Читать книгу Diabeł Łańcucki - Jacek Komuda - Страница 8

Prawem i Lewem

Оглавление

Wilczyca w klasztorze • Monachomachia u świętej Barbary • Krwawy pątnik • Niespodziewana odsiecz • Jacek nad Jackami • Bracia Dydyńscy • Ich przygody i awantury w Tyczynie • Jak smakuje pozew • Zwada z Przecławem

W klasztorze Ojców Bernardynów w Przeworsku rozdźwięczały się dzwony na tercję. Niski, głęboki dźwięk dobywający się ze spiżowych czasz niósł się daleko nad krytymi gontem dachami domów, nad wieżycami bram Łańcuckiej, Kańczuckiej i Czabarskiej. Rozbrzmiewał na rynku, gdzie u stóp ratusza, między jatkami i chlebowymi ławami, kłębił się różnokolorowy tłum pospólstwa. Był pierwszy poniedziałek po Święcie Narodzenia Maryi Panny, dzień targowy, a za cztery dni, na Święto Podniesienia Krzyża Pańskiego, zaczynał się jarmark sławny na całą Ziemię Przemyską. Dziewięć ulic sławetnego grodu zastawiały zatem wozy, kolasy i telegi, konie, woły i wielbłądy. Obładowane belami jedwabiu, miodem, woskiem, przędzą, skórami i ciężkimi zwojami żaglowego płótna, które wywożono stąd do Gdańska, Wrocławia i Frankfurtu.

Było piękne, ciepłe przedpołudnie. Złota polska jesień pachnąca miodem z barci i dymem z pasterskich ognisk na połoninach rozlała się szeroko po brunatnych polach; wsiąkła w mgły i tumany nad ścierniskami, w łąki, gaje i dąbrowy okryte złotym listowiem. Bracia bernardyni śpieszyli do kościoła na mszę. Postacie w brązowych habitach przemykały między krzakami róży, bzu i jaśminu w klasztornym wirydarzu, powoli wyłaniały się z krużganków i dormitorium. Mnisi zbierali się u ciężkich dębowych wrót prowadzących do kościoła Świętej Barbary, chcąc gromadnie wkroczyć do głównej nawy, pozdrawiali się w mowie znaków, żegnali, mruczeli modlitwy. Słońce przygrzewało, rozświetlało stare, sklepione krużganki obrośnięte dzikim winem aż po dach okryty poczerniałym gontem.

I wtedy ogromna brama wirydarza rozleciała się na kawałki. Huk wstrząsnął budynkami klasztoru; z dachu dormitorium posypały się dachówki, a z poczerniałych sterczyn kościoła zerwało się z łopotem stado białych gołębi. Podmuch eksplozji wyrzucił w górę wyłamane deski, potrzaskane bale, rozwarł oba skrzydła wrót, sypnął zakonnikom w twarze płonącymi resztkami drewna. I zanim którykolwiek z braci zdołał wyszeptać zbielałymi wargami: Miserere nobis, przez wypełnioną po wybuchu petardy kwaśnymi dymami bramę do klasztoru wpadli z krzykiem i pohańskim hałłakowaniem wąsaci szlachcice w deliach, żupanach, kolczugach, kołpakach i bechterach.

Najeźdźcy skoczyli konno przez krużganki, runęli do wirydarza jak tatarski zagon, tratując krzewy, dzikie róże, wywracając skrzynie i drewniane rynny z kwieciem; dopadli do osłupiałych mnichów jak głodne wilki. Zegnali bernardynów do kupy, niby kierdel przerażonych owiec, nie szczędząc nahajek i bizunów. Bez krztyny litości okładali braci obserwantów rękojeściami obuszków i czekanów, płazami szabel i nadziakami. Tych, którzy zamarudzili w dormitorium, spędzono kopniakami, krzycząc, wyklinając od matek i miłośników kóz. Braciszkowie byli przerażeni. Kilku młodych nowicjuszy załkało, najstarsi rzucili się na kolana, szepcząc modlitwy.

