polcia wypinała się do lustra, nie zważając, że kości strzelają jej głośniej niż łamane jesiennym wiatrem gałęzie. – Dobrze leżą?

– Doskonale! – zachwycała się Sandra. – Ten model na bieżąco schodzi nam z półek. Klientki chwalą, bo… – Zarysowała w powietrzu kształty miss od pasa w dół. – Widzi pani? Co trzeba wysmuklone, co trzeba podniesione. Elastyczne nitki są gęstsze lub rzadsze, w zależności od miejsca. Stąd doskonały efekt: figura osiemnastki!

– Faktycznie.

– A moja kurtka? – Pomarańcza zaciągnęła gruby srebrny zamek, biegnący od lewego biodra po prawy migdał. – Też nieźle, co? – Rozpostarła ramiona, aby zaprezentować przyszyte do rękawów frędzle. – Podoba mi się… – Zgięła łokcie, obróciła głowę i z rozchylonymi ustami podziwiała dyndające rzemyki.

– Genialnie! – Sandrę zatkało: ten sam układ ciała, lewy profil, niedomknięty dziób, podobne do piór frędzle… Miała przed sobą parodię godła Polski. – Czy mogę polecić coś jeszcze, żeby skompletować strój? Wiadomo, jak to jest: kupimy ciuszek i raptem się okazuje, że nic z domowej szafy do niego nie pasuje. Prawda? – Wreszcie mogła wybuchnąć śmiechem. Klientki zawtórowały. – Może bluzki z turkusowym motywem? Akurat dostaliśmy granatowe marynarki z lamówkami w kolorze idealnie pasującym do tych dżinsów. Obawiam się, że jeszcze nie wyszły z magazynu, ale postaram się zdobyć przedpremierowo jedną sztukę. Natomiast skórzana kurtka oprócz porządnych spodni aż prosi o rockową biżuterię. Zaraz pokażę fantastyczne wisiory: antyalergiczny ekometal…

Obrabiała je godzinę – jeszcze trochę i prosto od kasy poszłyby opić przyjaźń.

– Pani…? – Turkusowa papuga czytała przypiętą do służbowego stroju plakietkę. – Pani Sandro. Fortunę przez panią wydam! Tysiąc pójdzie jak nic.

– Ja też! – Napompowany hialuronem dziób orła przypominał brzegi wanny. – Na raty z bagażnika pownoszę, żeby się chłop nie zorientował.

– Ha, ha, ha!!!

Gdy wreszcie zniknęły, zamarzyła o kwadransie odosobnienia. Czuła się wypluta, choć i dumna: studia na coś jednak się przydały. Słuchając akademickich wykładów, nie sądziła, iż opisywane w nich socjologiczne mechanizmy są tak proste.

Eee, mechanizmy są pewnie bardziej skomplikowane, tylko ja wciąż trafiam na wyjątkowo prostą materię… – studziła w duchu swój entuzjazm. – Snujki łykną każdy tekst. Uwierzą w figurę osiemnastki, w dżins ze zróżnicowaną zawartością lycry i wyrwany z magazynu niezaabonowany towar. No przecież idiotą trzeba być, żeby się nabrać na podobne bzdury! – Schowana za wciśniętymi w kąt przecenami chichotała cichutko, ale szybko spoważniała.

– Bumelujesz?! – usłyszała groźny głos i obrzydliwe smarknięcio-wciągnięcie.

– Nie. Zbieram... – Pokazała zasłany ciuchami parkiet. – Wieszaki śliskie, klientki zrzucają, nie podnoszą…

– Zostaw, szkoda czasu na wyprzedaże. Motłoch weźmie z podłogi, byle tanio. Idź do… Ojej! – Menedżer, wskazując kierunek, zahaczył pękiem kluczy o jej spódnicę. – Ależ się splątało… – Wyciągał zza szlufki metalowe ząbki.

– Ja sama! – Odskoczyła tak gwałtownie, że klucze bez niczyjej pomocy oswobodziły się z pułapki i rymsnęły z hukiem.

Podniósł je, wciąż patrząc na Sandrę od szlufek w dół.

– Sprzątnij przymierzalnie.

– Przymierzalnie? Przed chwilą stamtąd wróciłam. Są okej.

– Nie są. Właśnie pożegnaliśmy bandę gówniarzy.

– Już idę.

