Читать книгу Dojrzałą poznam - Jacek Melchior - Страница 5

Оглавление

TAK BARDZO go kochała, że chciała, by już nigdy mu się nie powiodło.

Żeby przeżywał porażkę za porażką, garnąc się do ludzi, których nie będzie obchodził, szukając większych pieniędzy, których nie zdobędzie, goniąc za czymś, co mu się nagle wymknie z rąk. I oczywiście brzydnąc, tak, koniecznie brzydnąc: tracąc młodzieńczy wdzięk na rzecz dorosłej kanciastości, szeroki tors na rzecz masywnej pulpy, płaski brzuch na rzecz rozdętego balona, wypełnianego ulubionym, przypadkowym jedzeniem. By, jeśli nie ma żadnej innej, zadziałała sprawiedliwość genów, które może wykrzywią mu regularne rysy twarzy, rozwodnią błękit oczu w zwykłą szaroburość, zaostrzą nos i podbródek lub przeciwnie, zaokrąglą, w każdym razie wyczarują z nich coś, co już nie będzie doskonale piękne. Geny lubią takie harce, dość popatrzeć na wielu amantów filmowych kiedyś i obecnie. Czy też skrócą, zwężą, no, po prostu zmniejszą to, z czego był dumny, a co wypełniało ją dwa, trzy razy w tygodniu przez pięć lat, czyniąc z niej królową bez korony, zdolną zaplanować i wygrać każdą wojnę, nie mówiąc o pomniejszych bitwach.

Tak bardzo go kochała, że chciała, by już nigdy nie był wspaniały.

Wstydziła się tej chęci, ale czym jest wstyd wobec pierwotnych instynktów, do których nie należy? Przecież pierwsi ludzie się nie wstydzili. Ani swej nagości, ani w ogóle niczego, co w sobie odkrywali. Czym jest wstyd wobec nieludzko czystej kartki papieru, do zapisania tylko wspomnieniami? Wobec poczucia, że nie będzie już, jak było? Czym wobec niezamierzonej śmieszności, której chichot słyszała w sobie, ilekroć pomstowała na niego, całkiem poważnie życząc mu impotencji, bo co, jeśli geny jednak mu tego nie zwężą ani nie skrócą?

Tak bardzo go kochała, że chciała, aby spotkało go najgorsze: by pozostając przy życiu, rozczarowywał się nim wzdłuż i wszerz, na każdym kroku, co godzina, co dzień, co tydzień, co miesiąc, aż do końca w jakimś późnym wieku, czyli jeszcze bardzo długo. Chciała więc, żeby zapomniał o wszystkim, czego go nauczyła. By doszedł do wniosku, iż kłamała, przysięgając, że życie jest cudowne, a wszystko zależy od nas samych.


Zamknięte osiedla są gorsze niż kołchozy. Tam przynajmniej nikt nie udawał, że czegoś nie widzi, przyglądali ci się wszyscy, komentując od razu, a kto, a co. Brat przyjechał? A może kochanek, ej, przyznaj się, he, he! Tutejsza spółdzielnia „Ucho i oko” mogłaby reklamować białe rękawiczki i czarne okulary, nikt o nic nie pyta, nikt się specjalnie nie przygląda, po prostu widać. Na wzorcowo wytyczonej i oświetlonej ścieżce, na perfekcyjnie przystrzyżonym trawniku z perfekcyjnie wrzeszczącymi bachorami, na przepisowo bezpiecznych schodach i pod przepisowo bezpieczną fontanną.

Zjechała do garażu. Szybciej by doszła na ów róg za płotem, niż dojedzie, ale wówczas musiałaby go przeprowadzać przez całe osiedle. Ścieżka, trawnik, schody, fontanna, ile oczu, niewidocznych za szybami okien, widziałoby, że go prowadzi? Nie obchodziłoby jej to, gdyby prowadziła swego syna, którego przecież nikt tu nie zna, podobnie jak nikt nie zna chłopaka, po którego zaraz pojedzie. Równie dobrze mogłaby zresztą przyprowadzić ogrodnika do zielska na tarasie, sprzątacza, teraz firmy sprzątające zatrudniają także mężczyzn, albo hydraulika urodziwego jak „polski hydraulik”, którego wizerunkiem niedawno oplakatowano pół Europy, by nie myślano o nas, że buraki i oszuści. A jednak siada za kierownicę. Zerka we wsteczne lusterko: tak wygląda ilustracja porzekadła „na złodzieju czapka gore”.

