Читать книгу Imię Bestii. Historia życia François Villona, czyli dzieje poety i mordercy - Jacek Komuda - Страница 6
Diabeł w kamieniu
ОглавлениеLitość i szubienica
W lochu paryskiego Châtelet było ciemno i wilgotno. Zapach potu, skóry i spalenizny przesycał powietrze. W piecu płonął ogień, w węglach rozgrzewały się katowskie kleszcze, cęgi i pręty. Czerwone blaski skakały po suficie, wydobywały z mroku zarys konfesjonału czarownic, dyb pokrytych plamami wosku i brunatnymi śladami krwi. Odbijały się od oblicza wieńczącego posąg norymberskiej dziewicy, podkreślając ciemne plamy dziur w miejscach oczu okrutnej spiżowej panny. Pod sufitem przeciąg kołysał łańcuchami strappado.
– Małgorzato Garnier – głos Roberta de Tuillières, zastępcy prefekta, rozbrzmiewał głucho – czy w okrutny sposób, czarami i z pomocą diabła zabiłaś kupca Henryka Wermilies, żaka Edwarda de Nimiere, księdza Justina Bossueta i innych zacnych paryskich obywateli?
– Litości, panie...
Małgorzata leżała na katowskiej ławie. Światło pochodni oświetlało jej szczupłe ciało wygięte w łuk, małe, naprężone piersi i kępkę włosów na złączeniu ud.
– To nie ja! To nie ja, panie wielmożny... Nie...
– Ciągnij! – rzucił Robert de Tuillières do mistrza Piotra Kręcikoło, który z rozdziawioną gębą gapił się na przesłuchiwaną. Z jego dolnej wargi zwisały nitki śliny. Kat skinął na pomocnika. Zachrobotały zapadki, gdy naparli na korby. Liny rozciągnęły Małgorzatę na ławie, przyciskając jej ciało do kolczastych jeży pod plecami. Drewniane kolce spłynęły krwią. Małgorzata zawyła.
De Tuillières skinął na Piotra Kręcikoło. Oprawcy zamarli.
– Małgorzato Garnier, czy przyznajesz się do morderstw popełnionych w Paryżu od wigilii Świętego Jana roku zeszłego aż do Zielonych Świątek?
– Nieee! To nie jaaa! Nie ja! – krzyknęła dziewczyna. – Pomocy... Litości...
– Piszcie, pisarzu. Nie przyznaje się do winy mimo użycia ławy.
Pióro zachrobotało na papierze.
– Mistrzu Pietrze, czas na próbę wody.
Ciemne oczy Małgorzaty rozszerzyły się, gdy Piotrek Kręcikoło podszedł z zardzewiałym lejkiem. Pomocnik dźwignął ceber z wodą, a kat przyłożył narzędzie do ust ofiary. To załamało oskarżoną. Małgorzata szarpnęła głową, a gdy Piotr chwycił ją za podbródek, wyszeptała:
– Przyznaję się... do wszystkiego... Do wszystkiego. Słyszycieeeee!
– Piszcie, pisarzu. Oskarżona przyznaje się do winy!
Pióro zachrobotało w księdze...
– Mało strzymała, kumie – szepnął Kręcikoło do jednego z pachołków. – Mówiłem, że gdy dojdziemy do próby wody, będzie śpiewać jak słowiczek.
– Małgorzato Garnier, czy przyznajesz, że za pomocą czarów i diabelskiej trucizny sprowadziłaś śmierć na siedmiu paryskich mieszczan, ladacznicę i żebraka? – zapytał niski, gruby człowiek w poplamionym kubraku.
– Przyznaję się...
– Czyś zaprzedała duszę diabłu, aby pomógł ci zadawać większe cierpienia twoim ofiarom? Czyś przywoływała czarta, aby podpisać z nim cyrograf?
– Przyznaję...
– Czyś spółkowała z diabłem i knuła z nim na zgubę bogobojnych chrześcijan? Czyś podpisała pakt z demonem swoją miesięczną krwią?
Piotrek Kręcikoło spojrzał na pytającego. Złożył ręce i ścisnął je, jak gdyby właśnie chwytał za gardło czarta. Zastępca prefekta znał ten gest – w taki sposób kat Paryża dusił czarownice, które przed podpaleniem stosu wyparły się diabła.
– Nie mamy już do ciebie pytań – uciął Tuillières wywód ławnika. – Kacie, poluzuj liny.
Piotr Kręcikoło podniósł zapadki, luzował sznury wolno, w przeciwnym razie ból nastawianych stawów byłby gorszy niż zadawane wcześniej męczarnie. Małgorzata zaszlochała, łzy potoczyły się po jej policzkach. Robert de Tuillières zacisnął pięści.
– Miłosierdzie każe mi cię uprzedzić, że po przyznaniu się możesz oczekiwać tylko szubienicy.
Odwrócił się i ruszył do drzwi. Czuł na sobie wzrok Piotrka Kręcikoło. Doprawdy nie rozumiał, dlaczego oprawca przyglądał mu się tak badawczo. Podszedł do siwobrodego starca w płaszczu z kapturem.
– Gratulacje, szlachetny Robercie – rzekł siwobrody. – Teraz nie tylko prawo, ale i Bóg jest po waszej stronie.
– Nie róbcie ze mnie głupca, mistrzu Wilhelmie.
Wyszli z dusznej izby na korytarz. Szczury pisnęły, uciekając im spod stóp. De Tuillières zdjął pochodnię z uchwytu i poprowadził starca przez mrok więzienia.
– Wiem dobrze, tak jak i wy, że ona jest niewinna – powiedział zastępca prefekta.
– Więc po cóż ta tragikomedia?
– Wypuśćcie mnie! Wypuśćcie! Ja... Nie! Ja... Wypuśćcie! – wył więzień w celi, którą mijali. Obiema rękami uczepił się kraty, jakby chciał wyrwać ją z muru.
– Te dziewięć morderstw wstrząsnęło miastem. Pospólstwo wrze, grożą nam zamieszki i samosądy. Sprawa dotarła do króla. Nie mogę dłużej czekać...
– Rzucacie Małgorzatę Garnier na żer gawiedzi? A co, jeśli ją powiesicie, a Diabeł z Maubert uderzy znowu?
