Читать книгу Jaksa. Bies idzie za mną - Jacek Komuda - Страница 8
Оглавление– Przebacz mi, ojcze, bo zgrzeszyłem. Obraziłem Boga następującymi grzechami... – Zwykle po tych słowach przestaję ich słuchać.
W końcu co mi powie Lis, ten dziewiętnastoletni rudzielec ze śladami trądziku na twarzy? Jak grzeszył? Gniewem? Trudno się nie wściekać. Obżarstwem? Przecież przymieramy tu głodem. Zabijał? Ja też. Przeklinał? Nic innego nie pozostało, jak tylko kląć w bezsilnej furii.
Chłopak mamrotał swoje grzechy, klęcząc z pochyloną głową obok pniaka, na którym siedziałem. Upierają się, żebym spowiadał ich tak, jak w konfesjonale, zamiast zwyczajnie porozmawiać. Zależy im na tych pozorach, choć żaden od dawna nie był w kościele. Wierzą, że pomogę zbawić im dusze, że po tej całej beznadziejnej walce będzie czekać na nich nagroda lub przynajmniej że nie spotka ich kolejna kara. Obiecuję im to, choć sam wtedy grzeszę kłamstwem. Bóg nie zwraca uwagi na nasze prośby. On słucha zwycięzców. Najpierw aryjskiej rasy panów, dziś czerwonych olbrzymów. Igrzyska trwają w najlepsze, a my jesteśmy jedynie najmarniejszym skomlącym pomiotem, rzuconym między nich na Jego arenie.
– ...proszę o pokutę i rozgrzeszenie. – Lis podniósł głowę i spojrzał na mnie.
– Bóg Ojciec Miłosierdzia, który pojednał świat ze sobą przez śmierć i zmartwychwstanie swojego Syna, niech ci udzieli przebaczenia, przez posługę Kościoła i ja odpuszczam tobie grzechy, w imię Ojca, Syna i Ducha Świętego. – Po tylu latach wypowiadam tę formułę mechanicznie i bez zastanowienia.
– Amen. – Zawsze podobało mi się to westchnienie ulgi.
– Za pokutę odmów dziesięć Zdrowasiek i trzy Ojcze Nasz podczas czyszczenia broni. Pan odpuścił ci grzechy. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, idź w pokoju. – Pożegnałem go znakiem krzyża.
Chłopak wstał z klęczek, a ja dźwignąłem się z pniaka. Spojrzał na mnie spod rudej grzywki zielonymi oczami dziecka.
– Dziękuję, Ksiądz – powiedział i podał mi rękę.
– Nie ma sprawy. Idź czyścić karabin.
Odszedł, a ja wyciągnąłem papierosa. Odpaliłem go zdobyczną benzynową zapalniczką, zastanawiając się, czy rabowanie trupa podpada pod kradzież, jeśli się najpierw człowieka postrzeliło w brzuch, a potem dobiło bagnetem. Są na tym świecie rzeczy i sytuacje, o których nie uczą w seminarium... Zaciągnąłem się głęboko, wyrzucając z głowy takie rozważania. Nie jestem tu od myślenia, tylko od posługi. No i strzelania. Paliłem, a drzewa szumiały wokół w zapadającym zmierzchu. Polski las, dopóki my się w nim kryjemy. Polski, póki my żyjemy.
Chwilę później podszedł do mnie Bury. Dowódca oddziału, którego rangę można było rozpoznać jedynie po czapce. Mundur miał brudny i połatany, dokładnie taki sam, jak my wszyscy.
– Wyspowiadaj mnie, Ksiądz. – Jego oczy były spokojne jak zawsze, ale głos zdradzał niepokój.
– Aż tak źle? – zapytałem, gasząc niedopałek pod butem.
– Wrócił zwiad. Lekko nie będzie. – Bury zawsze był oszczędny w słowach.
Ponownie usiadłem, dowódca ukląkł i zaczął spowiedź. Zabijał. Pałał gniewem. Klął. Nic nowego. Wciąż te same grzechy, opowiadane wszystkowiedzącemu Bogu z prośbami o przebaczenie. Niekończąca się litania żalu, bólu i strachu, której nie słuchał już nikt oprócz mnie.