Gdy pierwszy raz zobaczyła ten dom, kaskadowa konstrukcja apartamentowca wydała się jej zjawiskowa niczym chiński pałac, a samo mieszkanie, dwupoziomowe, pełne krzywizn i okien pozaginanych jak czapki kubistycznych pajacyków – spełnieniem marzeń o luksusie. Jej kubistyczne, szklane czapeczki wchodziły jednak w cudze czapeczki, żaluzje nie wystarczyły, zamontowała jeszcze rolety: dziś z pewnością bardzo się przydadzą. Z drugiej strony roztaczał się taras, na którym z wyższych poziomów była widoczna jak środek tarczy strzelniczej. Na ów taras w związku z tym wychodziła rzadko, zagnieździły się tam kaczki, pewnego razu, gdy wróciła z pracy, powitała ją kaczka matka, prowadząc przez salon siedem kaczuszek. O tak, miała szczęście, że Jarek w małżeństwie dorobił się na tyle, by na pożegnanie musieć kupić jej to lokum. I teraz to szczęście wymusiło na niej dwustumetrową podróż samochodem za najbliższy róg, by nikt nie widział, jak kaczka matka prowadzi kaczorka, zupełnie niespokrewnionego i nie ogrodnika.

Jedzie powoli jak w kondukcie, brak tylko marsza Chopina, nie da się szybciej, to spokojne, mieszczańskie osiedle ze spokojnymi, ospałymi ochroniarzami w budce przy szlabanie.

– Dobry wieczór, pani Keller!

Warszawa jest cudownie anonimowym miastem, lecz nie tu.

– Dobry wieczór – odpowiada przez otwarte okienko w ciepłe, październikowe powietrze.

Tak, jest wieczór. Dobry, ale ma być lepszy. Najlepszy od kilku miesięcy, od przedwiośnia, gdy tak beznadziejnie dała się wkleić w ramiona dawnego znajomego. Znajomy wydawał jej się bezpieczniejszy niż obcy. Znajomy lek na znajomą samotność i na jakiś nagły przypływ cielesnych potrzeb, zupełnie nieznajomy. Wcześniej, przez całe wieki, to ona miała tylko męża. Niesłyszalnie hamuje na rogu za autobusowym przystankiem. Ten wieczór będzie zupełnie inny bez względu na to, co się zdarzy. Już jest zupełnie inny, podszyty cieniutką perwersją jak dżins jedwabiem. Ten chłopak ma przecież dwadzieścia dwa lata! Ten chłopak został poznany w internecie, na czacie! Ten chłopak zaczepił ją, bo… I już się spóźnił, ale autobus nie przyjechał, a przecież nie podjedzie taksówką.

Na czat przygnało ją to samo, co wczesną wiosną kazało nie odtrącić końskich zalotów podpitego dawnego znajomego. Nieśmiało i z przymusem klikała w kolejne kamerki oznaczone męskimi ksywkami, bawiąc się… bawiąc się? Zabawa nie zakłada wprost celu do realizacji, ale niech będzie: bawiąc się oglądaniem kolejnych mężczyzn i ocenianiem ich pod wiadomym kątem, ale tak, by nie przyłapać się na tej ocenie. Oceniać – znaczy już przecież trochę wybierać. Nie robiła tego pierwszy raz, ale też nigdy nie posunęła się dalej, wciąż pod neutralnym nickiem XYZZZ, by nikt jej nie zaczepiał. I nikt tego nigdy nie zrobił. Czuła się w ten sposób jakoś wyżej od wszystkich SłodkichKasiekGorącychAsiek, nie mówiąc o MiękkichPuszkachTwardychCycuszkach. Nie była wyżej, lecz niżej, poniżej wszelkich szans.

Gdy wczoraj wyskoczyło jej w okienku: cześć czy jesteś kobietą?, odpowiedziała machinalnie: tak. Gdy ten ktoś spytał: masz ochotę się zabawić?, odpowiedziała natychmiast: tak, jakby na to czekała. Czy gdyby nie czekała, wdałaby się w rozmowę, w której on nawet nie dociekał, jakie są jej wymiary? Gdyby poszła po rozum do głowy… lecz w tym momencie miała go gdzie indziej, razem z ręką wciśniętą między uda. Gdyby jednak się zastanowiła, od razu musiałaby uznać, że do jej komputera wdarł się napaleniec, któremu wszystko jedno z kim, byle to zrobić. Spytał tylko o wiek. 46, wystukała i wykasowała. 44, nacisnęła klawisz. Odpowiedział na to: super, ja 22. W pierwszej chwili pomyślała o dwudziestodwucentymetrowej maczudze, którą jakiś dzikus przechwalał na planie ogólnym seksczatu. To wiek, dodał z nawiasem uśmiechu, niewiele, ale nie pożałujesz. Mógłbyś być moim synem, napisała zaskoczona, lecz nim wcisnęła klawisz, by wysłać wiadomość, na ekranie pojawiła się informacja, by kliknąć w prywatny podgląd, bo rozmówca uruchomił obraz.

