Читать книгу Ziemia złych uroków. Tom 1 - Jacek Kloss - Страница 7
ОглавлениеTo zadziwiające, jak czasem jedna mała rzecz może zmienić rzeczywistość w koszmar.
Taka walizka na przykład: niewielka, aluminiowa, niepozorna. Może nie zabiła młodego bezpośrednio, a jednak to przez nią umiera. I nie trzeba nawet lekarza, żeby stwierdzić, że chłopak długo już nie pociągnie. Ciało z każdą, ciągnącą się niemiłosiernie minutą poddaje kolejne przyczółki, krew odpływa z twarzy, ręce dygoczą jak w febrze. I te nogi...
– Wody – jęczy Świetlik, podnosi lekko głowę i posykując z bólu, opiera ją o zimną, betonową ścianę. – Pić mi się chce strasznie.
Odkręcam bukłak, przystawiam mu go do ust. Młody bierze parę łyków, delikatnie odsuwa twarz na znak, że ma dość, i kaszle chorobliwie.
– Wyjdę z tego, prawda? – pyta cicho. – Prawda? Przecież bez nóg też można żyć. Mieliśmy takiego chłopaka w szkole, Aleksa. Jeszcze jak był mały, to wpadł pod samochód i mu odjęli stopy. Ale dawał sobie radę. Na wózku jeździł, ale dawał radę. Jak on mógł, to i ja mogę, prawda? Kojot?
Co mam mu powiedzieć? Spoglądam na resztki wyżartych przez kwas nogawek spodni i wystające spod nich krwawe kikuty, robi mi się niedobrze, z trudem powstrzymuję odruch wymiotny i wzdycham ciężko.
Gdybyśmy byli na Dużej Ziemi, może i byłaby jakaś szansa. Karetka, szpital, leki, profesjonalna opieka – tak, wtedy może udałoby się mu pomóc. A tutaj? Zużyłem wszystko, co mieliśmy w apteczkach, uśmierzyłem ból, założyłem opaski uciskowe, porobiłem zastrzyki, ale to nadal za mało.
– Dasz radę – kłamię mu prosto w oczy. – Dasz radę, ale musisz odpocząć.
– To już nawet nie boli. Chyba nawet mogę ruszać – mówi. Zaciska zęby i widzę, jak stara się unieść lewą nogę. – O, widzisz?
Kończyna drga lekko, wyżarte kwasem, przyklejone do spodni tkanki odklejają się cicho, krwista maź wypływa z ran jak ze źródełka. Wstaję błyskawicznie, odsuwam się kilka kroków i ostatkiem sił hamuję gorzką, rodzącą się gdzieś w żołądku kulę.
– Zostaw. Odpocznij. Jeśli mamy mieć jakąś szansę, musisz odpocząć.
Chłopak kiwa głową, opiera ją o podniszczony, wypchany sprzętem plecak i wzdycha.
– Matka zawsze mi mówiła, żebym szkołę skończył. Na studia poszedł. – Oddech Świetlika jest płytki i niepokojąco szybki. – Teraz chyba będę miał okazję. No nawet nie pójść, ale pojechać. – Śmieje się pokracznie, z trudem łapiąc haust powietrza. – Będę miał sporo czasu. Skończy się łażenie na piwo, imprezy do białego rana i podrywanie przyjezdnych dziewczyn. Która mnie zechce? Takiego inwalidę.
– Będziesz jeszcze pił zimne piwko. A i panny dasz radę zbałamucić – rzucam zapewnieniem, w które chyba Świetlik zaczyna wątpić.
Muszę się czymś zająć, bo inaczej zwariuję, myślę. Chłopakowi i tak bardziej nie pomogę. Zrobiłem wszystko, co mogłem. Jego życie w rękach Zony.
Zdejmuję karabin z ramienia, opieram go o metalową barierkę technicznego chodnika i rozglądam się wokół.