Bury skończył, a jego miejsce zajęła Czajka. Później Topol, Suchy, Kot, Zygfryd... Sęk pniaka boleśnie wbijał mi się w tyłek, ale wiedziałem, że wyspowiadam dziś ich wszystkich. Sam nie opowiem moich występków nikomu. Bóg i tak o nich wie, tyle tylko, że ma je w dupie.
Dowódca zarządził zbiórkę po zmroku. Staliśmy skupieni wokół ogniska. Cały pluton, w sumie około pięćdziesięciu osób. Bury mówił już spokojnym głosem, jakby planował defiladę.
– Wróciło rozpoznanie z Psigacic. Główne siły czerwonych opuściły miasteczko, zostały dwa plutony, na oko z osiemdziesięciu ludzi. Ze sprzętu zostawili sobie jeden czołg i haubicę. Wygląda na to, że zamierzają tam obozować dłużej. Ich zadaniem jest prawdopodobnie wytropienie i wyeliminowanie nas i innych grup. Dlatego przywitamy ich pierwsi.
Lekki szmer rozniósł się wśród żołnierzy, ale w sumie nikt nie był szczególnie zaskoczony. Lepiej walczyć, niż czekać, aż zagonią cię jak zwierzę i zarżną.
– Nie spodziewają się ataku, myślą, że jest nas tutaj znacznie mniej – kontynuował. – Uderzamy o piątej nad ranem z dwóch stron. Hrabia z jedną drużyną od zachodu, reszta ze mną od południa. Lasem możemy podejść właściwie aż pod pierwsze budynki. Wchodzimy po cichu, jak najdłużej bez strzelania. Zdejmować wartowników bagnetami. Staramy się spotkać przy szkole, to duży parterowy budynek, czerwoni urządzili sobie w nim koszary. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, podejdziemy tam niezauważeni. Wtedy wrzucamy przez okna granaty i walimy do uciekających. Jasne?
– Tak jest. – Ciche głosy zdawały się wyrażać powątpiewanie, że wszystko pójdzie tak łatwo.
– Moja drużyna wyrusza o trzeciej. Hrabia po godzinie. – Odprawa dobiegła końca.
W obozie zapanowała cisza. Każdy, czyszcząc broń, jak mantrę powtarzał swoją pokutę. Zaklinali swoje karabiny i pistolety, w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Ostrzyli i polerowali bagnety w rytm kolejnych Zdrowaś Mario, aby nie zawiodły ich w jutrzejszej walce.
* * *
– Ksiądz, wstawaj. Już czas. – Bury potrząsnął mnie za ramię, wyrywając z płytkiej drzemki. Dziwne, myślałem, że nie zasnę, zwykle przed akcją mam z tym problemy. Widać wszystko z czasem powszednieje, zabijanie i groźba śmierci również.
Jesienna noc była chłodna. Nad ściółką wilgotny opar mgły przelewał się wśród pni. Szybkimi ruchami rozgrzałem zastałe z zimna mięśnie i podążyłem z oddziałem.
Nocny las nigdy nie jest cichy. Ożywa głosami zwierząt śpiących za dnia, szepce wiatrem poruszającym korony drzew i cicho śpiewa wodą w niewielkich strumieniach.
Starając się nie zakłócać tych melodii, brnęliśmy przez ciemny bór w kierunku miasteczka. Szedłem w drużynie Burego, obchodzącej Psigacice tak, żeby wejść od południa. W nikłym świetle szarzejącego przedświtu potykałem się o wystające korzenie, starając się skupić wyłącznie na marszu. Mocno zaciskałem szczęki, czując, jak żołądek z nerwów podchodzi mi do gardła. Może i przyzwyczaiłem się już do tej beznadziejnej walki, ale i tak przed potyczką zawsze chciało mi się rzygać.
O czwartej trzydzieści dotarliśmy na miejsce. Zagajnik podchodził prawie pod same zabudowania, byliśmy więc dobrze osłonięci. Kryjący się za kępą zarośli Bury przywołał nas gestem. Kucnęliśmy wokół niego, gotowi wysłuchać ostatnich rozkazów.
– Lis, Czajka, Ksiądz, Suchy i ja ruszymy przodem. Rozsypujemy się między budynki, zdejmujemy czerwonych bez hałasu. Każdego z nas ma ubezpieczać z tyłu dwóch ludzi. Zaczynamy strzelać w ostateczności. Kierujemy się w stronę centrum, do ratusza.
