Читать книгу Opowieści z Dzikich Pól - Jacek Komuda - Страница 6
Nie trać, waszmość, głowy!
ОглавлениеOstrza szabel, uderzając jedno o drugie, brzęczały głośno. Walczący to odskakiwali od siebie, to zbliżali się błyskawicznie, tnąc zaciekle, zadając pchnięcia i unikając ciosów przeciwnika. Bili się w deszczu. Od samego rana lało jak z cebra. Janusz Sienieński czuł, że przemókł doszczętnie. Mokry żupan i hajdawery lepiły się do ciała, strumyki deszczu spływały pod koszulę. Powoli ogarniała go złość. Był w drodze z Multan do Lwowa, po przejściu granicy na Dniestrze szukał noclegu; z trudem odnalazł tę zapadłą wioszczynę o milę od Chocimia. Gdy już miał nadzieję, że znajdzie tutaj dach nad głową, w paradę weszło mu dwóch rozsierdzonych szlachciców, którzy pałali chęcią poobcinania sobie uszu i pozostawienia co najmniej kilku solidnych szram na podgolonych łbach. W sumie ta zwada mało by go obchodziła, gdyby nie fakt, iż obaj szlachetnie urodzeni panowie bracia postanowili dać sobie pole przed samymi wrotami karczmy, i to jedynej w tej wiosce. Do zajazdu nie było zatem jak wjechać, a Sienieński nie śmiał w pojedynku przeszkodzić. Zresztą obaj powaśnieni mieli przy sobie po kilku pachołków, toteż jadący samotrzeć Janusz ani myślał wszczynać z nimi zwady. Nie pozostawało mu zatem nic innego, jak tylko czekać i patrzeć, aż pojedynek się zakończy.
– Wybacz, waść – odezwał się w końcu do jednego ze sług, który przyglądał się walczącym – ale ciekawym, kto tu ma z kim sprawę i przez co?
– Pan Tomasz Łahodowski z panem Ludwikiem Poniatowskim – odparł niechętnie zapytany. – A poszło o to, kto komu alkierza w karczmie winien ustąpić.
– To widzę, że spotkali się dwaj godni siebie kawalerowie – mruknął Sienieński. Bez trudu przypomniał sobie, kim byli obaj powaśnieni szlachcice. Imć pan Tomasz Łahodowski słynął w Ziemi Przemyskiej jako warchoł, okrutnik i swawolnik, jeden z pomniejszych watażków, jakich pełno było w tych niespokojnych czasach na Rusi Czerwonej. Z kolei pan pułkownik Poniatowski był znanym łupieżcą i banitą, jednym z przywódców, mówiąc zaś ściślej – hersztem niesławnej konfederacji wojskowej sprzed kilku lat, kiedy to zbuntowani żołnierze palili szlacheckie dwory i plądrowali Rzeczpospolitą gorzej niż tatarskie najazdy. – Okrutnie kiepsko pan Poniatowski z podlewu przycina – odezwał się znowu Janusz do stojącego najbliżej sługi. – Szabla mu w garści chodzi jakoby cep w chamskim ręku. Lżej ciąć powinien, szybciej, bo tak to okrutnie się zmacha. Ten Łahodowski wygra, ani chybi...
– To może waszmość sam się z nim na szabelki popróbujesz? Albo lepiej z nami – mruknął zaczepiony, ponury drab z przetrąconym i krzywo zrośniętym nosem. Sienieński pożałował już, że się odezwał; tym bardziej iż część czeladzi, lub też towarzystwa, które przyglądało się walce, zwróciła nagle na niego swoją uwagę. Szlachcic zobaczył nieprzyjaźnie wpatrzone w siebie wąsate, poznaczone bliznami gęby czeladzi obu banitów. Obejrzał się na dwóch swoich pachołków – Gąsiorowskiego i Żmogusa. No cóż, przewaga sił zdecydowanie nie była po jego stronie.
Niespodziewanie jeden z walczących uniknął cięcia szybkim zwodem, a potem trafił przeciwnika w łeb. Raniony – Janusz poznał, że był to Poniatowski – potknął się, omal nie upadł, a potem wbił ostrze szabli w pierś Łahodowskiego. Ów zachwiał się na nogach, a potem padł na twarz. Poniatowski stał jeszcze przez chwilę, by zaraz runąć na jego ciało, zalany krwią płynącą z rozciętego łba.
Przypatrujący się walce skoczyli w stronę leżących. Słudzy Poniatowskiego – tych było znacznie więcej – szybko podnieśli swego pana z błota. Janusz zeskoczył z konia, przecisnął się przez tłumek.