Dwupiętrowa, betonowa konstrukcja, w której niegdyś pracowały taśmowe traki, potężne łuparki drewna i gdzie raz za razem podjeżdżały wypchane surowcem ciężarówki, jest martwa. Sprzęt zardzewiał, truchło potężnego kamaza legło pośrodku podjazdu, rzucone na sterty, przygotowane do obróbki drewno zbutwiało, zgniło i pokryło się dziwnym, opalizującym osadem. Kilkanaście metrów dalej, w zagłębieniu, do którego niegdyś wsypywano wióry, dostrzegam pulsującą, błyszczącą zielenią masę.
Przeklinam w myślach, wyciągam z kieszeni papierosa i zaśniedziałą, benzynową zapalniczkę. Zaciągam się mocno.
Mówiłem Świetlikowi, żeby uważał. Szedł przodem, rzucał mutry, przystawał co parę metrów i czujnie wypatrywał zagrożenia. Zdążyłem go za to nawet pochwalić. A później zobaczył artefakt. Mały, świecący, prawie niezauważalny w świetle dnia. Cholerny śluz.
Próbowałem go zatrzymać, krzyknąłem, ale było już za późno. Młody wlazł na przegniłe deski, wrzasnął i zapadł się w anomalię. Byłem przy nim kilka sekund później, ale to nie wystarczyło. Galareta rozpuszcza wszystko; wrzuć do niej papier, szkło, metal, cokolwiek, a po chwili zniknie bez śladu. Ciało to żadna przeszkoda dla zielonej, syczącej masy.
Zdołałem chwycić młodego za kamizelkę, wyrzucić go na betonową posadzkę, ale anomalia przetrawiła stopy, łydki i już dobierała się do kolan. Gdybym nie puścił go przodem...
Z zamyślenia wyrywa mnie ryk: basowy, ciężki, z pewnością przepełniony nienawiścią i co najgorsze, dochodzący z całkiem niedaleka.
– Słyszałeś? – pyta Świetlik drżącym głosem. – Co to było?
Zbliża się wieczór, mutanty wychodzą na żer, a ja, zamiast poszukać schronienia, zatapiam się w myślach. Jak ostatni idiota i kretyn.
Wyrzucam niedopałek, klnę pod nosem i podbiegam do chłopaka.
– Musimy tam dotrzeć – mówię, zerkając na przeciwległą stronę kładki, i wskazuję na małe pomieszczenie. Kiedyś było tu zapewne jakieś biuro albo magazyn na sprzęt, ale teraz to mało istotne. Ważne, że w przypadku ataku to właśnie tam mamy największe szanse na przeżycie. – Przeniosę cię, ale to nie będzie przyjemne. Szlag, będzie pewnie bolało jak cholera, ale staraj się nie krzyczeć.
Świetlik kiwa głową, podnosi wciąż dygoczącą rękę. Chwytam za nią i starając się nie urazić wyżartych przez anomalię kikutów, zarzucam sobie jego ciało na plecy.
Na początku chłopak nawet nie jęczy, znosząc dzielnie moje kołysanie. Mogę sobie jedynie wyobrażać, co w tej chwili czuje i jak musi walczyć z samym sobą, by nie wrzasnąć. Może jest młody i niedoświadczony, ale też twardy i potrafi zaskoczyć uporem.
Krok za krokiem, w żółwim tempie, mijam kolejne elementy chodnika, słyszę, jak stalowe wsporniki jęczą pod naszym ciężarem. Świetlik dyszy jak parowóz.
Okolicę przeszywa kolejny ryk, tym razem jakby bardziej stłumiony, choć w żadnym razie mniej przerażający.
Jeszcze parę metrów, tylko kilkanaście kroków, dwa czy trzy większe susy. To przecież tak niewiele.