Wilhelm złowił nieruchome, obojętne spojrzenie dwójki dzieci siedzących na przegniłym słomianym barłogu w jednej z cel. Zastępca prefekta milczał.
– Skoro jego mość prefekt, zastępy pachołków, strażników dziennych i nocnych, prokuratorów i donosicieli, ladacznic, szynkarzy i paserów opłacanych przez Châtelet nie są w stanie schwytać mordercy, to w czym pomoże wam kapelan z kolegiaty Świętego Benedykta? Jestem za stary, aby uganiać się za tym... Diabłem po zaułkach, a lepiej nie mówić, czym skończyłaby się zbrojna konfrontacja. Łupie mnie w kościach, a pierwsza lepsza dziwka z Glatigny przewróciłaby mnie szczutką w nos.
– Bękarci! Idźcie od kraty! Precz! – darł się gruby pachołek Châtelet, okładając biczem ręce, które przeciskały się przez kraty celi.
Wilhelm potknął się o ludzką czaszkę, która z pluskiem wpadła do kałuży.
– Cała nadzieja w waszym rozumie, mistrzu Wilhelmie – rzekł zastępca prefekta.
Weszli na schody i po kilku krokach stanęli przed niską okutą furtą pilnowaną przez straże. Robert de Tuillières skinął na pachołków. Otwarli drzwi.
– Otóż i wasz więzień, mistrzu.
Starzec spojrzał zastępcy prefekta prosto w oczy.
– Nie obiecam wam cudu. Zrobię tylko to, co w mojej mocy.
– Niech wam Bóg pomaga!
– Wam Boża pomoc będzie znacznie bardziej potrzebna – wyszeptał Wilhelm.
Wszedł do celi. W małym, zatęchłym wnętrzu, oświetlonym przez kaganek i smugę światła wpadającego przez zakratowane okienko, był tylko jeden więzień. Wysoki, szczupły mężczyzna przykuty do łańcuchów zwieszających się ze ściany, ubrany w krótką burgundzką robe i dziurawe ciżmy ze zdartymi noskami. Mógł mieć zarówno trzydzieści, jak i dwadzieścia osiem, ba, może nawet czterdzieści lat. Jego twarz była poznaczona bliznami, na łbie miał kilkanaście szram.
– Oto François Villon – powiedział spokojnie Wilhelm – bękart paryskiej ulicznicy, którego trzydzieści lat temu znalazłem porzuconego przy wodopoju Aubreuvor de Paris, gdzie kurwy z Glatigny, Cité, Chapon i Champ-Flory pozostawiają niechciane dzieci. Oto François Villon, za którego studia słono zapłaciłem. Który został bakałarzem, a potem licencjatem nauk wyzwolonych... I okradł własne kolegium!
Opryszek skłonił się na tyle, na ile pozwalały mu łańcuchy.
– Mistrzu Wilhelmie, zawstydzacie mnie...
– Oto Villon, autor ponurych rymowanek – ciągnął Wilhelm – który zostanie wkrótce wywiedziony w pole i zawieszony między niebem a ziemią. Wysoko zaszedłeś, jak na licencjata z Dzielnicy Łacińskiej, pójdziesz na sam szczyt szubienicy Montfaucon!
– Twoja obecność pozwala przypuszczać, że wykonanie wyroku się odwlecze, a paryskie kruki nie będą miały uciechy z mojego zewłoku. Czyż nie, mistrzu?
– Sprawa jest o wiele poważniejsza niż wówczas, gdy pokłóciłeś się z księdzem Sermoire’em i pchnąłeś go nożem w gardło. Gorsza niż okradzenie kolegium Fakultetu Teologii. Miarka się przebrała. Po zabójstwie Franciszka Ferrebourga, zamiast odwiedzać dziwki w Cité, zostaniesz wychędożony przez drewnianą kochankę na placu Grève.
– Phi – prychnął Villon – to mi nowina. Nie wierzę. Poetów nie wiesza się tak od razu, dla kaprysu kilku spaśnych mieszczuchów.
– Poukładasz sobie rymy dla gawronów, mój wierszokleto. Dołączysz do godnej kompanii – do Colina de Cayeux, Regniera de Montigny, Dimanche Loupa i reszty kumpli z bandy muszelników! Wszyscy czekają na ciebie na szubienicy Montfaucon.
– Chyba że, mistrzu... – Villon dramatycznie zawiesił głos.
– Ostatni raz wyciągam cię spod stryczka! – warknął Wilhelm. – Dałem ci moje nazwisko nie po to, abyś poniewierał się po dziedzińcach cudów i zamtuzach, ale byś został szanowanym obywatelem tego miasta.
– Mówicie tak samo za każdym razem – zareplikował Villon. – Powtarzacie figury retoryczne. Ech, Kato nie miałby z was pociechy.
– Milcz, durniu, i słuchaj. Jest szansa, aby parlament zamienił ci stryczek na banicję.
– Czyżby mieszczuchy doceniły uroki moich gawęd?
– Nie, François... Zacni obywatele tego miasta powierzą ci pewną... pracę.
– A jaka będzie zapłata?
– Twoje życie.
– Tylko? Ha, doprawdy mniej to niż garść srebrników, które Châtelet wypłaca swym tępogłowym pachołkom. A cóż mam zrobić?
– Musisz odnaleźć Diabła z Maubert, François. Musisz odszukać człowieka, który w okrutny sposób zabił dziewięć osób.
– Przecież zrobiła to Małgorzata Garnier...
– Garnier to ladacznica, która dziwnym zbiegiem okoliczności dwukrotnie znalazła się blisko miejsca zbrodni. To wystarczyło, aby trybunał posłał ją na ławę tortur, a tam przyznała się do wszystkiego. Wyznała nawet, z kim chędożyła się jej matka! Ale to nie ona jest mordercą. Zastępca prefekta chce rzucić tłumowi na pożarcie zwykłą paryską kurwę. Tym samym daje ci czas, abyś odnalazł zabójcę.
– A jeśli odmówię?
– Powłóczą cię i powieszą za kilka dni.
– To ci dopiero wybór. Ha, lepszy taki niż żaden. A właściwie dlaczego wołają na zabójcę Diabeł z Maubert?
– Takim mianem okrzyknął mordercę lud Paryża. Flamboyant! Ognisty szatan, którego ofiary mają twarze czarne od piekielnej sadzy. Pierwsze ciało znaleziono przy placu Maubert, więc szybko okrzyknięto go Diabłem z Maubert.