– Będzie żył – ocenił, odgarnąwszy błoto z rany. – Łeb mu okowitą przemyć i zagnieść chleba z pajęczyną – rozkazał, a potem pochylił się nad drugim z przeciwników. Tutaj niewiele miał już do roboty. Pan Tomasz Łahodowski kopał nogami ziemię, a oczy zaszły mu bielmem śmierci. Janusz mógł tylko złożyć mu dłonie do modlitwy i uczynić nad nim znak krzyża. W sumie powinien się jeszcze pomodlić, ale padający deszcz był tak zimny i nieprzyjemny, że poprzestał tylko na wypowiedzeniu sakramentalnego „amen”.
Jęczącego cicho Poniatowskiego poniesiono do izby. Janusz dojrzał, jak trzej ponurzy słudzy powlekli ciało Łahodowskiego w stronę wioski. Karczmarz z dwoma pachołkami odprowadzili już gdzieś konia pana Tomasza. Tak, wszyscy zatroszczyli się już o dobra zmarłego. Ale cóż, Łahodowskiemu nie były potrzebne.
Janusz oddał konia pachołkowi i wcisnął się do karczmy zaraz za ludźmi Poniatowskiego. O dziwo – obyło się bez awantury. Kompani czy też słudzy Poniatowskiego – Janusz sam nie wiedział, jak ich zwać – zasiedli wokół ognia, popijając gorzałkę i przegryzając suszoną kiełbasą. Dwaj z nich przemyli ranę swemu panu, zagnietli i przyłożyli chleba z pajęczyną, obwiązali mu łeb jakąś szmatą. Na Janusza i jego ludzi nikt nawet nie spojrzał. Pan Sienieński był nawet rad z tego. Wszak wcześniej bał się, że będzie musiał wykłócać się o miejsce w karczmie. A tak mogli bezpiecznie zasiąść w ciemnym kącie. Karczmarz przyniósł im szybko polewkę z piwa zasypaną wołoskim serem. Jedli szybko, w milczeniu.
– Nie wiem, czy do Kamieńca spokojnie dojedziemy – mruknął w końcu Żmogus. – Ludzie gadali jeszcze w Multanach, że Orda Budziacka ruszyła się w stepy. Możemy spotkać po drodze pohańców.
– Do Kamieńca jest dzień drogi – mruknął Janusz. – To szybko zejdzie. Zgonimy konie, ale przed zachodem będziemy już za Lacką Bramą.
– Oby – powiedział Gąsiorowski. – Zmokliśmy tylko przez tę zwadę. Nie mógł to jeden drugiego usiec wcześniej? Staliśmy przed karczmą ze trzy pacierze jak barany.
– Ha, będzie jednego infamisa mniej.
– W tych stronach zawsze ich było pełno. Co szlachcic, to pieniacz i warchoł. Co dwór, to forteca albo zbójeckie gniazdo. Na Rusi, choćbyś jezuity posiał, przecież złodzieje się urodzą.
– Dobro pana Łahodowskiego już rozebrane – powiedział Żmogus. – A karczmarz takiego araba zagarnął, co to ze trzysta czerwonych był wart! O zdrajca Wołoszyn!
– Do takiej opieki to ty byś był pierwszy – mruknął Sienieński.
– Przecie ubogi jestem, choć szlachcic. Dziesięcioro dzieci mam!
– Jak do domu pojedziesz za miesiąc, jedenaste w drodze będzie – roześmiał się Gąsiorowski.
Janusz odpasał szablę, rozpiął pas, zzuł buty, a potem ułożył się na ławie. Był zmęczony, przemoknięty, a w karczmie panowało miłe ciepło.
– Gadajcie, ile chcecie, byle cicho – mruknął. – I obudźcie mnie przed świtem. Do Kamieńca kawał drogi.
* * *
Do Kamieńca dotarli jeszcze przed zachodem słońca.Tak jak pan Janusz przypuszczał, nie spotkali po drodze Tatarów. Trakt od Chocimia był pusty, a okolica zdziczała i nieprzyjazna. Od samego Dniestru aż po skały kamienieckie całymi milami ciągnęły się puste stepy i jary zarośnięte kolczastym gąszczem. Konie raniły sobie boki o ciernie, czasami aż po brzuchy zanurzały się w błocie, jakie zalegało w dolinach rzek. Z pozoru mogło się wydawać, że przez nieprzebyte chaszcze, skały i trzęsawiska nie ma innej drogi niż stary, zarośnięty trakt prowadzący na Wołoszczyznę. Ale orda, która przechodziła tędy nie rzadziej niż raz na dwa lata, i tak znajdowała w gęstwinie ukryte ścieżki i przechody, którymi mogła zapuszczać się w głąb Podola, a nawet dalej, aż pod Jasło, Przemyśl i Lwów.
W Kamieńcu Janusz Sienieński stanął zaraz za murami, w gospodzie u Wołoszyna Dupli. Sienieński lubił bardzo tę starą ruderę. Rzadko wybuchały w niej zwady i bójki, a i sam Dupla nigdy nie dolewał do piwa tyle wody, co pozostali szynkarze w Kamieńcu.