Zgrzyt metalu przeszywa powietrze, mostek z piskiem przechyla się ostro w prawo, tracę równowagę i z impetem wpadam na pordzewiałą barierkę. Uderzenie odbiera mi oddech, przed oczami tańczą miriady jasnych plam, kątem oka dostrzegam bulgoczącą pod nami anomalię. Cholera, że też musimy przechodzić właśnie nad nią. Przecież to takie oczywiste.
Świetlik oplata mnie rękami, ze strachu czy z bólu krzyczy wniebogłosy i w jednym momencie wiotczeje, jak pozbawiona sznurków marionetka.
Czuję nagłą, wypełniającą mnie od środka wściekłość i ostatkiem sił, do wtóru zwierzęcego (tym razem mojego) wrzasku, odrywam nogi od przechylającej się coraz bardziej kładki. Upadam na kolejny segment chodnika, ciało Świetlika przygniata mnie do zimnej, perforowanej stali. Za sobą słyszę okropny, metaliczny zgrzyt, potem brzdęk uderzającego o beton pomostu i cichy bulgot obudzonej nagle anomalii.
Łut szczęścia? Uśmiech losu? Czysty fart? Nazwa jest nieważna. Zona tym razem pozwoliła żyć. I dzięki Jej za to, bo następnym razem może nie być tak dobrze. Teraz liczy się tylko to, by dotoczyć nasze ciała do celu. Byle jak – byle do pomieszczenia.
Błyskawicznie wysuwam się spod nieruchomego Świetlika, opieram się na kolanach i sprawdzam oddech.
Jest – słaby, rzężący, ale jest.
Łapię za uchwyt kamizelki i ciągnę chłopaka do pomieszczenia. Trzy metry, dwa, jeden, wparowuję przez pozbawioną drzwi futrynę, zostawiam nieprzytomnego Świetlika pod zakurzoną, pozbawioną tynku ścianą i odwracam się na pięcie. Wiem, że muszę zabrać nasze graty. Nie chodzi już nawet o plecaki czy aluminiową, widoczną nawet stąd walizeczkę, dla której weszliśmy na zakazaną ziemię. Moje myśli krążą wokół broni – nieodzownego i podstawowego elementu wyposażenia każdego, kto chce pożyć tutaj dłużej niż kilka godzin. Dostrzegam ją bez problemu: drewniane, ubabrane w błocie okładziny, oklejone niebieską taśmą magazynki, ramowa, składana kolba – karabin, najlepszy przyjaciel stalkera.
W wielu przypadkach jedyny przyjaciel.
Tak blisko, a jednak tak daleko.
Nienawistny ryk ponownie rozlewa się po okolicy, upewniając mnie, że bez broni ani rusz. Jeśli to coś zdoła tutaj dotrzeć, będzie po sprawie. Koniec, dziękuję, kurtyna leci w dół.
Ruszam w kierunku kładki i oceniam odległość. Trzy metry – niby nic trudnego. Rozpęd, skok, lądowanie – pewien wąsaty skoczek narciarski umarłby ze śmiechu. Tylko że w Zonie nawet najłatwiejsza czynność może być tą ostatnią.
Czasem nie ma jednak rady. Jak powiedziało się „a”, trzeba powiedzieć „b”.
Rozpędzam się, stal trzeszczy i skrzypi, wybijam się z samej krawędzi i lecę na drugą stronę. Upadam ciężko, zdzieram skórę na dłoniach, przytrzymuję się rudej barierki i pędzę w stronę naszego prowizorycznego obozowiska. Kątem oka rejestruję ruch na dole, dopadam do karabinu, zrzucam bezpiecznik w dół i szarpię za uchwyt zamka. Komora wypluwa pojedynczy pocisk i choć nie wolno marnować amunicji, ten jeden raz postanawiam sobie wybaczyć. Lepiej wiedzieć, że automat jest gotowy do strzału, niż dramatycznie się pomylić i umrzeć z powodu głupoty.