Wtedy go zobaczyła. Nie mógł być jej synem. Jej syn… W każdym razie tak prezentują się tylko dzieci mitologicznych bogów z waz i płaskorzeźb zbieranych przez gejów. Wyglądał poważniej niż na swoje 22, dałaby mu więcej, choć oczywiście tylko trochę, może przez to masywne ciało, do którego jasnoniebieskie, wręcz błękitne oczy zdawały się właśnie jakimś nieludzkim, więc boskim dodatkiem. Pomachał do niej ręką w za dużej, kraciastej koszuli, jakby wyszedł z roli i pozdrawiał ją z wakacji, po czym wyłączył obraz.

Pasuje?

Wytarła z ekranu zdumienie, że mógłby być jej synem. Teraz była zdumiona czym innym, bo odpowiedziała: pasuje. A ty jak wyglądasz? Szczupła z biustem, napisała z ulgą, że wreszcie się zaciekawił. Fajnie, ale ja za dwie stówki… Wpatrywała się w te dwie stówki, jakby były dwoma milionami, za jakie też nie kupi już własnych dwudziestu dwóch lat ani czterdziestu dwóch, ani nawet czterdziestu sześciu. Co da się kupić? Zapomnienie Okamgnienie? Rozkosz nagle rozbudzonej nastolatki? Rozkosz jest zawsze nagle rozbudzoną nastolatką. Rozkosz jest… To dlatego, zażenowana, nie uciekła, wylogowując się z czatu.

Pasuje?

Ręka nad klawiaturą spociła się jak ta między udami. W jej kręgach pytano: Odpowiada ci? Pasuje, wystukała znów. Ale jeszcze nie pasowało, jak powinno. Często to robisz za?, spytała, mając nadzieję, że zaprzeczy. Że nie jest zblazowaną męską dziwką, że nie jest profesjonalistą, lecz przypadkowym amatorem, od jakich roi się w internecie, który musi zapłacić za stancję, studencki semestr, nowe, sportowe buty, że łączy przyjemne z pożytecznym. I zaprzeczył. Padło na studencki semestr. Pasuje? Prawdziwy profesjonalista też by zaprzeczył, bo która klientka chciałaby być jedną z wielu? I też wybrałby studia, bo sportowe buty świadczyłyby tylko o próżności.

Mogła w to wejść i uwierzyć. Wejść i nie uwierzyć. Mogła też oczywiście nie skorzystać, wyłączyć się, zniknąć, rozpłynąć, ustąpić miejsca innej, podstarzałej, ustawionej, zdeterminowanej. I do świtu hulać po własnym łóżku jak wiatr po bezsennej pustyni, z coraz bardziej spoconą ręką, porzuconą na piasku gałęzią bez drzewa, coraz bardziej gardząca sobą za to, że się nie zdecydowała i że jutro… Bo czas ucieka, przyszłość to fatamorgana. To jak z nami będzie? Wyszło mu, jakby Romeo zaniepokoił się o Julię. Pasuje. Ale bez wymiany telefonów. Będę czekała tu i tu, róg był neutralny, o tej i o tej, godzina była konkretna.

Teraz obie ręce pociły się na kierownicy, zwłaszcza że wreszcie podjechał autobus. Chłopak… jak ma na imię ten chłopak… szedł ku niej sprężystym krokiem. Czerwone volvo stało tu tylko jedno, a on był jedynym, który wysiadł z autobusu. Wszyscy mieli samochody.


TAK BARDZO chce myśleć, że wtedy była szalona, na początku, gdy szaleństwo jest uzasadnione, potem, gdy normalne, i jeszcze później, gdy wymagane, że przez pięć lat była szalona i że ma teraz za swoje szaleństwo, bo co sobie roiła? Że zostanie z nią na zawsze, by pchać jej wózek inwalidzki, gdy ona nie będzie w stanie iść? Tak, właśnie to sobie roiła, ponieważ mijały kolejne lata, a co odchodził – wracał, więc dlaczego nie miałby dalej odchodzić i wracać aż do momentu, w którym ze starości nogi odmówią jej posłuszeństwa? Lecz przecież oszalała, dopiero gdy sobie poszedł na dobre. Znaczy na złe, bo przecież nic dobrego ma się mu nie wydarzyć.