Zaraz gdy tylko roztasowali się na nocleg, Januszwsiadł na konia i skierował się w stronę Lackiej Bramy.Już wkrótce skręcił w wąską uliczkę, a potem zatrzymał się przed niewielkim drewnianym budynkiem. Szybko przywiązał dzianeta do barierki, pchnął drzwi i wśliznął się do środka. W dużej sieni rozwieszone były pęki ziół, pachniało wonnym kadzidłem i mirrą. Cicho jak ryś Sienieński wszedł do izby po prawej. Stanął za plecami młodej, ciemnowłosej kobiety i roześmiał się głośno.
– Witaj, wiedźmo! – zawołał. – Widzę, że jeszcze nie podgolili ci włosów i nie zapalili stosika.
Niewiasta odwróciła się błyskawicznie. Była piękna, z tajemniczym błyskiem w ciemnych oczach. Na widok Janusza aż otworzyła usta ze zdumienia, a potem roześmiała się głośno i rzuciła mu prosto w ramiona. Pocałowała go w same usta, a zaraz potem niespodziewanie ugryzła w ramię. Szlachcic drgnął. Bezceremonialnie sięgnął ręką do jej okrągłych pośladków.
– Ty diable – wymruczała niczym kocica. – Myślałam, że już cię nie zobaczę. Chodziły słuchy, że dopadł cię w końcu starosta Opaliński i ściął w Leżajsku.
– Furda mi starosta! – roześmiał się Janusz. – Opaliński już dawno naznaczył cenę za moją głowę. He, he, he, jeszcze się taki nie znalazł, co by ją zdjął z karku. No, ale dość o tym. Twój zadeczek czekał na mnie przez tyle nocy. Dziś będzie miał zajęcie, ty trzpiotko! Ale to wieczorem, Jewka. Teraz musisz mi powróżyć.
– Powróżyć? To poczekaj chwilę.
Czarownica zakrzątnęła się szybko. Wyjęła trójnóg, nasypała doń węgli z paleniska, rozdmuchała żar, a potem wrzuciła nań zioła z przetaka. Wnet cała izba napełniła się wonnym dymem. Sienieński przysiadł na zydlu naprzeciwko Jewki. Wpatrzył się w dym, ale nic nie zobaczył, a nawet kichnął, bo zakręciło mu się w nosie.
– Widzę zwadę... bitwę wielką – wymruczała Jewka. – Widzę... Śmierć jest blisko ciebie, pościg, pogoń idzie...Ha, ogary już spuszczone ze smyczy! Już łowy rozpoczęte. Z kostuchą ty zatańczysz, Januszu, zobaczysz ją blisko, coraz bliżej ciebie... Grób widzę otwarty, w nim ciało szlachcica znacznego... Mości Januszu, nie trać, waść, głowy! Nie trać głowy!
Jewka wyrzekła to wszystko takim głosem, że szlachcic aż zadrżał. Na wszelki wypadek przeżegnał się pośpiesznie. Wiedźma krzyknęła, a potem zakryła oczy dłońmi.
– To wszystko... Wszystko... Widzę głowę, głowę w dzbanie...
– Moją głowę? – zapytał Janusz. – Mów, dziewko, na Boga!
– Nie wiem... Nic już nie widzę, nic, nic...
Minęła długa chwila, nim Ewa, czy Jewka, jak nazywano ją w Kamieńcu, odwróciła się i podeszła do okna.Janusz postąpił za nią, położył rękę na ramieniu, a potem jednym zdecydowanym ruchem odwrócił dziewczynę ku sobie. Objęła go ramionami i poczęła całować, dziko i namiętnie. W końcu odsunął jej wargi od swoich.
– Czyja to ta głowa w dzbanie? Moja?
– Nie wiem... To tylko czary, nic więcej...
– Czary... Do diabła, gadaj prawdę! Chcę wiedzieć, kto ma mi uciąć głowę. Kat czy inny szlachcic?
– Nie, nie wiem... Nic.
Zdecydowanym ruchem wysunął się z jej objęć. Nie wiadomo dlaczego poczuł zawrót głowy. Do diabła, co mogła znaczyć ta przepowiednia?
Ruszył ku wyjściu. Jewka zastąpiła mu drogę.
– Co, już idziesz? A ja? Gdzie się wybierasz, czarcie?!
– Wrócę wieczorem – mruknął. – Nic się nie bój, kocico, zamiauczysz jeszcze w moich ramionach. Wrócę – nobile verbum daję na to. Zostawiłem przed domem konia. Miej o niego staranie.