Wiedziała, co oznacza „banda gówniarzy”: wagarują, sklep nie zarabia ani złotówki, za to wygląda, jakby przebiegło przez niego stado bizonów.

Okej! Wolała sprzątać po bizonach, niż dać się macać oblechowi i nadskakiwać ptaszyskom. Trudno orzec, kto gorszy: on świszczał gilami w zakatarzonym nochalu, a one – stylizując się na słodkie podlotki – rozmiękczały słowa, bez przerwy cmokając.

Brr! Słysząc mlaskanie i pociąganie nosem, Sandra wpadała w panikę i uciekała ile sił w nogach. Melanżowali jej mózg taką dawką odrazy i wściekłości, że czasami bała się samej siebie. Do dnia, gdy przypadkiem włączyła program, z którego dowiedziała się, że psychiatrzy już dawno rozpracowali jej fobię.

– Chory na mizofonię reaguje skrajnie negatywnymi emocjami na określone dźwięki, wydawane przez innych ludzi: sapanie, chrząkanie, mlaskanie… – tłumaczył specjalista. – Reakcja jest niemożliwą do opanowania mieszaniną złości i lęku. Towarzyszą jej psychiczne oraz psychosomatyczne objawy związane z potrzebą walki bądź ucieczki… – Miała ochotę przytulić telewizor wraz ze znajdującym się w nim lekarzem. Dokładnie tak! Wypisz, wymaluj: zabić albo wiać! – Niestety, wciąż nie stworzono leku na owo schorzenie. Niepokojące, gdyż wedle prowadzonych badań mizofonia z wiekiem się rozwija. W różnych odstępach czasowych pojawiają się kolejne bodźce dźwiękowe wywołujące niepohamowaną, niezależną od człowieka agresję. Brak tolerancji wzrasta, uszy chorego zaś stają się jego przekleństwem…

Ufff! Obawiała się, że jest agresywną wariatką, a okazuje się, że choruje na rozbuchaną wrażliwość. Wprawdzie skupioną w uszach, ale czy wszystko trzeba od razu mieć w sercu?

Pogodzona ze schorzeniem i z parchatym losem doprowadzała do porządku przymierzalnie po wizycie bandy gówniarzy. Może i prymitywna grupa społeczna, ale syf zostawiony po odzieżowej orgii wydawał się całkiem apetyczny – przynajmniej długość porzuconych sukienek, kolory ubrań i liczba frędzli na rękawach pasowały do wieku złoczyńców. Była w tym logika i biologiczna konsekwencja, której Sandra nijak nie umiała się doszukać wśród bogatszej, starszej – więc zdawałoby się rozsądniejszej – klienteli. Niestety, ta – zamiast kierować się rozsądkiem – wciąż nie mogła się zdecydować, czy ma lat dwadzieścia czy sześćdziesiąt i czy szuka kiecki na studniówkę czy na dansing w restauracji Wspomnień Czar.

No i masz! – zawartość kolejnej przymierzalni wskazywała, że właśnie taki egzemplarz przed chwilą ją opuścił: salonowe kreacje przemieszane z młodzieżówką. Durne snujki! Myślą, że jeśli wstrzykną sobie krew peruwiańskiej kozy i obłożą odchodami słowika, to ktoś uwierzy, że przylazły do sklepu przeczekać klasówkę z geografii?

– Na rozkaz menago spieszę z pomocą! – rozległ się wesoły głos Zośki. Wsadziła za kotarę samą głowę, gilotynując ją brzegiem tkaniny. – Czaisz? Nadał mi właściwy kierunek, łapiąc rozpustnymi łapskami za biodra. Ble! – Głowa opadła niżej z wywalonym językiem.

– Spoko. We mnie zaplątał się kluczami. Bleee… – Sandra przewróciła na prawą stronę białą bluzeczkę. – Kurde! Tak trudno się ubrać bez ścierania z ryja całego fluidu? – Wzdychała nad ciemnymi smugami wokół kołnierzyka. – Gdzie kultura?

– One mają w domu gosposie. Wynajęły kulturę, więc są zwolnione.

Cała Zośka wychynęła zza „gilotyny”.

– Potrzebujesz pomocy?

– Wracaj na salę. Odwieszę szmaty na zwrot i po sprawie.

– Nigdzie nie wracam i tobie też nie radzę. Mamy nalot wiewiór.