W te pędy ruszam z powrotem do pomieszczenia, rzucam jeszcze okiem na pozostawione przy ścianie plecaki i walizkę, ale nie decyduję się zatrzymać. Cokolwiek weszło do tartaku, jest już zdecydowanie za blisko, bym miał martwić się o takie głupoty. Teraz liczy się przeżycie.
Uderzam o barierkę i lecę na złamanie karku w kierunku zniszczonego pomostu. Tuż za sobą słyszę wściekły, basowy ryk, odbijam się z krawędzi, zamykam oczy i lecę najdalej, jak potrafię. Buty trafiają na stały grunt, kolana odmawiają posłuszeństwa, koziołkuję boleśnie, słyszę dźwięk rozrywanych spodni i zatrzymuję się tuż przed drzwiami. Odwracam się na plecy, czuję wypadający z kamizelki magazynek, ale nie zwracając na niego większej uwagi, przytulam stopkę automatu do ramienia. Palec bez trudu naciska na mały, metalowy ogryzek, iglica uderza w spłonkę, ta inicjuje wybuch prochu w łusce, tym samym posyłając ważący niemal trzy i pół grama pocisk w przestrzeń.
Huk jak tsunami przelewa się po tartaku, zamek cofa się błyskawicznie, kolejny nabój kalibru pięć czterdzieści pięć wpada do komory i czeka na swoją kolej. Nie celuję, nie czekam na odgłos trafienia, w ogóle niewiele myślę. Jedyne, co robię, to odliczam strzały. Jeden poszedł, teraz drugi, potem trzeci – działam jak automat. Raz za razem naciskam spust, kolba wbija się w dołek strzelecki, zapach prochu uderza w nozdrza. Przy szóstym pocisku mam wrażenie, że w ułamku sekundy dostrzegam paskudne, nabite ostrymi zębami macki, ale nie jestem w stanie stwierdzić, czy to nie przywidzenie. Niemniej dopiero po dziesiątym naboju decyduję się na odpoczynek i rozeznanie w sytuacji. W uszach nadal rozbrzmiewa echo wystrzałów, muszę więc polegać na wzroku. Wycieram zakrwawioną dłoń o kombinezon. Podnoszę się powoli, ostrożnie, jednocześnie cały czas obserwując oddaloną o trzy metry kładkę.
Pusto.
Przenoszę spojrzenie na parter, tam przelewa się rozbudzona galareta, lekki, wieczorny wiatr kołysze kawałkami starych, przegniłych szmat, które zwisają swobodnie z drewnianych belek i resztek wsporników. Słońce zdążyło już zejść nisko nad horyzont i niewiele jestem w stanie dojrzeć. Gdyby nie dziury w ścianach i nadgryziony poważnie zębem czasu dach, panowałby tu kompletny mrok.
Jestem niemal pewien, że mam do czynienia z pijawką. Ponad dwa metry wzrostu, silne jak cholera, szybkie, a w półmroku wręcz niewidzialne. Jeśli dołożymy do tego pysk uzbrojony w ohydne macki, ogromne, ostre jak brzytwa zęby i pazury, zdolne przeciąć stalową blachę, dostajemy wyjątkowo paskudną maszynę do zabijania.
Tylko raz miałem okazję podziwiać to monstrum z bliska. Wtedy było martwe. A teraz? No właśnie, gdzie mogła się ta gadzina podziać?
Rozglądam się wokół siebie, starając się złapać jakąś wskazówkę, dostrzegam ruch na jednym z fragmentów technicznego chodnika, podnoszę automat i nie myśląc wiele, wypalam w tamtym kierunku.
Cielsko mutanta pojawia się nagle w powietrzu, jakby zmaterializowało się znikąd.
Skoczył, przelatuje mi przez głowę.
Mam wrażenie, że wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. Błyskają wściekłe, rozjarzone czerwienią ślepia, wyrastające z pyska macki wyprężają się w moim kierunku. Mutant nie ryczy, nie warczy, ale atakuje w kompletnej ciszy.