– Czy ktoś go widział?
– Znajdziesz przynajmniej sto osób, które go spostrzegły. Ale ich zeznania są sprzeczne. Jedyny pewnik to, że chodzi w czerni i zabija włoskim stiletto.
– Co wiadomo o okolicznościach zabójstwa?
– Zamordował dziewięć osób. Po każdym morderstwie odnajdywano pokurczone ciało. Wszystkie zwłoki nosiły ślady ciosu sztyletem. Zwykle były to śmiertelne rany.
– Czy zauważono jeszcze coś dziwnego?
– Tak jak mówiłem, ofiary miały poczerniałe twarze.
– Czy to oznacza, że Diabeł z Maubert używał trucizny?
– Dla inkwizycji to na razie tylko dowód na to, że w zabójstwa jest zamieszany diabeł.
– Kim byli zabici?
– Pierwszy trup padł w zeszłym roku, w wigilię Świętego Jana. To był żebrak zwany Crochet, którego znaleziono blisko Dzielnicy Łacińskiej, przy placu Maubert, tam gdzie kupuje się chleb, skurczonego i z poczerniałą twarzą. Dwa tygodnie potem kolejny trup, tym razem przy ulicy de la Harpe. Był to Henryk Wermilies, bogaty lichwiarz z Cité. Następną ofiarą stała się niejaka Gudula, stara kurwa, która czatowała na pijaków na Champ-Flory w parafii Świętego Germana z Auxerre. No cóż, w jej wieku nie wypadało już podrywać żaków na ulicy Glatigny ani gzić się w karczmie Pod Grubą Małgośką. Potem, w marcowe idy, zginął ksiądz Bossuet, kapelan z kościoła Saint Merri, który szukał uciech przy Truanderie.
– Żebrak, kurwa i ksiądz. – Villon spojrzał przez okienko na panoramę Paryża. W dali, ponad pokrzywionymi kamienicami i brudnymi lepiankami, pięły się ku niebu wieże katedry. – To ci dopiero kompania. Zabójca nie mordował dla zysku, to pewne.
– Kolejny trup padł kilka dni po marcowych idach. Był to Etienne Jacquard, nowobogacki mieszczanin z Dzielnicy Hal. Potem zginęli: Edward de Nimiere, żak z Kolegium Nawarskiego, i szlachetny François de la Molle, rycerz. A potem, pod sam koniec maja, znaleziono skurczone i poczerniałe ciało niejakiego Ludwika Garniere’a, złodzieja i szelmy, który sypiał pod kramami w Halach, rzezał mieszki, a pewnie jak się nadarzyła okazja, to i gardła. Później zginął jeszcze Jacques Povinou, syn kupca, znasz go, tego, co ma skład wina niedaleko portu Świętego Antoniego. To już wszyscy. Dziewięć ciał. Dziewięć trupów, które wstrząsnęły Paryżem.
Zapadła cisza. Kaganek skwierczał. Zza drzwi dochodziły przytłumione krzyki.
– Do roboty, François! – powiedział Wilhelm. – Czas ucieka.
Żebracze misterium
Truanderie w Dzielnicy Hal nie była miejscem, które wybrałby na wieczorną przechadzkę bogobojny i spasiony paryski mieszczuch. Tu królowała zbrodnia i jej towarzyszki – nędza oraz głód. Była to ulica wolnych mieszczan, złodziei, żebraków i włóczęgów, niepłacących podatków, niezapalających przed domem latarni, nieuiszczających myta, kopytkowego, opłat mostowych i dziesięcin. Śmierć każdego z tych szelmów i obwiesiów kosztowała zwykle cztery złote skudy. Tyle wynosiła zapłata, jaką paryski kat pobierał za powieszenie szelmy, hultaja albo rzezimieszka.
Przepychając się przez tłum, Villon dotarł do placu nazywanego Dziedzińcem Cudów, gdyż każdego wieczoru miało tu miejsce tyle cudownych uzdrowień, co w słynnym Santiago de Compostella, a jeśli nawet trochę mniej niż w Compostelli, to już na pewno dużo więcej niż w nie tak znowu odległym Conques, sławnym z cudów i relikwii świętego Fidesa. Tutaj każdego wieczoru ślepcy odzyskiwali wzrok, paralitycy mowę i słuch, inwalidom odrastały ręce i nogi, garbusi prostowali plecy, a potem puszczali się w tany. Truanderie było otchłanią nędzy, wciśniętą pomiędzy zrujnowane kamienice szczerzące zęby pokrzywionych sterczyn i resztki przyporów, łypiące oczodołami wyłupanych okien, straszące osypującymi się tynkami i cegłami. Do ruin niby jaskółcze gniazda przylgnęły lepianki i spelunki. Na placu palił się wielki ogień, przy którym gotowano jadło, omawiano plany przyszłych występków, pito, kłócono się, handlowano i w jednej chwili przegrywano w karty pękate trzosy, a z karczmy co rusz wytaczano nowe beczki. Pijany, obdarty tłum, rozgrzany młodym winem i gorącą czerwcową paryską nocą, wył, gwizdał, wyśpiewywał sprośne pieśni i opasywał ogniska tanecznym korowodem, który co chwila rozpadał się, znikał wśród śmieci i gruzu, aby zaraz uformować się na nowo.