Ostatnie pół godziny oczekiwania jest zawsze najgorsze. Strasznie chciało mi się palić, ale musiałem się powstrzymać. Kucałem w zaroślach, żując młodą gałązkę świerku, a nerwy miałem napięte jak postronki. Wreszcie Bury kiwnął na mnie ręką i ruszyliśmy w stronę pierwszych zabudowań.
Psigacice to nieduże miasteczko. Nie było tu widać śladów walk, „wyzwoliciele” weszli długo po ucieczce Niemców. Teraz wkraczaliśmy my, aby wyzwolić choć kawałek Ojczyzny od nowego najeźdźcy.
Pochylony podbiegłem do tylnej ściany najbliższego budynku. Bury szedł po mojej prawej, Czajka zwinnie przekradała się z lewej. Lisa i Suchego nie widziałem, pewnie zostali gdzieś dalej. Przypadłem do ściany i wyjąłem bagnet z pochwy. Długie ostrze zalśniło w pierwszych promieniach wschodzącego słońca. Ruszyłem, starając się stąpać jak najciszej. Straciłem resztę drużyny z oczu, ale wiedziałem, że właśnie rozchodzą się po miasteczku, cicho siejąc śmierć.
Pierwszego trupa zobaczyłem tuż za rogiem budynku. Całkiem jeszcze żywy, stał tyłem do mnie, paląc papierosa. Zbliżyłem się bezszelestnie i wbijając ostrze od spodu w żuchwę, zamieniłem go w stygnące ciało. Chciałbym powiedzieć, że poczułem, jak dusza z niego ucieka, ale ruscy żołnierze chyba jej nie mają. Jedyne, co z niego się wydostało, to strumień ciepłego moczu plamiący spodnie munduru. Cicho ułożyłem zwłoki na ziemi i ruszyłem dalej. Przemykałem od ściany do ściany, cały czas kierując się w stronę centralnego placu. Wychodząc zza kolejnego narożnika, wpadłem wprost na następnego czerwonoarmistę patrolującego ten teren. Spojrzał na mnie równie zdziwiony co ja, jego wzrok zawiesił się na ociekającym krwią bagnecie w mojej dłoni. Oprzytomniałem ułamek sekundy wcześniej i tylko to uratowało mi życie. Skoczyłem, łapiąc go lewą ręką za twarz i dźgając w szyję. Powaliłem na plecy, wyszarpnąłem ostrze i dziabnąłem jeszcze raz. Zbryzgała mnie gorąca krew, ciało zwiotczało. Leżałem na nim jeszcze chwilę, nasłuchując. Wyglądało na to, że naszej szamotaniny nikt nie usłyszał. Podniosłem się i zobaczyłem, że zza sąsiedniego budynku obserwuje mnie Czajka. Pomachała do mnie i złączyła palec wskazujący z kciukiem w geście gratulacji.
Ruszyliśmy dalej w ciszy. Dotarłem do ostatnich zabudowań przed głównym placem. Cały czas nie było słychać strzałów, wszystko wskazywało na to, że akcja przebiega dokładnie tak, jak zaplanował Bury. Wyjrzałem za róg i rzuciłem okiem na rynek. Na jego północnej linii stał niewielki barokowy kościółek, od wschodu spory parterowy ratusz, obok którego zaparkowany był czołg T-34. Placyk był pusty, jeśli nie liczyć dwóch strażników przy wejściu do tymczasowych koszar. Obok świątyni zobaczyłem przemykające postacie, pewnie drużyna Hrabiego. Pochyleni, unikając wzroku warty, kierowali się w stronę ratusza. Za mną zupełnie znikąd znalazł się Bury. Zawsze dziwiło mnie, jak facet jego postury może poruszać się tak zwinnie.
– Biorę ludzi z granatami i idziemy. Jak się zacznie, ruszajcie w stronę drzwi i walcie do uciekających – szeptem wydał krótki rozkaz i już go nie było.