– Cóż to ma znaczyć, bracia? – zagrzmiał brat Błażej, najmniej bojaźliwy ze zgromadzenia, bowiem zanim przyjął zakonną suknię, sługiwał wojskowo pod królem Stefanem i Janem Zamoyskim. Niegdyś był z niego sławny burda i zawadiaka; niejednemu zawalidrodze podciął wąsa lub złożył na podgolonym łbie zamaszysty podpis ostrą szabelką. – Cóż czynicie w imię Boże, panowie szlachta?! Dlaczego nas jak pohańcy zajeżdżacie?!

– Stul gębę, klecho! – huknął posiwiały szlachcic w kolczudze i poszczerbionym szyszaku. Część braciszków od razu rozpoznała w nim pana Atanazego Toporowskiego, swawolnika i warchoła, który dla fantazji zwykł tytułować się „panem rotmistrzem”, choć w wojsku kwarcianym nie dosłużył się nawet namiestnika w najpodlejszej chorągwi wołoskiej. – Ty się lepiej módl o zdrowie. – Pan Atanazy splunął na grządki. – Nie przyjechaliśmy tu na różańce!

– Dość gadania!

Z gromady szlachty wyjechał młody szlachcic na siwym rumaku. Pysk konia opięty był złotą tranzelką z forgą i pióropuszem pawich piór osadzonych w trzęsieniu nabijanym perłami, grzbiet zaś nakryty wzorzystym tureckim czaprakiem. Długą grzywę miał zaplecioną w warkocze.

Brat Błażej zerknął na jeźdźca i zrozumiał, że się pomylił. W kulbace nie zasiadał młody panicz, ale panna. Zakonnik prędzej spodziewałby się Belzebuba albo bezbożnego Lutra przychodzącego, aby porwać do piekła niewinne polskie duszyczki, niż niewiasty. Możnej pani odzianej po szlachecku, w żupan ze złotogłowiu i kołpak z rysiego futerka, ozdobiony czaplimi piórami, spod którego wymykał się długi, ciężki czarny warkocz. Jej piękne błękitne oczy były zimne niby dwa sople lodu. Panna siedziała w siodle po męsku, przy boku miała szablę, w olstrach pistolety. Jednak najbardziej zwracała uwagę jej szczupła kibić i żupan opinający ściśle – a może nawet zbyt ściśle – dwa zacne i rozfiglowane pagórki, równie krągłe co kopuły na zwieńczeniach cerkwi brackiej w Poczajowie. Na ich widok, zapewne z przyrodzonej skromności, większość braci konwersów i nowicjuszy czym prędzej spuściło wzrok. Nie poruszył się tylko brat Błażej, gdyż, jako się wyżej rzekło, był najodważniejszy, oraz brat Bazyli, który do klasztoru wstąpił, by odpokutować za grzechy młodości. Przed laty bowiem taki był z niego birbant i jebaka, że żadnej pannie nie przepuścił, choćby była ślepa, kulawa czy garbata. A mówiono nawet, że przyjął habit dopiero wówczas, kiedy czart chciał niecnie zażyć go do sprośnej i bezbożnej tureckiej miłości. Co było jasnym i wyraźnym ostrzeżeniem z nieba, iż czas już zerwać z rozpustą i pomyśleć o zbawieniu.

Przed mnichami stała panna Anna Łahodowska, zwana przez krewnych i sąsiadów krótko i zwięźle Wilczycą. A to dlatego, iż w ciągu ostatnich dziesięciu lat nazbierała na swym wdzięcznym karku bodaj więcej infamii i banicji niż przesławny Samuel Zborowski, ścięty na Wawelu za króla Stefana, dorobił się przez całe życie.

– Nadstawcie uszu, popy! – warknęła Wilczyca. – My tu nie po odpusty, nie z datkiem, tedy dwa razy nie będę strzępiła języka. Przysyła mnie pan starosta zygwulski względem bakszyszu, którego wasz klasztor nie zapłacił.

