Читать книгу Krzyżacka zawierucha - Jacek Komuda - Страница 6
Bogurodzica dziewica, Bogiem sławiena Maryja,
U twego syna Gospodzina Matko zwolena, Maryja!
Zyszczy nam, spuści nam.
Kyrieleison.
ОглавлениеBolko pozbył się strachu. Nic już nie myślał, niczego się nie bał. Opuścił kopię wprost w szczelinę tarczy i rwał ramię w ramię z innymi, w linii, która szybko poczęła rozdzielać się na pojedyncze grupy jeźdźców.
Krzyżaccy kopijnicy skoczyli im na spotkanie. Chwilę pędzili na wprost siebie. Pancerna pięść kolczasta od kopii! I na wprost niej żelazna lawina, gotowa zdruzgotać ją całym ciężarem.
Chrzęst zbroi, krzyk ludzi, rżenie koni!
Zderzyli się!
Nawet przed księdzem proboszczem nie potrafiłby przypomnieć sobie, co tak naprawdę się stało. Po prostu nagle wjechali w linię jeźdźców w niemieckich i mediolańskich płytach. Rozległ się grzmot, chrzęst łamanych kopii...
Nie złamał drzewca, nie wypuścił broni, nie uderzył nikogo, bo nikt nie znalazł się na jego drodze. Żelazna lawina zmiotła krzyżackich kopijników, dosłownie zdeptała kopytami, a potem, jak niepowstrzymana górska rzeka przewalająca się przez zaporę, spłynęła na pachołków, strzelców i rycerzy walnego hufu.
Nawałnica spadła niespodziewanie. Zwichrzyła szeregi krzyżackiej jazdy. Bolko uderzył kopią, wyczuł bardziej, niż usłyszał, że drzewce łamie się z trzaskiem, cisnął broń nieprzydatną w ścisku, porwał za miecz, nie mógł go znaleźć, wyślizgana rękojeść wcale nie znajdowała się na swoim miejscu, u lewego boku. Obok wrzał bój, słyszał brzęk stali, ryk ścierających się w walce ciężkozbrojnych, okrutny kwik koni.
Poczuł dwa ciosy, jeden w pierś, drugi w hełm, z boku. Wstrząśnięty, przerażony, popychany z tyłu przez pachołków miotał się w siodle z wysokimi łękami.
Nie miał czym walczyć! Nie było miecza! Do kroćset!
Rąbnął na odlew pancerną rękawicą kapalin krzyżackiego knechta, zastawił się tarczą. Cios buławy przygiął go do tylnego łęku, zostawił na pawężce dwa wgłębienia, wrył się głęboko w malunek czarnego orła w żółtym polu.
Bolko porwał prawą ręką za lewy bok. Rozpaczliwie szukał miecza. Czyżby odczepił się? Upadł? Zginął w zamęcie!
I wtedy namacał go; broń sama wskoczyła mu w rękę. A kiedy szarpnął za rękojeść i zwrócił głowę w prawo, w lewo – wszak Sulima na tarczy zobowiązywała – zamarł, bo już... nie było z kim się bić. Zamiast krzyżackich łbów i białych płaszczy dostrzegł przed sobą morze pochylonych karków, pleców i ramion pierzchającej zaciężnej konnicy.
– Bij zabiiij! – dobyło się z tysięcy rycerskich gardeł. – Na nich! Z mocą boską!
Koń Bolka porwał za pierzchającymi, rzucił się w pogoń razem z innymi, nie mając zresztą innej drogi, bo z tyłu napierały nań coraz nowe polskie zastępy. Kątem oka dojrzał krótką scenkę, krzyk poraził jego uszy skryte pod blachą hełmu.
– Książę Żagański zabit!
– Na śmierć!
Przeoczył chwilę, gdy Mikołaj Skalski zwarł się z rosłym brodaczem w niemieckiej płycie. Gdy rąbnął mieczem z góry, poprawił na odlew. Pod jego ciosem pękła tarcza z gryfem, ostrze zawadziło o naramiennik, pozostawiając szeroką szczerbę. A Bernard Szumborski zasłonił się ręką w żelaznej rękawicy, widząc, jak z boków dopadają go giermkowie Skalskiego, opuścił miecz, chwycił za ostrze.
– Stać! Poddaję się! – ryknął. – Stójcie, szlachetni panowie! Dość już!
Słowa zginęły w łoskocie kopyt, w brzęku blach, dźwięku zderzających się ostrzy.
Bolko widział, jak na jego oczach przestaje istnieć walny huf krzyżackiej armii, jak jazda wroga zmieciona i zmieszana atakiem rycerstwa z Wielkiej Polski rzuca się do ucieczki.
Pędził i gonił ich z innymi. Krzyżacy pierzchli w dwie strony – część konnicy w lewo, przepychając się i tratując, na trakt wiodący do Złotowa, reszta w prawo – ku Chojnicom i Tucholi.
Nikt ich nie ścigał. Z piersi rycerzy polskich wydarł się gromki ryk zwycięstwa, bitewna wrzawa, krzyki i zawołania rodowe.
– Teraz! – zakrzyknął rozgorączkowany Górka. – Na wagenburg, mości panowie! Bić Teutonów! Prać ciurów, wozy brać!
– Gorze nam! – ryknął Jan z Rożnowa. – Stać, mości panie wojewodo! Ścigać Niemców! Gonić, łapać! To zaciężni! Zbiorą się, tył nam zajdą!