Przy ogniu zasiadał kwiat złodziejskiej branży. Byli tu drzemcarze, wyrażacze, wytrychiwacze, podrzynacze gardeł. Byli świętoszkowie, łomiarze, fałszywi klerycy, sprzedawcy odpustów, sprzedawcy fałszywych relikwii. Przy ogniu bawili się wagabundy, żacy, franci, dziady, żonglerzy, mordercy, kosterzy, szulerzy, szelmy udający przyzwoitych ludzi, upijali się wędrowni akrobaci, goliardowie, zbiegli zakonnicy, histrioni, minstrele, muzykanci, sprzedawcy trutki na szczury, fałszywi pątnicy, wędrowni kaznodzieje, żebracy, fałszywi ślepcy, trędowaci, pokąsani przez wściekłego psa, kulawi, dalej stali paralitycy, garbusi, chorzy na febrę, fałszywi epileptycy, obłąkani, uwolnieni z więzienia, uwolnieni z saraceńskiej niewoli, fałszywi zbieracze jałmużny, fałszywi egzorcyści, pokutnicy, fałszywi księża, wędrowni ślepcy. Na końcu bawili się begardzi (część z nich udająca nawróconych Żydów), symulujący taniec świętego Wita, symulujący chorobę świętego Antoniego, padający na ziemię, udający szaleńców. A także: banici, fałszywi inwalidzi, maruderzy, rabusie, wędrowni opowiadacze historii, zbiegli czeladnicy, Cyganie, kotlarze, franciszkanie, fałszywi kwestarze, żebrzący z dziećmi, żebrzący z psami, wyciągający dusze z czyśćca, wyciągający dusze z piekła, wędrowni bracia zakonni, zapisujący do bractwa, sprzedawcy fałszywych pereł i pierścieni, wyłudzacze datków, fałszywi kwestorzy, oszuści z dzwonem, linoskoczkowie i wielu, wielu innych...
*
Władca paryskich szelmów i złodziei siedział na swym tronie z beczki...
– Witajcie, cny królu Klopinie.
– Villon! Do kroćset, więc to nie ciebie powiesili na placu Grève w zeszły piątek?
– Wieszali, alem się urwał ze stryczka.
– Ha, ha, toś mi frant! Z czym przychodzisz?
– Szukam Diabła z Maubert.
– Diabła... Ha, to nikt z naszych, prawda, konetablu Kopenol? Żaden z twoich podrzynaczy gardeł, aniołków i świętoszków? Jak go spotkasz, François, ożeń mu kosę na zimno. Ten drab wprowadza za dużo zamieszania w tym pięknym mieście. I nie płaci mi ani grosza haraczu!
*
Nieco dalej przykucnęło kilku uliczników wpatrzonych w niemłodego szelmę we franciszkańskim habicie i starannie wygolonej tonsurze...
– Żebranie jest sztuką, a tylko prawdziwy artysta uzbiera fortunę i drwi z bogobojnych kpów. Trzeba prosić z pokorą, nigdy się nie śmiać, nie otwierać siłą drzwi. A gdy chcesz udawać chorego, starczy, że umieścisz mydło pod językiem. Zaś kiedy żebrzesz, masz wołać: „Ulituj się, chrześcijaninie, nad kaleką”. Po tym zawodzeniu masz zacząć opowieść, jak złe powietrze wywołało paraliż twoich członków...
– Interesuje cię Diabeł z Maubert, François? Nie pytam dlaczego. Ale czy go widziałem? Ha, widziałem go dobrze. Ale wierzaj mi, ma szary płaszcz, a nie czarny. A na twarzy nosi żelazną maskę...
*
Trzech łotrów naradzało się nad planem przyszłej zbrodni...
– Mówię wam, ten zasraniec Jacqui ma beczkę skudów zakopanych w piwnicy, od ulicy Łazarza. Wystarczy tylko wejść przez ogród, a potem po drabinie do komory...
– Prawdali to?
– Na wino i chleb! Niechaj mi skruch poświeci, jeśli łżę! Do ogrodu wiedzie krata zmurszała jak cipsko matki Courage, mówię wam, kamraci.
– Czy słyszeliśmy o Diable z Maubert? To pewnie skruch Piotrek Kręcikoło morduje po nocach. Daję za to głowę!
*
– Wknajam ja, bracia, do kościoła w Longes, w Bretanii – mówił młody łotr do trzech oberwanych żebraków, z których jeden udawał ślepca, drugi paralityka, a trzeci pokutującego za zabójstwo brata – kłaniam się po mszy chamom, pokazuję ten pożółkły czerep i mówię, że zbieram datki na kaplicę pod wezwaniem Świętego Brendana, ale ofiary mogę przyjąć tylko od cnotliwych kobiet, które nigdy nie cudzołożyły. Mało mnie wtedy nie rozdeptały Bretonki! Ile, pytasz, za czaszkę Brendana dałem? Trzy minuty strachu na cmentarzu w Carcassonne.
– Diabeł? Widziałem go! Szedł przez ulicę, wysoki, a głową sięgał szczytów katedry Marii Panny. A za nim biegły psy... Czarne psy, co chłeptały krew jego ofiar...
*
– To Żyd, klnę się na kości świętego Brendana! Diabeł z Maubert to Żyd, jakem matka Courage! Był w spiczastej czapce, jaką Jego Wielebność biskup Paryża nakazał nosić tym judaszom! Żyd, niski i gruby. Mały jak gromnica! A pękaty jak ceber...
*
– Roiły się na nim szczury, gdy wylazł z zaułka Couchet. – Złodziej Combert, sam przypominający szczura, splunął na bruk na podkreślenie swoich słów. – A potem, kiedy mnie ujrzał, zmienił się w gacka i odleciał na sam szczyt Luwru.
*
– Ciemny był jak Cygan, a oczy świeciły mu na czerwono. Jak szedł, dzwonił łańcuchami. Wiem, bo widziałem. A gdzie widziałem? Na moście Maryi Panny...
*
– Mnie się widzi, że zabójca to nikt inny jak Rivier. Szelma winien mi trzy guldeny, a jeszcze żadnego nie oddał...
*
– To na pewno Maur. Albo Burgundczyk. Tylko oni zażywają diabelskich trucizn. Słyszałem, że wysysał dusze z ofiar, a potem ładował je do wora, który ma zanieść diabłu. A wór miał pękaty jako mieszek jego wielebności biskupa!
*
– Colette...
– Villon?! Ty żyjesz? Żyjesz...
– Jeszcze nie czas, abym potańcował na placu Grève.
Ladacznica objęła go za szyję, przytuliła się swym młodym, pięknym ciałem, którego codziennie dotykała setka mężczyzn. Villon zadrżał. Była piękna i zepsuta. Gniła jak całe to miasto, taplające się w błocie i gnoju, zanurzone w zaduchu ciągnącym od Sekwany i smrodzie szczyn bijącym z bram i zaułków.
– Dziś na Cité spotkałam Wawrzyńca Lefeta. Znów prosił, abyś przyszedł do jego warsztatu i przyniósł wszystkie swoje wiersze.
– Lefet? Czego on, u diabła, chce? Pal go diabli. Masz pieniądze?
Poczuł, jak wstrząsnął nią krótki, urywany dreszcz.