– To zajazd! Gwałt! – zahuczał brat Błażej. – To jest Dom Boży, którego spokój waćpanna naruszyłaś! I powiadam ci, niewiasto, że za to wszystko będziesz przed sądami odpowiadać! Opamiętaj się, porzuć pychę, w pokorze do bramy zakołataj! Męskie szaty zdymaj, grzesznico! Nie przystoi niewieście na koniu z szablą paradować, zamiast kądzielą się bawić!

– Tu jest miasto i klasztor Jaśnie Oświeconej księżniczki Zofii Ostrogskiej, a nie folwark pana starosty zygwulskiego! – zakrzyknął Bazyli. – My pod książęcą opieką!

Łahodowska dała koniowi ostrogi tak mocno, że rumak skoczył w tłum zakonników. Bracia mendykanci rozpierzchli się w panice na boki, a Błażej niespodziewanie znalazł się oko w oko z rozjuszoną Wilczycą.

– Pani Zosieńka Ostrogska daleko – rzekła szyderczo Łahodowska – a pan starosta blisko, zaraz za miedzą. I dlatego radzę go wysłuchać, a na księżniczkę Zosieńkę, wieczną dziewicę, nie zważać. Panu staroście krzywda się dzieje z waszej sprawy! Kto brał drzewo z lasów pod Rakszawą? Wy! Kto przesuwał kamienie graniczne? Wy! To teraz płaćcie bakszysz. Świętemu Franciszkowi nie trzeba talarów w przeorskiej skrzyni! On żył z ptaków i datków, z ludzkiej litości, a nie z obdzierania sąsiadów!

– To wszystko podłe kłamstwa! – rzucił brat Atanazy, klucznik. – Nikt z nas nigdy nie splamił się kradzieżą!

– Na kolana, grzesznico! – huknął znowu brat Błażej. – Jesteś w miejscu Bożym. Klauzurę łamiesz, bo tu niewiastom wstęp zabroniony!

Wilczyca roześmiała się lodowato. To wystarczyło, aby zakonnicy natychmiast umilkli.

– Pan starosta wie dobrze, że gorsi z was dusigrosze niż Żydzi łańcuccy – rzekła, bawiąc się końcówką warkocza. – Dlatego łaskę wam okazał i dał czas na zapłatę do Święta Matki Boskiej Zielnej. Ale pieniędzy nie daliście. Pytam was tedy po dobroci i po raz ostatni. Zapłacicie?

Mnisi spojrzeli po sobie. Brat Błażej zacisnął pięści. Miał już tego dosyć.

– Prędzej wieloryb przejdzie przez ucho igielne – warknął – niż od nas, mościa panno, chociażby jednego talara zobaczysz!

Zacisnęła wargi ze złości. Jej ciężkie, krągłe piersi zafalowały niebezpiecznie pod cienką tkaniną żupana.

– Mości Toporowski! Naucz te golone pałki pokory!

Pan rotmistrz skinął na ponurego szlachcica z przetrąconym nosem. To był Fedio, najstarszy z siedmiu braci Żurakowskich, znanych zawalidrogów i wichrzycieli, którzy zwykle przewalali się po karczmach Ziemi Przemyskiej i Sanockiej, wzniecając burdy i pojedynki. Ostatnio wsławili się zdradzieckim usieczeniem niejakiego Żołądzia, zajazdem na dwór pana Głembockiego, spaleniem dwóch karczem pod Lwowem i kilkoma innymi uczynkami, z których każdy wart był roku dolnej wieży na zamku przemyskim. Dwóch najmłodszych przyjechało do Przeworska na zajazd razem z Wilczycą, starsi leczyli rany po jakiejś zwadzie, średni zaś Żurakowski pokutował sromotnie w Gelazynce na lwowskim ratuszu za zwadę i strzelaninę, którą urządzili w karczmie razem z panem Niemiryczem, paląc do Żydów z półhaków i przybijając mieszczan za brody do stołów dla swej szlacheckiej fantazji.