– Ja pierdzielę. To nie sklep, tylko ogród zoologiczny! Lew jebaka, turkusowe papugi, orły z nadmuchanym dziobem, wagarujące bizony, wściekłe wiewióry…

Wiewiórami nazywały kobiety podstawione przez zarząd firmy. Udawały normalne klientki i starały się wyprowadzić obsługę z równowagi. Nie kończyły szkół teatralnych, więc łatwo było je rozpoznać. Niczym rudowłose gryzonie stawały słupka, strzelały nerwowo oczami, strzygły uszami i czujnie się prężyły, jakby na wieszakach wisiały laskowe orzeszki.

Nieliczne wykazywały jednak talent aktorski – potrafiły wiarygodnie odegrać rolę rozkapryszonej pańci, co to zrzuca na podłogę talerz z resztkami obiadu, żeby służba posprzątała.

– Kurde, nie sięgnę… – Szacując wysokość sufitu, Sandra zaplątywała wokół szyi rękaw białego sweterka.

– Trudno, powiesisz się jutro. Teraz albo razem tu zostajemy, albo razem wychodzimy.

– Wychodzimy. Jeśli menago odkryje bumelkę, dostaniemy gorszą karę niż dezerter z Wehrmachtu.

– Jaką? Macanie? Będzie nam osobiście przypinał identyfikatory? – Zośka wgniatała w pierś plakietkę z imieniem i nazwiskiem, jęcząc lubieżnie. – Och… Nie przestawaj… Ukłuj mnie… Cudownie to robisz… Tak, tak, tak…

– Przestań, bo puszczę pawia. Chodź! – Sandra ciągnęła opierającą się koleżankę. – Nasz klient, nasza pańcia. I nie będzie wiewióra pluła nam w twarz.

– Sprechen Sie Deutsch? – Usłyszały, ledwo zrobiły pięć kroków.

Zośka natychmiast uciekła. Nic dziwnego, w swoim CV przesadziła, chwaląc się znajomością języka. Nikt nie odkrył jej kłamstwa, ponieważ opanowała do perfekcji dwa niemieckie zdania: „Najmocniej przepraszam, zaraz odbieram towar. Pozwoli pani, że zaprowadzę do koleżanki, która jest wolna i chętnie pomoże?”. Ćwiczyła godzinami, aż nauczyła się wypowiadać je płynnie, z akcentem i intonacją godną Angeli Merkel.

Pewnego razu Zośka omal nie wpadła. Menago zapytał: „Co za towar? Mamy dostawę?”. Chwała Bogu, spytał po polsku, więc po polsku odpowiedziała, że musi pilnie załatwić nieprzyjemną reklamację, lecz nie wspomina o niej – po co zagraniczny gość ma ich kojarzyć z reklamacjami? Pochwalił jej spryt i poszedł dalej.

Oprócz tego nieszczęsnego incydentu chytra strategia przynosiła skutek: wypowiadała wykuty na blachę tekst, uśmiechała się i prowadziła delikwentki do szwargoczącej Sandry, która nigdy nie miała o to pretensji, bo Niemki zachowywały się z klasą, a jedyny problem polegał na tym, że wszystko było dla nich „zu klein”.

Tym razem Zośka nie musiała się wysilać: Sandra stała tuż obok, więc ona wybrała bój z wściekłą wiewiórą – trudno, niech będzie wściekła, ale przynajmniej nasza, polska!

– Sprechen Sie Deutsch? – powtórzyła oprószona siwiz­ną kobieta, spoglądając nieco wyblakłymi oczyma zza szkieł, osadzonych w drucianych oprawkach.

– Natürlich! – Sandra, kłaniając się, zrobiła krok w tył. Idealne uzębienie oznaczało sztuczną szczękę, a sztuczna szczęka oznaczała ciumkanie. – Womit kann ich Ihnen behilflich sein? – Ruszyła między regały, aby przez kilkadziesiąt minut dobierać szablonowe rozmiary do nieszablonowych proporcji.

– Auf Wiedersehen! – Gdy odprowadziła klientki do sklepowych bramek, niosły tyle toreb, że brakowało im nawet palca do odmachania. – Wir laden erneut ein…

Uśmiechały się i głośno zapewniały o rychłym powrocie.

Die Großmutter, du Recht haben… – pomyślała Sandra, chuchając w dwudziestoeurowy napiwek i ciepło wspominając świętej pamięci babcię, która mawiała: „Niemiec nie jest taki zły”.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

Drobne grzeszki

Подняться наверх