Naciskam spust, automat wypluwa pocisk, który uderza w bladą, pokrytą zielonkawym nalotem skórę i przebija ją na wylot. Monstrum upada, wsporniki pomostu jęczą pod naszym ciężarem, zapowiadając wszem wobec swój rychły upadek.
Tracę równowagę, uderzam tyłkiem o chodnik, patrzę w zalane czerwienią ślepia i z pomocą rozdygotanej do granic możliwości ręki przerzucam bezpiecznik automatu na ogień ciągły.
Jak umierać, to z przytupem. Nic więcej przecież nie poradzę.
Bestia rzuca się na mnie, nabite zębami macki suną w moim kierunku, dwa metry, metr, wrzeszczę jak opętany, zamykam oczy i z całej siły napieram na spust. Broń rzyga ogniem, z trudem utrzymuję w ryzach podskakujący korpus, drę się na całe gardło, trzymając jednocześnie metalowy, osłaniany kabłąkiem cyngiel. Nie mam pojęcia, czy trafiam, nie słyszę ryku potwora, zza zamkniętych powiek dobiega do mnie jedynie blask wystrzałów.
I nagle koniec – ostatni nabój z magazynka leci w przestrzeń, a karabin milknie niespodziewanie. Czekam na wyrok, mija sekunda, potem kolejna i następna. Tępy, wwiercający się w uszy pisk gaśnie miarowo, ustępując miejsca nienaturalnej, zalegającej w Zonie ciszy.
Otwieram oczy, z niedowierzaniem spoglądam przed siebie i nie widząc mutanta, zastygam w bezruchu. W głowie mam mętlik, pytania pojawiają się i znikają, nie czekając, aż zdołam na nie odpowiedzieć. Udało mi się? Zabiłem gnoja? A może potwór znów narzucił kamuflaż i skrył się gdzieś, by wyleczyć rany? Może jest tuż za mną, obok Świetlika? Co mam robić? Co, do cholery, mam robić?
O ile działanie może cię zabić, bezczynność zrobi to na pewno.
Starając się zignorować natłok myśli, wstaję, odpinam pusty magazynek, zastępuję go nowym, chwytam za zamek i wprowadzam nabój do komory. Rozglądam się uważnie i trzymając zszargane nerwy na wodzy, ruszam do miejsca, w którym zostawiłem nieprzytomnego chłopaka. Jeśli mutant zdołał mnie ominąć, a nie jest to znowu tak nieprawdopodobne, Świetlik może stać się kolacją dla pijawki. Wiem, że dni młodego są już policzone, ale jeśli jest coś, co mogę dla niego zrobić, to na pewno nie pozwolę mu skończyć jako posiłek potwora.
Brnę w kierunku pomieszczenia, każdy zgrzyt, uderzenie o metal czy głośniejszy oddech przyprawia mnie o palpitacje, ręce telepią się jak u chorego na parkinsona, nieskładne myśli lecą całymi kluczami, nie dając mi szans na dłuższy, logiczny wywód.
Zerkam za siebie, coś na dole przykuwa moją uwagę, więc przystaję w pół kroku i przyglądam się zjawisku.
Rozbudzona galareta pulsuje żywiołowo, miota się i syczy, tworząc na powierzchni fale, które raz za razem przesuwają się po gęstej, lepkiej toni. Jedna z nich, wyższa od pozostałych, wylewa się z prostokątnej, betonowej niecki i pożera kawałki pordzewiałej blachy, resztki tynku i zalegające obok drewniane wióry.
Jest w tym coś niesamowitego, wręcz hipnotyzującego. Stoję tak przez chwilę zafascynowany widowiskiem, gdy tuż obok sadzawki w blasku zielonkawej poświaty spostrzegam długą, pazurzastą łapę. Elementy układanki wskakują na miejsce, a wydarzenia ostatnich kilku minut szybko tworzą logiczny łańcuch przyczyn i skutków.