– Nie bij mnie dzisiaj – szepnęła. – Miałam bogatego gacha... Stać nas na wiele.
– Chodź – zadecydował Villon.
Weszli pod pokrzywione drewniane podsienia, skręcili w wąską, zrujnowaną uliczkę. Villon przycisnął dziewczynę do omszałego muru. Przez cienką, tandetną tkaninę sukni wyczuł jej małe, okrągłe piersi. Colette westchnęła, a jej zgrabne palce przesunęły się w dół po robe łotrzyka i dotarły aż do wypchanego modnie braguettes.
– Colette – wyszeptał jej do ucha. – Muszę dowiedzieć się, kim jest Diabeł z Maubert...
– Tyś dopiero co na wolności, François – jej usta były równie sprawne jak dłonie – zamiast życiem się cieszyć... mmmm, tą nocą... gadasz o mordercy. Ach!
Villon uniósł w górę jej houppelande i rozchylił nogi. Przycisnął ladacznicę do ściany.
– On jest sam. Samotny morderca nawiedzający w nocy paryskie ulice...
– Dasz sobie z nim radę. Pomogę ci. – Colette zmrużyła oczy i przygryzła dolną wargę. – Dowiem się... Ach... Dowiem wszystkiego...
Przycisnął ją jeszcze mocniej. Krzyk Colette poniósł się w górę, wzdłuż pokrytego liszajami muru, wzdłuż gzymsów, parapetów, blend i sterczyn. Wzbił się nad labirynt zrujnowanych domostw o ostrołukowych dachach, ponad wąską, brudną Truanderie. I dotarł wysoko, tam gdzie świecił wielki, czerwony jak krew księżyc. Do pięknego, czystego nieba nad plugawym, brudnym i śmierdzącym Paryżem.
Ars sine scientia nihil est
Pan przyszedł do niego. Tak jak zapisano w umowie. I przyprowadził ją...
Podszedł bliżej, skłonił się i utkwił drapieżny wzrok w kobiecie.
Purpurowa szata opadła i ukazała się krągłość ramienia, smukła szyja.
Podziwiał doskonałość proporcji i czekał. Miała kruczoczarne włosy, ciemniejsze niż egipska noc, i doskonałe ciało. Czekał długo, nim pojawiły się linie. Delikatne smugi pomknęły po alabastrowej skórze. Utworzyły pierwsze diagramy, koła, trójkąty i strzały kierunków. Wreszcie dostrzegł to, czego szukał. Proporcje ustalone ad quadratum i ad triangulum, i jeszcze inne, bardziej skomplikowane, jakich do tej pory nie znał. Patrzył bardzo uważnie, by zapamiętać wszystko.
Tej nocy nie odsłoniła nic więcej.
Fałszywy prorok
Oficyna Wawrzyńca Lefeta mieściła się na bulwarze des Prouvelles, w piętrowej kamienicy na wprost rezydencji możnego rodu Duchie, gdzie za rzeźbionymi wrotami przechadzały się po podwórcach sławne pawie.
Lefeta Villon znalazł na piętrze. Mistrz Wawrzyniec, przyodziany w biret i futrzany giermak, był przysadzistym mężczyzną z dużym brzuchem i czerwoną twarzą. Drukarz stał przy oknie. Patrzył na deszcz omywający mury brudnych kamienic, na kulących się pod ruinami żebraków. Villon chrząknął znacząco.
– François! – odezwał się wesoło drukarz. – Gdzieśmy się ostatnio widzieli? Nie na placu Grève przypadkiem, kochaneńku?
– Na placu Grève będę w przyszły piątek – burknął Villon – bo wtedy mnie powieszą. A jeszcze wcześniej wywleką mi flaki dla uciechy paryskiej gawiedzi.
– Czy wiesz, czym się zajmuję, Villon?
– Zatrudniacie diabła, który przepisuje za was księgi. Dlatego przez miesiąc robicie sto kopii Pisma Świętego. A stara wiedźma Courage mówi, że widziała, jak czart wylatywał przez wasz komin.
– Zaprawdę głupota i, ep! kurewstwo rządzą naszym pięknym miastem. Ba, całą Francją. Całą Europą! Choć może wyjątek uczyniłbym dla Pragi i Krakowa. Nie, François, nie zatrudniam diabłów. Sam składam i wydaję księgi, korzystając ze świetlanego wynalazku Gutenberga i Janszona. Czyli, kochaneńku, z druku. A nie w smak ciemnym klechom, że mogę powielać Słowo Boże bez ich wiedzy i propagować je wśród ludu.
– A więc myślicie, panie Wawrzyńcze, że ladacznice, chamy i przekupnie zrozumieją, co tam stoi w waszych piśmidłach?
– Człowiek to istota ułomna, kochaneńku – zasapał Lefet. – Jednak nie jest do końca zły. On tylko błądzi. A słowo może pomóc mu nawrócić się na dobrą drogę.
– Wystarczy, że ktoś pokaże ludowi kuglarskie sztuczki, i od razu odwróci jego uwagę. Myślisz, że zdziałasz coś dobrego słowem drukowanym? Skorzystają z niego tylko heretycy i bluźniercy, bo łatwo będą mogli głosić swe herezje!
– Nawet nie wiesz, jak bardzo się mylisz – zareplikował Wawrzyniec. – Ten epokowy, ep! wynalazek odmieni oblicze świata.
– A mnie się zdaje, że to – Villon wskazał leżącą na stole księgę – zabije tamto. – Uniósł rękę w stronę okna, za którym ponad kamiennymi sterczynami dachów wznosiły się smukłe wieże katedry. – Wasze kolofony i klocki zniszczą ustalony porządek świata. Do tej pory przemawiało to. – Wskazał świątynię. – Kamień i myśl Boża w nim zamknięta. Obraz i alegoria wniebowstąpienia Jezusa Chrystusa. A kto przemawia przez wasz druk? Jakiś fałszywy prorok.
– A cóż w tym złego, że teraz, ep! każdy będzie mógł głosić swe poglądy?