Nie wyglądało na to, aby przekonały ją jego słowa.Ale i tak Janusz skierował się do drzwi. Wyszedł przed dom i odetchnął chłodnym powietrzem. Zapadał już zmrok, słońce zachodziło za wieże Starego Zamku, a na wąskich ulicach gęstniały tłumy. Janusz ruszył w stronę rynku. Szedł wolno, zgarbiony, zamyślony. Już wkrótce wyszedł na wielki plac, gdzie kręciło się wielu panów braci, mieszczan i plebsu, a kramy Greków, Ormian i ruskich kupców prezentowały swoje towary. Sienieński szedł, sam nie wiedząc dokąd. W piwnym kramie kupił kufel pełen pienistego trunku i stanął obok, wolno popijając piwo.
O kilkanaście kroków dalej Janusz dojrzał, że gawiedź zgromadziła się wokół woźnego, który wszedłszy na pustą beczkę, odczytywał na głos jakiś pergamin. Sienieński domyślił się, że właśnie wywoływano jakiegoś infamisa lub banitę, a może zresztą nawet po raz kolejny jego samego, ale zbliżył się do zbiegowiska, a potem, gdy usłyszał to, co mówił woźny, zakrztusił się piwem.
– ...oznajmia się wszem wobec, że urodzony Tomasz Jan Łahodowski wyjęty spod prawa zostaje, a kto głowę jego do pana starosty jurydycznego Marcina Krasickiego dostarczy, dziesięć tysięcy czerwonych złotych nagrody otrzyma.
Sienieński słuchał i słuchał, i nie mógł uwierzyć własnym uszom. Głowa, głowa, pomyślał. Do kroćset, już on wiedział dobrze, o którą głowę chodziło!
Szybko odwrócił się i prawie pobiegł do domostwa Jewki.
* * *
– Dziesięć tysięcy złotych nagrody! – wydyszał Sienieński wprost w ucho panny Ewy. – Do diabła! Kupię za to folwark, postawię dwór! Jeszcze będziesz panią. Jeno znajdź miejsce, gdzie leży Łahodowski.
– Niedobrze mi się to wszystko widzi – mruknął Gąsiorowski. – Jakże to tak? Wydobyć trupa z grobu, obciąć łeb i zawieźć do starosty. Niechrześcijańska to rzecz.
– Kiedyś ty był chrześcijaninem? – zapytał Sienieński.
– Jakeśmy z lutrami w Czechach wojowali, pierwszy byłeś, żeby krypty otwierać i trupy łupić. A kto z kielicha mszalnego miód pił? Ja czy ty? A kto kościół we Wschowie podpalił? Może też ja?
– Zarobek pewny – powiedział Żmogus – a co najważniejsze, łatwy. Jeno żeby się to nie rozniosło między szlachtą. Zaraz będzie wielu chętnych, żeby odnaleźć trupa.
– Łahodowskiego już szukają. Ale tylko my wiemy, że zginął. No i jeszcze wie Poniatowski. On go usiekł.
– Poniatowski nie przyjdzie do siebie przez miesiąc – mruknął Sienieński. – A my tymczasem weźmiemy łeb i powieziemy go do Krasickiego.
– Daleko jeszcze? – zapytała Jewka. – Na diabła ciągnąłeś mnie ze sobą?!
– Ty nam wywróżysz, gdzie on leży. Przecież nie wywieźli go ze wsi.
– A skąd wiesz?
– A dokąd go mieli wieźć? Do Chocimia? A jakby pojechali do Kamieńca, to napotkalibyśmy ich po drodze. Tam we wsi była cerkiewka, musi blisko jest cmentarz. Tam go pochowali.
– Ciemno się robi – mruknął Gąsiorowski. – Upiry pewnie z kurhanów wyłażą. Strach tędy jechać.
Sienieński rozejrzał się dokoła. Zbliżali się już do jaru, w którym znajdowała się wioska. Okolica była pusta i ciemna. Przez cały dzień padał deszcz, pod wieczór ustał, ale z nasiąkniętej wilgocią ziemi wstały szybko mgliste opary. Było chłodno, delikatne krople mgły osadzały się na metalowych częściach tręzli, na guzach i kołpakach. Gdy wjechali między skały, Janusz zorientował się, że lada chwila powinni napotkać drogę do wioski. Teraz z prawej musi stać krzyż, a za nim...
...Krzyż wyłonił się z mglistych tumanów. Ale jego kształt nie spodobał się Sienieńskiemu. Ponaglił konia, przypadł bliżej, a potem okrzyk przerażenia dobył się z jego piersi. Na starym przydrożnym krzyżu wisiały dwa trupki. Dwoje małych dziatek... Ciała kołysały się wolno, poruszane przez lekki wiaterek, skrzypiały naprężone sznury...
– Spasi Chryste! – jęknęła Jewka. – Zgiń, przepadnij, maro!