Chwilę potem poranną ciszę rozdarły odgłosy wybijanych szyb i głośne wybuchy. Ułamek sekundy później strażnicy przy drzwiach padli martwi na ziemię, ustrzeleni przez snajperów drużyny Hrabiego. Wypadłem na plac, ściągając z pleców karabin. Schowałem się za niskim murkiem i wymierzyłem. Czerwonoarmiści, których nie załatwiły granaty, zaczęli wybiegać z budynku, a my otworzyliśmy ogień. To była malownicza rzeź, przy wąskim wejściu rosła sterta trupów. Eksplozje wewnątrz wyganiały ludzi wprost pod nasze lufy.
Pierwszy olbrzym wypadł z domu po lewej. Wyglądał przerażająco. Miał na oko ze trzy metry wzrostu i pepeszę w każdej ręce. Rycząc dziko, strzelał, zupełnie nie szukając osłony. Pokrył ogniem połowę placu, trafiając kilku z naszych, a resztę zmuszając do przerwania kanonady i ukrycia się. Wystawiając lufę ponad murkiem, starałem się strzelać w jego kierunku, ale nie widziałem, z jakim skutkiem. Schowałem się i przysiadłem za osłoną, żeby założyć nowy magazynek, gdy drzwi domu za mną wyleciały z zawiasów. Wyszedł z niego drugi wielkolud i od razu zgarnął kilka trafień w brzuch od Czajki, kryjącej się nieopodal.
Pociski przeszywały jego mundur i szarpały ciało, widziałem, jak wokół bryzga krew. Olbrzym zdawał się tym nie przejmować. Odwrócił się w stronę dziewczyny i z rykiem zaczął biec do niej, wymachując dwoma bagnetami wielkości sporych mieczy. Widziałem wszystko jak w zwolnionym tempie. Czajka poderwała się do ucieczki, magazynek mojego karabinu wreszcie z kliknięciem wskoczył na miejsce. Puściłem skoncentrowaną serię w plecy potwora, wypruwając połowę amunicji. Pociski pewnie strzaskały mu kręgosłup, ale on tylko zatrzymał się i powoli obrócił w moją stronę. Spojrzał na mnie, a jego ogromną twarz wykrzywił grymas przypominający uśmiech. Zrobił ku mnie kilka kroków, znów zacząłem strzelać. Ręce latały mi na boki, trafiłem go może ze dwa razy, zanim karabin się zaciął. Gigant zrobił kolejny krok do mnie, gdy desperacko szarpałem zamek broni. Spod munduru wyśliznęły mu się sine sploty jelit. Odrzucił jeden miecz i wolną ręką złapał wnętrzności, próbując wepchnąć je z powrotem do brzucha. Cały czas przy tym szedł, nie spuszczając ze mnie wzroku. Suwadło w końcu puściło z metalicznym trzaskiem, posłałem krótką serię w napastnika. Celowałem w głowę, ale pociski w większości chybiły celu. Jeden lub dwa z nich rozdarły mu tylko skórę na policzku. Czerwonoarmista puścił swoje trzewia, które upadły na ziemię z paskudnym mlaśnięciem, i zamachał ręką, jakby chciał odgonić muchę. Ponownie nacisnąłem spust, ale magazynek był już pusty. Wyszarpnąłem z kabury pistolet, lecz w tej samej chwili czaszka olbrzyma eksplodowała, trafiona przez snajpera. Bezgłowe monstrum zrobiło jeszcze dwa kroki, opadło na kolana i potem na twarz na ziemię. Zdałem sobie sprawę, że na placu zapadła dzwoniąca w uszach cisza.
Pozbierałem się i stanąłem na chwiejnych nogach. Rozejrzałem się, nasi żołnierze opuszczali kryjówki, wychodząc na dziedziniec. Wszystko wskazywało na to, że wygraliśmy. Zgiąłem się wpół i zwymiotowałem. Czując w ustach żółć i trzęsąc się od wypalonej adrenaliny, niemal obrzygując sobie buty, cieszyłem się, że nie zginąłem.
– Sprawdzić teren, dobić rannych. Naszych opatrzyć. Hrabia, raport strat. – Bury już wykrzykiwał rozkazy.
Z domów zaczęli ostrożnie wychodzić cywile. Wystraszone oczy ludzi, którym udało się przetrwać Niemców i Rosjan, spoglądały na nas nieufnie. Nie dziwiłem się im – nie wiedzieli, czego się po nas spodziewać, więc oczekiwali najgorszego.
Bury odnalazł burmistrza i wszedł z nim do domu.