– A ja wam powiadam, że będziecie się cieszyli ze swych foliałów tylko do czasu, gdy ktoś lepszy od was wymyśli księgę albo katedrę ze skaczącymi figurami. To wystarczy, aby motłoch odwrócił się od zatęchłych foliałów i powrócił do widowiska... Do misteriów i kuglarskich sztuczek. Bo tłumy chcą widzieć ruchomy obraz. Chcą oglądać katedry, choćby nawet nie były one z kamienia, ale ze szkła. No ale ja jestem tylko łotrem i szelmą. Odbiegliśmy od tematu. Rad bym zatem wiedzieć, co ma wspólnego ze mną twój wynalazek? Uprzedzam, mistrzu Wawrzyńcze, że, dalibóg, nie widzę siebie w roli czeladnika! Bo jeśli mam zarobić parę solidów, to wolę kraść, niż tracić wzrok w warsztacie.
– Byłbym niespełna rozumu, gdybym powierzył skład ksiąg takiemu szelmie i łotrowi jak ty. Słyszałem jednak, że masz talent. Dar od Boga. Dlatego chciałbym wydać twoje dzieła. Wydrukować na papierze, aby ludzie mogli je przeczytać. Aby dotarły nie tylko do uszu dziewek w oberży, ale i dalej, ep! może i na sam dwór królewski... Nie wydam ich w formacie folio, ale może w octavo!
Villona przeszedł dreszcz.
– Jakże to tak? Chcecie wydać moje wiersze? – zapytał ogłupiały. – Znaczy się powielić na papierze? Po co? Któż by chciał czytać te ponure rymowanki? Przecie ja piszę o szelmach i zbrodniach, świętoszkach i drzemcarzach. O mych kompanach, co poginęli na szafocie. To nie są żywoty świętych ani księgi waszego... Gutentaga.
– Gutenberga! – Wawrzyniec spojrzał nań tak, jak gdyby Villon popełnił świętokradztwo.
Deszcze nas biednych do szczętu wyprały
Do cna sczerniło, wysuszyło słońce
Sępy i kruki ostre zadzióbały
Włoski w brwiach, w brodzie wydarły chwiejące
Tu, tam na wietrze kołyszem się wolno...
– zareplikował w odpowiedzi Villon. – Czegóż więc chcecie ode mnie?
– „Testamentu”.
– Nie wiem... – zaczął Villon. – No dobrze. Dam wam mój „Testament”. Dam i „Ballady”. Dam i „Wesele szubienicy”, którego pewnie nie słyszeliście, bom je niedawno ukończył. Ale nie za darmo!
– Czego chcesz w zamian? Pieniędzy? Bo przecież nie zapewnienia uczciwej pracy!
– Wy, mistrzu, macie dużo uczonych ksiąg. A ja chcę poszukać prawdy...
– Jakiej prawdy, François?
– Prawdy o Diable z Maubert.
– Nie mam nic wspólnego z mordercą. Znam... tylko plotki.
– Nie wiecie wszystkiego, panie. Twarze ofiar były poczerniałe. Nie wiem, dlaczego tak się stało. Jeśli mi pomożecie rozwikłać tę zagadkę, wszystko, co popełniłem, będzie wasze. I nie tylko „Testament”, ale i wiersze, com je pisywał kurwom z Cité. A takie tam są bluźnierstwa, a sceny miłosne, że nawet damy dostaną rumieńców, kiedy będą je czytać pod ławką w czasie nabożeństwa. – Poeta puścił oko do grubego drukarza i uśmiechnął się po szelmowsku. – Muszę tylko wiedzieć, jaka trucizna wywołuje sine plamy na obliczu zmarłego!
Wawrzyniec Lefet skinął na Villona i poprowadził go do sąsiedniej komnaty. Stała tam wielka prasa drukarska i pudło na czcionki. Na stołach poniewierały się arkusze papieru, dratwa do szycia i drewniane okładki ksiąg.
Znad sterty manuskryptów podniósł się człowiek. Ujrzawszy go, Villon drgnął, bo wyglądał identycznie jak Wawrzyniec Lefet – tak samo zażywny, rumiany, ubrany w czerwono-czarną houppelande.
– Mój brat Justin, a to François Villon, bezbożny łotr, złodziej i poeta.
– Zaprawdę, zacny panie, jak na szubienicy zawisnę, odmówcie za mą duszę paciorek.
– Czegóż szuka u nas mistrz złodziejstwa? – spytał Justin.
– Prawdy o Diable z Maubert. Chodźmy zatem, bracie, do biblioteki.
Justin otworzył drzwiczki przy kominku. Wąskie, zakurzone schody prowadziły w dół. Mistrz drukarski skrzesał ognia, zapalił latarnię. François zagłębił się w mroczne przejście. Za nim szedł Justin. W mroku rozjaśnianym blaskiem płomieni postać Lefeta przypominała gnoma sprowadzającego poetę do królestwa zmarłych. Villon nie był jednak pewien, czy chciałby tu spotkać Wergiliusza.
Zeszli na dno lochu. Było tu ciepło i sucho. Podłogę zastawiały olbrzymie regały uginające się pod ciężarem ogromnych manuskryptów, zwojów i foliałów.
– Oto skarbnica wiedzy, kochaneńku – mruknął Wawrzyniec. – Drukujemy dzień i noc. W zimę i w lato. A wszystko, aby, ep!...
– Aby przekazać ludziom wiedzę z tych ksiąg – dokończył Justin.
– Tutaj, być może, znajdziemy odpowiedź na twoje pytanie – uzupełnił Wawrzyniec.
Villon podszedł do najbliższego regału i wyciągnął kilka tomów. To były pięknie iluminowane manuskrypty, przeplatane floraturami i bordiurami, a czasem także droleriami. Foliały poustawiano obok siebie przypadkowo. Obok „Powieści o Róży” i drugiej księgi „Poetyki” Arystotelesa odnalazł niemiecki „Kodeks Manesse”. Dalej stały: „Troilus i Kressyda” Geoffreya Chaucera, a potem rzecz, od której ścierpła mu skóra, a mianowicie „Ars Gramatica” Donatusa Aeliusa. Ta księga kojarzyła mu się z rózgą mistrza Wilhelma, za pomocą której dobrotliwy mentor wbijał mu kiedyś do głowy prawidła łacińskiej gramatyki. Dalej leżały „De senectute” i „De amicitia” Cycerona, a potem zniszczony „Dialog o cudach” Cezariusza z Heisterbach. Nad kolejną księgą Villon zamarł. Wolumin był dziełem Honoriusza z Teb, to jest „Księgą zaprzysiężenia”. François słyszał kiedyś, że na świecie zachowały się tylko trzy kopie tego dzieła. Zastanawiał się, czy trzyma w ręku jedną z nich, czy też mistrz Wawrzyniec zrobił jednak czwarty odpis. Obok stały „Niesprawiedliwe wojny Krzyżaków” imć pana Piotra Włodkowica z Krakowa, traktat napisany tak sprawnie, iż starczyło, że Villon przeczytał dwie linijki, a już nie lubił sukinsynów Teutonów. A potem poeta znalazł „Opowieść o Fauvelu”, romans, którego bohaterem był tytułowy Fauvel, a jego imię składało się z liter i początków słów: Flatterie – pochlebstwo, Avarice – skąpstwo, Vilenie – grubiaństwo, Variété – zmienność, Envie – zawiść, Lâcheté – tchórzostwo.