Przeżegnali się w milczeniu. Janusz uderzył konia ostrogami, zjechał na drogę za krzyżem. W głębi jaru, nad rzeczką, mgły już nie było. Ale nie było też wsi. Zamiast niej Sienieński widział niewyraźne zarysy ruin i pogorzelisk. Z niektórych unosiły się jeszcze wątłe smużki dymu.
– Tatary – wycedził przez zęby Żmogus. – Tatary tędy przeszli. Miałem rację, że ordy się ruszyły.
Zjechali wolno do jaru. Konie zaczęły parskać trwożliwie, bo tu i ówdzie leżały trupy. Wieś była zrujnowana. Ordyńcy spalili chałupy, zagarnęli chłopów w jasyr; wymordowali dzieci i starców, którzy nie wytrzymaliby dalekiej drogi na Krym. Z karczmy i otaczających ją szop pozostały wśród popiołów tylko na wpół spalone belki i osmalony komin...
Z trudnością odszukali miejsce, w którym stała kiedyś mała drewniana cerkiewka. Janusz pierwszy zeskoczył z siodła, pierwszy wszedł między groby. Odtrącił nogą trupa starego popa, który leżał na jednej z mogił, przeszedł dalej, szukając świeżego kopczyka. Gąsiorowski i Żmogus wpadli za nim. Szybko przetrząsnęli chaszcze i krzewy, obeszli cały cmentarzyk dokoła. Ale nigdzie nie widać było żadnej świeżej mogiły. Janusz wszedł na pogorzelisko, ale cerkiewka nie miała katakumb. Zatrzymał się rozwścieczony, zdyszany, spocony. Gąsiorowski i Żmogus przypadli do niego, równie wściekli.
– I co, nie ma grobu!
– Po coś nas tu wlókł!
– Musi być! – rozdarł się Sienieński. – Szukajcie dobrze! Musi gdzieś tu być!
– Ty sam szukaj! Przywlokłeś nas tutaj z Kamieńca na śmierć! Orda wokół, a my wleźliśmy jakoby wilkowi w paszczę!
Spojrzeli na siebie jak rozżarte psy.
– To co zrobili z ciałem? Rzucili psom na pożarcie?!
Wszyscy zamilkli. Spojrzeli na Jewkę. Ta uśmiechnęła się tajemniczo, rozejrzała dokoła, a potem podeszła do pogorzeliska, odnalazła miejsce, z którego unosiła się smużka dymu. Długo patrzyła na dym, na popiół i żar, w końcu odwróciła się do Janusza.
– Nie widzę nic – powiedziała ze smutkiem. – Dusze tu wkoło się unoszą. Sysuny wyjdą z ziemi w nocy. Uchodźmy stąd!
– To lepiej spójrz jeszcze raz – mruknął Sienieński. – Po to cię wziąłem, wiedźmo, cobyś patrzyła, wróżyła i znalazła ścierwo Łahodowskiego. Patrz, wściekła suko! – Chwycił ją za ramię i popchnął brutalnie. – Patrz, gdzie leży. Wpatrz się w ten popiół, dobrze radzę!
– Powoli, powoli – mitygował Gąsiorowski i położył dłoń na szabli. – Po coś nas tu ściągnął? Co mi po łbie infamisa, kiedy mogę stracić własny.
– Ten łeb... – wydyszał Sienieński – jest wart dziesięć tysięcy czerwonych.
Gdzieś daleko rozległo się wycie wilka. Zawtórowało mu drugie, trzecie, czwarte. Konie poczęły parskać trwożliwie.
– Poszaleliście wszyscy! – wykrzyknęła Jewka. – Poszaleliście! Noc już prawie, wilki tu zaraz będą.
– Na koń – mruknął krótko Janusz. – Zaszyjemy się gdzieś na skałach. A jutro ruszamy do Kamieńca.
Szybko wskoczyli na wierzchowce. Było już ciemno, na niebie pojawił się wąski sierp księżyca. W półmroku straszyły pogorzeliska chałup, nagie drzewa wyciągały swoje konary w stronę podróżnych. W ciemności każdy krzak zdawał się skrywać przyczajonego Tatara, w każdym wykrocie czaił się sysun, a między drzewami lada chwila mogły zaświecić czerwone oczy upiora.
Byli już przy rozstajach, gdy Janusz przypomniał sobie o czymś. Zawrócił do krzyża, na którym kołysały się dwa małe ciała, wydobył szablę i jednym szybkim ruchem odciął powieszone dziatki od powroza. Trupki upadły na ziemię. Sienieński zeskoczył z konia. Miał twarde serce, ale mimo wszystko nie mógł pozostawić tutaj tych dzieci.