Nikt go nie słuchał, nikt nie zważał na słowa. Ława rycerzy puściła się pędem w stronę taboru krzyżackiej armii. Bez szyku, bez ordynku, jakby całą swoją masą chciała zmieść bojowe kolasy.
Wagenburg rozłożył się na szczycie wzniesienia, ślepiąc na nadciągających wąskimi szczelinami strzelnic, czarnymi oczkami armatnich luf, odstraszał lasem włóczni, halabard, rohatyn, ozdobiony kitami dymków unoszących się z lontów i maźnic ze smołą.
Uderzyli o drewniane ściany i płoty jak żelazna lawina. I pierwszy raz w tej bitwie fala polska rozbiła się na tych zaporach jak na kamiennym murze. Konie kwiczały, padały, przysiadały na zadach przypierane do ustawionych skośnie wozów. Nie mogli sforsować zapory ani cofnąć się, bo z tyłu z pieśnią na ustach waliły coraz to nowe zastępy rycerstwa.
Bolko rąbnął bezsilnie mieczem drewnianą ścianę, zza której wychylały się kapaliny kuszników i strzelców. Zawrócił konia, chcąc przebić się w tył, z dala od taboru, ale przemożny napór niósł go wprost na zapory. Obok walczył ojciec, wywijał mieczem i krzyczał coś, co ginęło w chaosie.
Suchy, gorący grom. Pierwszy, drugi, trzeci... Kamienne kule bombard wpadły w gęstwinę z przerażającym hukiem, masakrując ludzi i koni, łamiąc zwierzętom nogi, strącając jeźdźców pod kopyta.
Ława rycerstwa poczęła się dusić, szamotać, krzyczeć – odwrotu nie było.
– Bolkooo! – ryknął Jan z Rożnowa. – Sam tu, do boku trzymaj się, synu! Za mną!
Wiedział, co teraz nastąpi. Głuchemu grzmotowi dział zawtórował świst bełtów, jęk zwalnianych cięciw, suche gromy hakownic i piszczeli.
Dym i śmierć uderzyły w nich gorącym podmuchem. Słysząc kwik padających koni, jęki rannych i dobijanych, starosta nie bawił się w rycerskie konwenanse. Obrócił konia na zadzie, wbił się w gęstwinę płyt, brygantyn i płatów, bił swoich własnych kompanów, grzmocił po karkach płazem, torując sobie drogę z powrotem.
– Bolkooo! Za mną! Bywaj tu!
Młody Zawisza skoczył śladami ojca. Tuż obok huknął wystrzał, czyjś koń stanął dęba, Bolko zobaczył przez chwilę kopyta zawieszone tuż przed twarzą. Dostał cios, poleciał w bok, gdyby nie to, że uderzył ramieniem w tarczę ojca, grzmotnąłby o ziemię.
Powoli i brutalnie torowali sobie drogę w dzikiej gęstwinie koni i okutych w żelazo jeźdźców. Za nimi szedł Wojciech, stary pachoł, uchodził giermek Siemaszko, bo przy drewnianych ścianach wagenburga szczerzyła zęby krzyżacka kostucha z katowskim mieczem.
Aż wreszcie wyrwali się z kłębowiska, gdzie nikt już nie dowodził, nikt nie ogarniał tego, co się działo. I podczas gdy jedni ginęli lub w rozpaczy uderzali żelaznymi piersiami o wozy, inni napierali na nich z tyłu, spodziewając się łatwego łupu i zdobyczy.
A ze zwichrzonych szeregów coraz to wypadali zbrojni, powiewając zdobycznymi chorągwiami lub śpiesząc do obozu z wieścią o zwycięstwie.
– Wiktoria, mości panowie! – krzyczał Paszko Gniewosz z Grzymisławic, wywijając nad głową czarno-złotą chorągwią Mikołaja von Koeckritza. – Drugi Grunwald!
– Pobici Niemce psubraty i Krzyżaki! – darł się Jakub Chotka.
– Miodu dajcie!
– Piwa!
– Wiwat król! Wiwat Korona Polska!
– Do dna, do dna!
– Módlcie się za nas, Matko Boża i anieli niebiescy – syknął Jan z Rożnowa. – Do króla, zanim będzie za późno!
– ...ślubuję moim rycerskim słowem, męstwem i godnością, że stawię się w oznaczonym terminie sam własną osobą, z wykupem lub na żądanie waszej mości. A wszystkich obecnych biorę na świadki mego ślubowania – rzekł Szumborski, unosząc ku górze dwa palce.
Ucałował podany mu krzyż, przeżegnał się.
– Pozwólcie, mości panie, oddalić się, zebrać czeladź i porachować straty. Dałem słowo, że stawię się za waszym słowem, gdzie chcecie – jako jeniec.
– Zezwalam! Idźcie w pokorze i głoście nowinę o naszym zwycięstwie! – rzekł Mikołaj Skalski.
Szumborski wstał z kolan, chwycił wodze konia, wbił trzewik w strzemię. Podciągnął się i usadowił w siodle.
Ale bynajmniej nie ruszył w stronę Chojnic.
Skoczył na skraj lasu, dokąd uciekały krzyżackie niedobitki z pola walki.
– Szybciej! – zagrzmiał Jan z Rożnowa. – Puszczajcie! Do króla. Jezu Chryste.
1 Chodzi oczywiście o Bernarda Szumborskiego, który przez Polaków nazywany był Szumborskim, a przez Niemców von Zinnenberg.