Żurakowski podniósł w górę ceber z wodą, wydobył z niego długi skórzany bicz i potrząsnął, strącając deszcz srebrzystych kropel na głowy zakonników. Jego pachołek zeskoczył z konia, a potem cisnął na ziemię wzorzysty ormiański kilim.

– Każdy wasz występek zostanie osądzony i ukarany – mruknęła Wilczyca. – Skoro nie chcecie płacić, tedy wasz gwardian tu, na dziedzińcu, dostanie pięćdziesiąt odlewanych prosto na gołą rzyć. A potem kolejno – klucznik, kwestarze i tak aż do najmniejszego braciszka. Chyba że bakszysz zobaczę!

Bernardyni zaszemrali, skulili się.

– A ty, dziadu – warknęła panna, napierając koniem na Błażeja – weźmiesz jeszcze dziesięć. Za to, żeś mnie do kądzieli wysyłał! Sprawię ja ci taką kądziel, popie, że do sądnego dnia panią Łahodowską popamiętasz!

– Gdzie jest brat Mikołaj z Radomia?! – Toporowski rozglądał się po tłumie zakonników, szukając siwej brody przeora. – Dawać tu gwardiana, klechy!

Bernardyni zaszemrali, zbili się w gęstą gromadę, przywarli do ciężkich, zamkniętych wrót i ceglanej ściany kościoła.

– Chwalmy Pana, bracia! – zagrzmiał Błażej. – Niechaj nas broni Matka Boska i Jezus Chrystus jako Panienkę Przenajświętszą przed sprośnym Turczynem! Trzymać się w kupie, z szeregów nie wychylać! Choćby Sąd się zaczął, nie ustępujcie, proszę!

– Panie Toporowski, rozgoń, waszmość, tę hołotę!

– Służba, pani pułkownikowo! – huknął samozwańczy rotmistrz. A potem skoczył konno prosto w największą ciżbę zakonników, wspomagany przez braci Żurakowskich, Nietyksę, Zagwojskiego i pachołków. Jeśli bernardyni zamyślali o stawianiu oporu do dnia Sądu, to ów koniec świata właśnie nadszedł. W klasztornym wirydarzu rozpętało się piekło. Konie brygantów i swawolników wpadły w tłum niby rumaki Jeźdźców Apokalipsy, roztrącając braci, tratując i obalając na ziemię. Na głowy, karki, twarze, na ręce, którymi się osłaniali, spadły nahaje, ciosy obuszków i czekanów. Brat Atanazy legł pod kopytami, zajęczał, gdy stratowały go podkowy; brat Błażej porwał za drewniany krucyfiks, huknął nim w bok najmłodszego z Żurakowskich i zaraz zwalił się pod ciosem nadziaka Zagwojskiego. Widząc klęskę jedynego obrońcy i Hektora przeworskiego, braciszkowie rozpierzchli się, przemykając pod brzuchami koni, uchodząc przed rozsierdzoną szlachtą i pachołkami; niektórzy rzucili się na ziemię, inni padli na kolana, płacząc, modląc się i prosząc o łaskę.

Toporowski i Zagwojski wrzasnęli z tryumfem, kiedy wywlekli spośród kłębowiska brązowych bernardyńskich habitów siwobrodego starca w kapturze, który spadł mu z głowy, odsłaniając długie białe włosy ze starannie wygoloną tonsurą.

– Niech będzie pochwalony na wieki wieków, ojcze Mikołaju. – Wilczyca aż klasnęła w ręce. – Dawać go na kilim!

– Poniechaj mnie, siostro – rzekł stary gwardian. – Nie bierz na barki występku, albowiem niezbadane są wyroki Opatrzności...

– Będziesz mnie błagał, jak przeżyjesz! – warknęła w odpowiedzi Łahodowska.