– Pochowamy te dziatki – mruknął do Gąsiorowskiego. Ten zeskoczył z konia. Sienieński chwycił koniec powroza i powlókł martwe ciała przez krzaki. I nagle zatrzymał się zdumiony. Wśród trawy dostrzegł świeżo usypany grób. Maleńki kopczyk uszedł wcześniej ich uwagi. Janusz puścił sznur, przyskoczył z bijącym sercem do mogiły. – Chodźcie tutaj! – zakrzyknął. – Tu leży nasze dziesięć tysięcy!
* * *
Szybko poczęli odgarniać ziemię na boki. Nie mieli łopat, odrzucali piasek gołymi rękoma, nawet Jewka ryła w nim pazurami. Po chwili dotarli do wilgotnej materii. Sienieński rozejrzał się dokoła, zdjęty nagłym lękiem. Przez chwilę miał wrażenie, że śledzą go czyjeś oczy. Serce zabiło mu mocno. A potem zerwał całun, odrzucił na bok i spojrzał w dół.
Łahodowski leżał spokojnie. Nie wstał i nie rzucił się Sienieńskiemu do gardła. Janusz widział, jak wcześniej Żmogus przygotował ukradkiem osinowy kołek, i uśmiechnął się. Imć pan Tomasz nie został upiorem. Pal go zresztą diabli. I tak liczyła się tylko głowa.
– Dajcie piłę – mruknął do swych kompanów. Gąsiorowski szybko wetknął mu ją w dłoń. Sienieński podźwignął ciało. Nie szło mu to łatwo, ale Żmogus i Gąsiorowski skoczyli z pomocą, podnieśli martwe ciało. Wówczas Sienieński przeciągnął piłą po gardle trupa. Ciął szybko, wprędce ostrze zazgrzytało o kręgosłup. Tu poszło nieco gorzej, w końcu jednak kości poddały się. Sienieński uniósł głowę w górę. Nie patrząc na wpółotwarte oczy, na poczerniały język, włożył szczątek do worka, zasznurował, podał Żmogusowi. Dopiero teraz dostrzegł, jak bardzo drżały mu dłonie. Do kroćset! Czynił w życiu różne rzeczy, zabijał ludzi z zimną krwią, ale nigdy nie obcinał trupowi głowy piłą.
Szybko zasypali bezgłowe ciało w grobie. Gąsiorowskiego chwycił nagły skurcz. Zerwał się i pobiegł w krzaki, skąd Sienieński usłyszał, jak wypruwa sobie żywot. Jemu samemu zakręciło się w głowie. Nawet Żmogus, choć gruboskórny jak to zwykle Żmudzini, splunął kilkakroć na trawę i przeżegnał się nabożnie.
– Ruszamy! – rzucił Janusz, gdy wstali znad grobu. –Do Krasiczyna mamy pięć dni drogi.
* * *
Już następnego dnia wieczorem wjechali w ludniejszy kraj. Podążali szybko, nie odzywając się wcale do siebie, nie patrząc wstecz. Konie pomęczyły się od prędkiej jazdy. Ich boki pokryły się pianą, pod koniec dnia zwiesiły głowy, szły wolno, potykały się na kamieniach. Jeszcze nim zapadł zmrok, znaleźli schronienie w małej karczmie o dwie mile przed Buczaczem. Szybko pozostawili konie czeladzi, a sami weszli do izby, usiedli przy ogniu i długo popijali w milczeniu grzane lubelskie wino. Za oknem dogorywał powoli czerwony blask zachodu. Milczeli. Wreszcie pierwszy odezwał się Żmogus:
– Jest kłopot z tą głową. Zaczyna śmierdzieć.
– Trzeba będzie wsadzić ją w dzban z winem – mruknął Sienieński. – Tak uczynili Turcy z głową imć pana hetmana Żółkiewskiego, pamiętacie? Myśmy uszli wtedy spod Mohylewa, a Żółkiewski z Koniecpolskim zostali...
– Powiadają po dworach, że hetman do końca chciał bronić granic Rzeczypospolitej – powiedziała Jewka. – Konia mu podawali, ale nie chciał uchodzić.
– Głupio gadasz. Żółkiewski kulę z rusznicy miał w kolanie, jeździć konno nie mógł. Stary zrzęda był z niego. Męczennikiem chciał zostać, jak prorok jaki. To i hyc – Turcy zdjęli mu łeb z karku i powieźli Osmanowi.
– Zaraz, a gdzie jest głowa? – zapytał Sienieński. – Kto ją ma?
– Ja... Ja, chyba mam w jukach – odezwał się Żmogus.
Skądś, chyba ze stanu, doszedł do nich słaby okrzyk.Zerwali się na nogi. Sienieński poczuł, jak jego serce poczyna bić coraz szybciej i szybciej... Skoczył do sieni. Potem wpadł do stanu i... oniemiał.