Labirynt ksiąg pochłonął Villona bez reszty. Oddalił się od drukarzy, zaglądając na coraz nowe półki. Nagle zamarł. Stał przed regałem znajdującym się pod ścianą, a jego złodziejski nos od razu wyczuł, że coś jest nie tak. Półki ustępowały pod naciskiem jego ręki. Gdy naparł ramieniem na księgi, konstrukcja zaskrzypiała i obróciła się w zawiasach. Za regałem był korytarzyk, ściana i kamienna półka.
Na gipsowym blacie leżała księga. Była mała, niepozorna, oprawiona w zniszczoną zieloną skórę. Dlaczego zamknięto ją tutaj? Czyżby była aż tyle warta?
Chciwie porwał wolumin. Wewnątrz zobaczył jakieś wykresy, rysunki, przekroje opatrzone komentarzami. Ale coś jeszcze przykuło uwagę złodziejaszka. Do grzbietu księgi przymocowany był krótki łańcuch. Jego ostatnie ogniwo zostało przecięte i rozgięte... To był znak. Jasny i prosty znak złodziejskiego cechu. Księga musiała być kiedyś przykuta do ściany albo stołu. A skoro łańcuch przecięto, znaczyło to, że dzieło po prostu ukradziono...
Ciężka ręka spoczęła na ramieniu poety. Odwrócił się. Za nim stali drukarze.
– Twój złodziejski temperament... – zaczął Wawrzyniec.
– ...zawsze wpędzi cię w kłopoty – zakończył Justin i wyrwał książkę łotrowi z ręki.
Niemal siłą wyciągnęli poetę ze skrytki. Wawrzyniec przesunął regał, zasłaniając przejście. A Justin podprowadził łotra do stolika, na którym leżała wielka księga oprawiona w cielęcą skórę. Wewnątrz, na pergaminowych stronicach, wiły się jak węże długie, pokrętne linie arabskiego pisma.
– To Dżabir, Saracen... – zaczął.
– ...ale i świetny alchemik, medyk, odkrywca, kochaneńku – dokończył Wawrzyniec.
– Tu jest opis doświadczenia. – Justin wskazał rysunek, na którym było widać człowieka pociętego na dzwonka. – Dżabir pisze, że gdy do ciała zmarłego przyłożyć gorący metal albo nawet gorący kompres...
– ...to na jego ciele pojawi się plama – dokończył Wawrzyniec. – A to dlatego, że za życia ciepło napływające do ciała przejmuje krew.
– A gdy jej krążenie ustaje, natychmiast w miejscu, do którego dotyka coś rozgrzanego, powstaje znamię – czytał Justin, patrząc przez ramię brata.
– A zatem sine i czarne twarze ludzi zabitych przez mordercę – rzekł Wawrzyniec – nie są rezultatem trucizny, ale... działaniem ognia, a może ciepła zaraz po śmierci.
François skulił się jak żak przyłapany przez rektora pierwszy raz w zamtuzie.
– Blizny od gorąca? To co, diabeł im napluł w twarze siarką? A sprawdzaliście trucizny?
– Przejrzeliśmy bezbożny „Picatrix” i nawet „Śmierć duszy” – mruknął Wawrzyniec.
– W żadnej z tych ksiąg nie ma wzmianki o truciźnie, która powodowałaby taki skutek – zakończył za niego Justin.
– A więc to diabeł zabija ludzi – zdecydował Villon. – No bo po co człowiek miałby opalać ogniem twarze zmarłych?
Syknął i skulił się. Wosk z roztopionej świecy pociekł mu na palce. Wawrzyniec Lefet spojrzał na skapujące krople zastygające na kamiennej posadzce.
– To nie musi być ogień, poeto.
– Rozwiązanie może być inne – uzupełnił Justin.
– A teraz dawaj „Testament”, łotrze! – zażądał Wawrzyniec.
Villon pokiwał głową, sięgnął do sakiewki i wydobył postrzępiony zwój kartek zapisanych niewyraźnym pismem, upstrzonych plamami wina, wosku, zatłuszczonych od łoju i... strach powiedzieć od czego jeszcze.
– Co z tym zrobicie?
– Wydrukujemy w pięćdziesięciu egzemplarzach. Już wkrótce nastanie koniec ciemnoty i zacofania – mruknął Wawrzyniec. – Czas, aby człowiek stał się nowy i odrodzony, aby nie rządziło nim zło i kurewstwo, ale wielka idea, kochaneńku. Dzięki nam wszystkie idee i myśli znajdą się na papierze. Każdy będzie miał dostęp do wiedzy! Zburzymy katedrę ciemnoty.
– A wam, panie poeto – dodał Justin – prorokuję sławę, choć może dopiero po latach.
– A ja się boję – rzekł François – że jesteście fałszywym prorokiem.
Paryska miłość
Valacquet śmierdział jak stary cap. Nawet gorzej! Cuchnął jak zatęchła beczka ze zgniłą rzepą zebraną za Filipa Pięknego. Colette obracała głowę, aby uniknąć jego pocałunków, szeroko rozwierała nogi, gdy przyciskał ją do zmurszałego płotu i wchodził mocno, brutalnie. Wszak zapłacił z góry za tę przyjemność.
– Zobacz, jak to jest z prawdziwym mężczyzną – wydyszał jej do ucha przez rzadkie, popsute zęby.