Żurakowski i Toporowski z okrutnym uśmiechem powlekli starca ku kilimowi. Węgierski sabat z bizunem czekał już na nich, szczerząc w uśmiechu żółte zębiska, poszczerbione jak blanki na przemyskim zamku po najeździe ordy.

– Będę się modlił za twoje grzechy, córko! – rzekł spokojnie gwardian. – W intencji, abyś zrozumiała, jak zbłądziłaś!

Swawolnicy rozdarli habit na plecach starca, przygięli mu głowę do ziemi.

– Lepiej módl się za pięćdziesiąt odlewanych. Czerleny bił cię będzie – panna wskazała sługę z batem – a on za każdym uderzeniem kawałki mięsa wyrywa. I będziesz miał nauczkę, aby nie zadzierać z mości starostą zygwulskim! Niechaj ci Pan Bóg da silną wolę, bo inaczej w niebiesiech z Panią Śmiercią zatańczysz!

– A może najpierw ja z waćpanną potańcuję?!

To nie był głos gwardiana ani żadnego z zakonników. Łahodowska przygryzła koniec warkocza, wstrząsnęła głową jak młoda klacz, która zwietrzyła ogiera, potoczyła wzrokiem po pobitych, rannych lub modlących się mnichach.

We wrotach prowadzących do kościoła Świętej Barbary stał przygarbiony człowiek. Był potężny, zwalisty jak katedra krakowska, ubrany w czarną włosienicę i kukullę. Nie wyglądał na szlachetnie urodzonego pana brata ani miejskiego łyka – po stroju sądząc, można go było wziąć za klasztornego sługę, pątnika albo członka bractwa. Nie miał szabli ani safianowych butów, jednak trzymał się prosto i dumnie, a posiwiały łeb podgalał po szlachecku. Na głowie przewiązaną miał chustę zasłaniającą lewe oko i dużą bliznę na czole. W sękatym łapsku dzierżył dębową lagę – daleko grubszą i dłuższą niż kostur, na którym wspierały się proszalne dziady, franci, szelmy i żebracy, jakich pełno było na gościńcach, jarmarkach oraz odpustach Ziemi Przemyskiej. A kiedy ruszył w stronę Wilczycy, bryganci dostrzegli, iż nie miał prawej stopy; jego noga kończyła się drewnianą, okutą żelazem kulą.

– Waćpanna zostaw ojca Mikołaja – rzekł groźnym głosem, zaciągając z ruska niektóre słowa, jakby wrócił właśnie z Ukrainy. – A wy, drapichrusty – zerknął z pogardą na resztę zbójeckiej kompanii – dymajcie na gościniec, pókim dobry. Do kurew i karczmy. Tam wasze miejsce, psie syny. Słyszycie, com mówił, fajdanisy? Zbierać dupy w troki i hajda stąd, kiernozy niechrzczone!

Gdyby święty Stanisław zstąpił z nieba i osłonił klasztor przed zajezdnikami, nie uczyniłby chyba większego wrażenia na swawolnej kompanii niż ten ponury zawalidroga. Nikt nie porwał za szablę, żadna dłoń nie wyciągnęła się w stronę rękojeści czekana czy pistoletu.

– Panie Toporowski – mruknęła Wilczyca – ucisz, waszmość, krzykacza, bo nam w ceremonii przeszkadza.

Nieznajomy szedł już ku nim, kołysząc się na metalowym kulasie. Kij trzymał w obu rękach, przed sobą. Rotmistrz nawet nie pofatygował się osobiście. Skinął na starszego Żurakowskiego. Ten popędził konia, doskoczył do intruza. Pogardliwy uśmiech wykrzywił jego wargi. Zamierzył się zwykłym biczem, chlasnął pielgrzyma przez łeb, z zamachu...