Koń Żmogusa stał rozkulbaczony, juki spoczywały obok wierzchowca, a na środku stajni leżała odcięta głowa Łahodowskiego, ślepiąca na Janusza żółtymi białkami oczu spod niedomkniętych powiek. A o dwa kroki od niej stali trzej przerażeni stajenni. Rozdziawili szeroko gęby, wytrzeszczyli oczy... Jeden z nich żegnał się nabożnie.
Janusz poczuł, że serce podeszło mu do gardła. Jednym szybkim ruchem chwycił głowę za włosy i wcisnął ją do worka. Spojrzał na oniemiałych pachołków.
– Chcieliście ją ukraść, ścierwa! – wydyszał. A potem wysunął pistolety z olster. Podszedł wolno do stajennych. Już wiedział, co musi uczynić. Już był pewien... – Kraść chcieliście, co?! – sapał. – No, to teraz będziecie mieli.
– Łaski, panie – zaskomlał pierwszy z nich. Runęli na kolana. Któryś chciał podpełznąć do Janusza, ale powstrzymał się. Wzrok Sienieńskiego był lodowaty.
– Janusz, szczo ty? – krzyknęła z tyłu Jewka.
– Ubiję ścierwa – zasyczał i przyłożył pistolet do głowy pierwszego z pachołków. A wtedy Jewka rzuciła się w jego stronę, chwyciła uzbrojoną rękę, drapieżna jak kocica odgięła mu dłoń do tyłu. Rozwścieczony odepchnął ją od siebie. Rzuciła się nań znowu, jej paznokcie wbiły mu się w dłoń jak szpony.
Szlachcic zaklął; palec obsunął mu się na spuście. Padł strzał; był tak głośny, że zdawać by się mogło, iż rozsadzi ściany karczmy. Spłoszone konie poprzysiadały na zadach, poczęły rzucać się na uwiązach. Sienieński rozejrzał się dokoła, spojrzał na Jewkę, na Żmogusa i Gąsiorowskiego.
– Na koń! – krzyknął. – Odjeżdżamy stąd!
* * *
I znów siedzieli w karczmie przy piwie. Był wieczór, słońce zachodziło krwawo. Przez błony w oknach prześwitywała czerwonawa poświata... Czekali... Tym razem Janusz nie zostawił głowy w jukach. Miał ją przy sobie w dzbanie z miodem. Upłynęły już dwa dni, a że jak na tę porę roku było dość ciepło, głowa poczęła się psuć i śmierdzieć słodkawą zgnilizną. Janusz miał nadzieję, że w miodzie przetrwa przynajmniej przez tydzień. A to wystarczyło, aby spokojnie dojechać do Krasiczyna i podzielić się dziesięcioma tysiącami złotych.
Ano właśnie, pomyślał, podzielić. Wypadało na to, że każdemu przypadnie po równo. Pewnie Jewka też będzie chciała swoją część. To by znaczyło, że otrzyma dwa i pół tysiąca czerwonych. Trzeba będzie przechytrzyć głupią babę, nagadać coś, żeby oddała mu dukaty. A potem zniknąć, zaszyć się gdzieś na Litwie... Zresztą ona i tak by go nie znalazła.
Siedzący przy oknie Żmogus nadstawił ucha. Potem pochylił się do Janusza.
– Konie – mruknął. – Jazda sroga.
Już po chwili usłyszeli wyraźnie łoskot końskich kopyt. Na podwórzu przed karczmą rozległy się krzyki, brzęk stali. Janusz przesiadł się tak, aby mieć przed sobą drzwi. Ukradkiem pod stołem odciągnął skałkę pistoletu. Żmogus wydobył kindżał, schował go w rękawie, Gąsiorowski sprawdził, czy szabla wychodzi dobrze z pochwy. Czekali...
Drzwi otwarły się z trzaskiem. Do karczmy weszło sześciu panów braci. Pierwszy z nich – wysoki, postawny, miał na głowie lisi kołpak. Drugi, młodszy, przyodziany był w tatarską misiurkę i kolczugę. Trzeci, z łukiem przewieszonym przez ramię, zmrużył nienawykłe do światła oczy. Trzej ostatni wyglądali na ludzi pośledniejszej kondycji. Jeden był niski, przysadzisty, w kołpaku z czaplim piórem, z blizną na skroni i zapadniętym lewym okiem, dwaj pozostali wysocy, żylaści, jeden z rapierem zamiast szabli. I nie trzeba chyba dodawać, że już na pierwszy rzut oka nie spodobali się Sienieńskiemu.
Tymczasem nieznajomi podeszli bliżej. Ten w kolczudze obrzucił uważnym spojrzeniem Sienieńskiego. Jego uwadze nie uszła czarna szabla przy boku szlachcica, trzy blizny na gębie – jedna szpecąca brew.