Odwróciła głowę i przycisnęła policzek do płotu. Noc była gorąca i parna, chmury przesłoniły księżyc. Zacisnęła zęby, aby nie krzyczeć. Jej spojrzenie padło na przeciwległą stronę ulicy Honoriusza, na zaułek pomiędzy dwiema kamienicami. Spostrzegła niską postać w płaszczu i kapturze, która szła wolnym, kołyszącym się krokiem. Nieznajomy przekroczył rynsztok i potem zniknął w wąskiej uliczce.
Morderca w czerni... Diabeł z Maubert! Samotny zabójca przemierzający paryskie zaułki. Zaraz... Czy to nie jego szukał Villon?
Valacquet skończył, sapnął tryumfalnie, podciągnął rajtuzy. Zawiązał klapkę na sznureczki. A potem wymierzył dziewczynie policzek. Colette krzyknęła.
– Masz na pamiątkę, ladacznico! – syknął. Odwrócił się i ruszył do szynku. Po drodze wysmarkał się przez dwa palce. Trafił do kałuży, w której pływały śmieci, dwa zdechłe szczury i resztki końskiego łajna.
Colette przycisnęła złotego skuda do piekącego policzka. Patrzyła tam, gdzie zniknął nieznajomy.
Rozejrzała się dokoła – było prawie pusto. Z gospody dolatywały śmiechy. Umorusane niewidome dziecko nuciło smętną rymowankę:
Nieśli ze sobą dwie trumny,
W nich osoby nader chętne,
By Diabłu z Maubert śpiewać piosenkę...
Pobiegła za samotnym mężczyzną. Weszła do zaułka, pomiędzy ścianę kamienicy i kamienny mur ogrodu. Zapadła się w czymś grząskim, miękkim, zaklęła, ale szła dalej, trzymając się wilgotnych kamieni.
Z przodu doszedł cichy chlupot, plusk i szelest. Uliczka skręcała, po obu stronach stały kramy i szopy. Colette przecisnęła się dalej, wynurzyła zza zakrętu i...
Człowiek, którego śledziła, nie był mordercą!
Diabeł z Maubert spojrzał na nią znad ciała mężczyzny w płaszczu. Jego wzrok był smutny, spokojny. Dziewczyna wyczuła, że wyrok na nią został już wydany. W tej jednej chwili zdała sobie sprawę, że zobaczyła zbyt dużo...
Cofnęła się. Chciała uciec, lecz wpadła na coś miękkiego, co stawiło opór. Zdążyła tylko krzyknąć.
Proporcje doskonałe
Purpurowa szata, delikatna i lśniąca, spłynęła z jej ramion. Kobieta stała w półmroku plecami do niego, tak aby mógł zobaczyć wszystkie szczegóły jej doskonałego ciała. Odgarnęła kruczoczarne loki z karku, a on po raz kolejny poczuł przypływ pożądania. Pragnął jej. Pragnął namiętnością tak wielką, że zdawać by się mogło, iż spali się w jej płomieniu.
Nie dotknął kobiety. Nie miał odwagi jej posiąść. Nie chciał jej zbrukać. Była dlań piękna i niedostępna jak... anioł.
Linie na jej skórze zaczęły pełznąć powoli, wić się i kreślić wzory, od szyi w dół, po plecach, sunęły w stronę pośladków. Groty łuków, przypory i kolumny odsłoniły swe tajemnice. W skomplikowanym systemie hal ujrzał doskonałość proporcji: siły sklepień równoważyły się idealnie. Na zewnątrz linia ciężaru sklepienia, linia siły dachu i ściany schodziły się w wyznaczonym punkcie, by po chwili jako wypadkowa mknąć dalej od środka i tam w krytycznym momencie napotkać przeciwsiłę, która równoważyła to wszystko.
Te wzory były tak doskonałe jak samo niebo. Były wspanialsze niż sekrety, które wykradziono jego bractwu, aby w nikczemny sposób wydać w ręce profanów.
Tej nocy nie zobaczył nic więcej.
Pan otulił kobietę płaszczem i oboje znikli w lustrze.
Châtelet
Villon był niewyspany. Villon był smutny. Villon był zmęczony. Villon wiedział, że wstąpił właśnie na pierwszy stopień wiodący na podwyższenie, na którym czekali go mistrz Piotrek Kręcikoło i narychtowana szubienica.
Na zbitych z nieheblowanych desek stołach leżały dwa ciała przykryte płótnem.
– Nie spisałeś się, François – rzekł Wilhelm i zdjął całuny zakrywające zwłoki.
Złoczyńca spojrzał na trupy i poczuł się, jakby ktoś walnął go w łeb kowalskim młotem. Na brudnych deskach leżeli...
Colette. Paryska ladacznica z Truanderie. Mała, rozpustna miłość Franciszka Villona. Łotra i poety.
Wawrzyniec Lefet. Szanowany obywatel miasta, mistrz drukarski.
Wilhelm de Villon krzątał się koło ciała drukarza.
– Rana zadana w bok, z prawej strony, ale w kierunku brzucha. Przebita... François?
Villon milczał. Wilhelm wrócił do oględzin trupa.
– Przebita wątroba, a pewnie i jelita uszkodzone. Musiał umrzeć szybko. Ciało nienaturalnie skurczone...
Przeszedł na drugą stronę stołu i przyjrzał się głowie ofiary.
– Twarz, policzki, czoło i szyja posiniałe. Nie wiadomo, od trucizny albo od diabelskiego ognia...
Przeszedł do dziewczyny.
– Ladacznica. Uduszona z dużą wprawą, prawdopodobnie rękami. Skręcony kark, krew na wargach. Nie cierpiała długo.
– Mamy coś, co nie pasuje do poprzednich zbrodni – rzekł Villon. – Colette nie ma sinej twarzy. Nie została zabita sztyletem, ale skręcono jej kark.
Podszedł do dziewczyny. Na jej plecach widział siniaki, które miała od pamiętnej nocy cztery dni temu, gdy pobił ją w pijackim szale. Dotknął delikatnie jej policzka, na którym wykwitła szeroka czerwona pręga. Przesunął palce aż do warg i... poczuł wilgoć. Kropla krwi wypłynęła z ust nierządnicy i spłynęła na dłoń łotra.
Ciałem Villona wstrząsnął dreszcz. Odsunął się od trupa. Wytarł rękę o kubrak.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.