Mutant skoczył, oberwał, nie utrzymał równowagi i runął wprost w objęcia śmiercionośnej anomalii. Galareta zrobiła swoje i chociaż mam wrażenie, że nie zadziałała tak skutecznie, jak w przypadku nóg Świetlika, mimo wszystko dopięła swego i pochłonęła pijawkę. Szczęście w nieszczęściu, jak to mówią.
Adrenalina powoli kończy działanie, wyczerpane po potyczce i całym dniu marszu ciało wyraźnie zaczyna domagać się odpoczynku, więc zwieszam karabin na ramieniu i ruszam w stronę Świetlika.
Wiem, że nie jesteśmy bezpieczni. W Strefie, z daleka od cywilizacji, nie można być beztroskim. Jeden martwy potwór wcale nie oznacza końca. Noc za pasem, ostatnie promyki słońca za chwilę zgasną, mrok pożre okolicę i jedna Zona raczy wiedzieć, czy zdołamy przetrwać do rana. Mutantów może być przecież więcej.
Wchodzę do pomieszczenia, młodziak leży pod ścianą w dokładnie takiej samej pozycji, w jakiej go zostawiłem, skryte w półmroku, zardzewiałe sprzęty zdają się łypać na mnie nieprzychylnie.
Klękam przy Świetliku i sprawdzam mu puls. Kręcę głową, czując delikatne uderzenia serca. Wzdycham ciężko i zmuszam się do wysiłku.
Przez pierwsze kilka minut mam wrażenie, jakbym brnął w błocie. Ruchy mam powolne, ociężałe, ledwo radzę sobie z ponownym pokonaniem kładki i przyniesieniem gratów. Ciężkie to wszystko, niewygodne, a jednocześnie tak cholernie potrzebne. Ustawiam nasze rzeczy pod ścianą, rozpalam wątły, delikatny ogień, mija pół godziny, potem godzina, zbieram zapasy, zastawiam drzwi niemal całkowicie spróchniałym stołem. Żadna to ochrona, ale jeśli coś będzie chciało tu wejść, przynajmniej nie będę musiał się certolić z porządnym celowaniem. Rach-ciach przez osłonę i tyle.
Jest już całkiem ciemno, gdy z bólem każdego pojedynczego mięśnia siadam przy małym ognisku. Nadzwyczaj ciepły i pogodny dzień zmienia się w chłodną noc, wiatr przybiera na sile, w oddali słychać ujadanie ślepych psów.
Piętno chorobliwego zmęczenia chwyta mnie za kark, głowa mi raz po raz opada i tylko dzięki resztkom świadomości jestem w stanie unieść ją z powrotem do pionu. Powieki mam jak z ołowiu, w gębie pustynię, nie czuję już nawet przetartych do krwi dłoni – jest jedynie znużenie i bezsilność.
Świetlik umiera. Niby to wiem, logika podpowiada mi przecież, że nie mam szans go uratować. W końcu to on popędził po artefakt, nie zwrócił uwagi na otoczenie, pognał za zarobkiem, nie zważając na konsekwencje. To jego krzyż. Ale nawet mimo tego gdzieś w środku, głęboko w trzewiach, zalega mi ciężki, cholernie brudny i śmierdzący głaz z wyrytym napisem: „poczucie winy”. Bo kto zaproponował młodemu zlecenie? Nie Grabarz, nie Żyła ani Klapa – ja go w to wciągnąłem.
A teraz leży bez życia, oddycha z trudem, z ran leje się krwista maź. Gdyby się poharatał albo dostał kulkę – jakoś byśmy sobie poradzili. Ale nie. To musiała być ta cholerna, zielona galareta.
Odpalam papierosa, patrzę w stronę Świetlika i czuję, jak wbrew sobie odpływam gdzieś daleko.
* * *
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.