Przeciwnik wyciągnął lewą rękę, schylił się lekko. Bat spadł nań jak wąż, przecinając ze świstem powietrze, owinął się wokół jego ramienia, chlasnął w twarz. Pielgrzym chwycił go bez trudu, szarpnął i jednym ruchem wyrwał z ręki jeźdźca.

Żurakowski wrzasnął, omal nie wyleciał z kulbaki. Gruba dębowa laga zafurkotała w ręku nieznajomego, trafiając jednym końcem Fedia prosto w podgolony łeb, rzuciła jeźdźcem wstecz, na tylny łęk kulbaki. Czarny pątnik cofnął laskę, chwycił ją oburącz i nim ktokolwiek zdołał coś uczynić, pchnął z całych sił wprost w żywot napastnika.

Cios był tak mocny, że zmiótł szlachcica z konia. Podniósł się krzyk, gdy brygant poleciał w tył, spadł między drewniane skrzynie z ziemią, rozwalił je od impetu, przeturlał się po świeżej kupie końskiego nawozu. Przeciwnik doskoczył doń, wbił kij pionowo, celując w pierś, wszyscy usłyszeli, jak chrupnęły łamane żebra. Żurakowski wrzasnął, zacharczał, krew pociekła mu z ust, a potem opadł na bok i znieruchomiał, oznajmiając wszystkim ostatnim jękiem, że żarty i krotochwile właśnie się skończyły.

Kompania pani Łahodowskiej porwała za szable. Ostrza wyskoczyły z pochew ze świstem, zalśniły w słońcu.

– Słyszeliście, co mówiłem – zagrzmiał pielgrzym – czy gorzałka wam na uszy padła?! Po żydowsku mam do was gadać? Czy po tatarsku, skoro po ludzku nie pojmujecie? A może uszy wam wygarbować, abyście zrozumieli, że nic tu po was?!

– Mości panowie! – krzyknął Toporowski. – Bij, kto cnotliwy!

Skoczyli na samotnego męża z krzykiem i wrzaskiem. Nieliczni bernardyni, którzy pozostali jeszcze w wirydarzu, rzucili się na boki, niektórzy ledwie uszli spod kopyt, potrącani przez wierzchowce, odpędzani płazami szabel.

Toporowski pierwszy dopadł nieznajomego. Uniósł się w strzemionach do cięcia szablą, zamierzył z zamachu, aby rozrąbać siwy łeb zawadiaki.

Nie zdążył... Szybko jak błyskawica pątnik rzucił się w bok, pomimo drewnianej nogi przeturlał tuż przed kopytami rozpędzonego konia, a potem uderzył z całych sił – prosto w przednie nogi wierzchowca. Polski koń zarżał, gdy dostał dębową lagą po pęcinach, zerwał się do skoku, potknął, a potem zwalił na pysk, w pył i piach wirydarza. Padając, przygniótł jedną nogę Toporowskiemu. To wystarczyło. Kij zafurkotał w rękach intruza, gdy błyskawicznym ciosem uderzył rotmistrza w potylicę, poprawił po krzyżu, a potem chwycił za kark, poderwał w górę i z całej siły walnął czołem szlachcica w zdobioną srebrem kulę przedniego łęku. Rotmistrz krzyknął, wypuścił z ręki szablę i padł na bok, a jego koń po chwili zerwał się, powlókł go na strzemieniu poprzez krzaki bzu i dzikiej róży.

A na pielgrzyma spadła reszta kompanii.

Nieznajomy uchylił się, sparował dębową lagą cięcia szabel Żurakowskich, Zagwojskiego i pachołków Łahodowskiej. Zagwojski zaatakował ponownie, lecz palce pątnika ścisnęły mu lewe ramię niczym kowalskie obcęgi. Brygant wrzasnął, zamierzył się, ale nim zdążył zadać cios, przeciwnik zmiażdżył mu rękę w uścisku. Kości trzasnęły w jednej chwili, szlachcic zleciał na ziemię i runął do stóp nieznajomego, aż gruchnęło. Wypuścił broń i zdrową, prawą ręką sięgnął po kindżał.