– Waść jesteś Sienieński? – zapytał ten w lisim kołpaku. Jeszcze jeden lisowczyk, pomyślał Janusz. Od czasu gdy wyczyny dawnych chorągwi pana Lisowskiego stały się sławne, każdy pierwszy lepszy zawalidroga sprawiał sobie lisią czapę.
– A waszmościowie czego sobie uważacie?
– Przyszliśmy po głowę.
Wysoki powiedział to ot tak, po prostu.
– Po głowę? Po moją głowę? No cóż... – Janusz położył sobie dłoń na szyi i poruszył w górę. – Jak widzicie, siedzi mocno. Ciężko będzie zdjąć ją z karku.
– Twój łeb rzucimy psom. My chcemy głowy Łahodowskiego.
Sienieński milczał. Spojrzał ukradkiem na obu swoich ludzi.
– Responsu czekam – zagrzmiał wysoki.
– Ot, masz respons! – wybuchnął Janusz. Jednym szybkim ruchem wyrwał pistolet spod stołu i wypalił w same piersi nieznajomego szlachcica. Huk wstrząsnął ścianami izby.
Lisowczyk chwycił się za piersi, padł na kolana, a z ust buchnęła mu krew.
– Do szabel! – wrzasnął Sienieński i sam pierwszy wskoczył na stół. Wokół zamigotały błyskawice obnażonych kling. Żmogus błysnął kindżałem, rzucił nim i jeden z przeciwników zwalił się ranny w bok. Janusz wpadł na wysokiego draba w kolczudze. Zabrzękły zderzające się ostrza szabel. Przeciwnik ciął Sienieńskiego z podlewu, odbił ostrze, przyciął w kiść, potem wlew i na odlew. Janusz odpowiedział szybkim cięciem w krzyż, pchnął, a potem sam zszedł z linii ciosu. Ktoś strzelił doń z bliska! Chybił! Huk wystrzału o mało nie urwał Sienieńskiemu głowy. Jak błyskawica odskoczył, przysiadł na piętach, przepuścił ostrze górą i pchnął od dołu, czyniąc przeciwtempo.
Ktoś kopnął stojący pod stołem dzban. Wino wylało się, a głowa Łahodowskiego potoczyła się spomiędzy skorup pod nogi walczących. Żmogus ciął chudego szlachetkę w pierś i rubinowe krople krwi trysnęły na sponiewierany ludzki szczątek. A w chwilę później zakrwawione ciało zwaliło się na brudne deski tuż obok głowy. Sienieński rąbał się nad nią z mężczyzną w kolczudze. Przez długą chwilę walczyli jak równy z równym, potem Janusz pokazał swój szermierczy kunszt. Szybko uczynił zwód i pchnął.
Ostrze husarskiej szabli przebiło ogniwa kolczugi, wbiło się w brzuch. Przeciwnik jęknął krótko, padł na twarz. Opadł tuż przed głową Łahodowskiego, charczał, pluł krwią... Wyciągnął rękę po ten szczątek, ale Sienieński kopnął głowę; potoczyła się w kąt. Zaraz po tym z prawej i lewej przypadło do Janusza dwóch następnych przeciwników – opasły szlachcic z zapadniętym lewym okiem i wysoki chudeusz z rapierem. Sienieński przysiadł, skulił się, unikając cięcia szabli, wyskoczył na środek izby. Z boku przyskoczył doń Żmogus, który już uporał się z poprzednim przeciwnikiem. Sienieński dostrzegł kątem oka, jak Gąsiorowski chlasta szablą w łeb żylastego szlachcica...
Janusz zwarł się na środku izby z grubym szlachetką. Przeciwnik miał krzepę w garści, szabla Sienieńskiego zadrżała po ciosie w pierś. Janusz przyciął z nadgarstka w kiść, odbił potężne uderzenie i przyciął na odlew, sparował cięcie i przyciął wręcz. Dalej walczyć już nie musiał – opasły szlachcic skoczył bowiem ku oknu. Gdyby nie brzuch, można by rzec, iż uciekał jak łania. Do drzwi drogę zastawiał mu Żmogus, więc wskoczył w okno, rozbijając ramę, a gdy z trudnością przeciskał swoje cielsko przez otwór, Janusz dopadł go w ostatniej chwili. Szybko jak błyskawica wzniósł szablę do cięcia i chlasnął szlachcica po wypiętym zadzie. Grubas ryknął z bólu, szybko przesunął się przez otwór, a potem wypadł prosto w błoto na podwórzu. Janusz nie ścigał go. Odwrócił się powoli. Najpierw usłyszał jęki i biadolenia karczmarza, potem przesunął spojrzeniem po leżących na podłodze ciałach, wsłuchał się w jęki rannych. Obok Gąsiorowski opatrywał ranę Żmogusa, w izbie unosił się jeszcze dym po wystrzałach. Sienieński przyklęknął przy jednym z jęczących wrogów i otarł ostrze szabli połą jego żupana.
* * *