Ruchem tak szybkim, że wprost trudno było zauważyć, pielgrzym uderzył go kijem pod brodę, aż trzasnęły łamane zęby. Zagwojski padł na plecy, miotał się, dygotał i jęczał, dopóki pielgrzym nie uspokoił go przyjacielskim kopnięciem w ucho, zadanym żelaznym kulasem zastępującym mu prawą stopę.

Bryganci opadli intruza ze wszystkich stron. Żurakowscy konno, a pachołkowie pieszo. Czarny nieznajomy zasłonił się furkocącą lagą, umknął spod ostrzy i zaczął bić.

Szeregi swawolników topniały szybciej niźli kwietniowy śnieg na szczytach Bieszczadu.

Jak wystrzelony z procy wyleciał z kłębowiska walczących jeden z Żurakowskich. Któryś pachołek padł ze strzaskaną nogą i rozwalonym łbem. Wreszcie zwalił się potłuczony, pchnięty w żywot Czerleny, a kolejny czeladnik Łahodowskiej zajęczał i począł wypluwać zęby do kałuży.

Pątnik skulił się, przemknął pod brzuchem konia najmłodszego z Żurakowskich, mimochodem uderzając wierzchowca w słabiznę. Rumak stanął dęba, zarżał i nim jeździec zdołał go opanować, przeciwnik rąbnął szlachcica w kark samym końcem kija, poprawił w krzyż, a potem jeszcze raz w łeb. Żurakowski zleciał na ziemię, padł na twarz; zerwał się utytłany w gnoju, a wtedy wróg położył go szybkim pchnięciem.

W wirydarzu zapadła cisza przerywana jękami rannych, modlitwami mnichów, rżeniem koni i stukotem kopyt. Czarny pielgrzym postąpił w przód, kierując się tam, gdzie przy wejściu na klasztorne krużganki czekała nań Wilczyca. Uśmiechała się lodowato, niemal nie zwracając uwagi na pobitą czeladź, na dygocących i miotających się we krwi rannych. Na krew, stratowane krzaki, porozbijane skrzynie z ziemią, podeptane kwiaty, połamany krzyż i gwardiana Mikołaja, który spoglądał na pobojowisko przerażonym wzrokiem.

– Stój!

Pielgrzym szedł prosto na Wilczycę, ponury, zawzięty. Krew z rozciętego łba plamiła mu lewy policzek, skapywała na porwaną włosienicę.

Łahodowska mierzyła doń z pistoletu. Zamek był nakręcony, kurek spuszczony. Śledziła go spod zmrużonych powiek, spod długich, pięknych rzęs. Powoli poczęła zginać palec na spuście.

– Odejdź stąd, niewiasto! – warknął gniewnie. – Daruję cię zdrowiem, jeśli odfruniesz, sikoreczko.

– Kim ty jesteś?! – spytała, jakby dopiero teraz dotarło do niej, co się stało. – Skąd się tu wziąłeś?!

– Dla ciebie, Wilczyco, jestem wcielonym diabłem.

– Więc idź do piekła!

Pociągnęła za spust. Sprężyna trzasnęła, obracając krążkiem, a wtedy...

Szybko jak błyskawica cisnął lagą! Ogień z lufy błysnął mu tuż przed oczyma, kula świsnęła nad ramieniem, tuż obok ucha, gorące drobinki prochu trysnęły w twarz. Obłok prochowego dymu spowił na krótką chwilę postać pątnika.

Łahodowska chwyciła za szablę. Lecz nim zdążyła zrobić z niej użytek, mocna dłoń chwyciła za czanki przy munsztuku jej wierzchowca, a potem gwałtownym ruchem poderwała je w górę.

Natolijczyk zarżał i stanął dęba. Wilczyca utrzymała się w kulbace i popuszczając wodze, podniosła broń do cięcia...

Diabeł Łańcucki

Подняться наверх