Nic dobrego, czyli ciągłe wiązanie końca z końcem aż po przekonanie, że wszystko polega tylko na wiązaniu, że cała reszta istnienia to tylko dodatek do tego wiązania, dodatek do znoju, w jaki nie uwierzy żaden dwudziestoparolatek, licząc na cud, na coś oczywistego, skoro tyle ludzi żyje dostatnio, spełniając swoje kaprysy, podróżując, romansując, tańcząc nocami i śpiewając w dzień… Oto co dla niego przewiduje: rozczarowanie. Niemożnością podróżowania lub widokiem niespełniającym oczekiwań, wymarzonymi piramidami w smogu. Romansem z kimś, dla kogo będzie tylko zabawką, lub podchodami, z których nigdy nic nie wyniknie. Tańcem przy kiepskiej muzyce. Śpiewaniem, jakiego sam by nie chciał słuchać. Rozczarowanie. Rozbite oczarowanie. Raz, drugi, trzeci, piąty i gorzkniejesz na zawsze. Obyś jak najszybciej zgorzkniał i jak najdłużej żył w jak najlepszym zdrowiu!

Zatem oszalała, gdy sobie poszedł na złe, lecz nie od razu. Człapanie w jego adidasach, jakieś osiem numerów za dużych, szuranie dzień w dzień o poranku z sypialni do łazienki, nie, to jeszcze nie było szaleństwo. Powieszenie koszuli na kuchennym krześle, tak, tej kraciastej, w której machał do niej z okienka internetowego czatu, tej kultowej, mającej przypominać, o czym powinna zapomnieć, i jedzenie do niej śniadań i kolacji, także jeszcze nie było prawdziwym szaleństwem. Fetyszyzm jest zabawny i żałosny jednocześnie, ale logiczny i rozumny. Oto jego kawałek, resztki zapachu, fragment realnej całości, część słownika. W tych adidasach żłobił dziurę w greckiej plaży, pytając z powątpiewaniem: Czy wyobrażasz nas sobie za rok? Wówczas mieli przed sobą jeszcze cztery.

Nie, jeśli faktycznie oszalała z całym bagażem robienia sobie przeciw sobie, to jeszcze nie wtedy, gdy przy porannej kawie wpatrywała się w kraciastą koszulę, jakby to on wciąż siedział na tym krześle.


Adam. Tak samo miał ponoć na imię pierwszy mężczyzna. Kim byłaby, gdyby jej pierwszy mężczyzna i nie tylko pierwszy, także drugi i trzeci, a potem mąż, gdyby którykolwiek z nich sprawił to, co Adam? Kim byłaby, bo że kimś innym, nie miała wątpliwości. Wiedziałaby od razu coś, czego przez wszystkie wcześniejsze lata nie brała pod uwagę. Że dobrze to nie świetnie, a świetnie to wciąż jeszcze nie doskonale. I że doskonałość, przynajmniej ta zmysłowa, jest osiągalna. Czy, by ją osiągnąć, musiała dobiegać pięćdziesiątki i zakupić… wspomóc dwudziestodwulatka? Wszystko ma swój czas, mawiał jej ojciec i nie znosiła go za to, bo znaczyło, że trzeba poczekać – na nową sukienkę, czekoladki, kino, koniec roku szkolnego, na dorosłość, a kto lubi czekać? Wszystko ma swój czas, mawiał ojciec, chłopski filozof. Albo nie ma, dodawała matka, zawsze kwaśna jak kapusta zbyt długo przetrzymana w beczce.

Tej nocy miała wreszcie swój czas. Rozciągnięty w długim rozbieraniu, rozpinał ją, rozsuwał, rozsupływał w nieskończoność. I kurczony w sekundy jej westchnień, brzmiących jak bity dodane przez kreatywnego didżeja do ballad Eriki Badu, które włączyła na zapętleniu, by nagle nie zapadła krępująca cisza. Wypsikana luksusowymi perfumami przy powtórce płyty pachniała już całkiem inaczej, tylko nim. Nawet najdroższe pachnidła nie wytrzymują takiej konkurencji. Wcześniej prawie nie rozmawiali, w aucie było, że eleganckie osiedle, w windzie z garażu, że wypasiony budynek (wypasiony jak wieprz, zażartowała), w korytarzu, że posadzka jak z muzeum, a w przedpokoju, gdy zamknęła drzwi, nie padło ani jedno słowo, bo zaczął ją całować. Niezły jest w tym ośmielaniu, skonstatowała ośmielona, prowadząc go za rękę do salonu.

– Siebie ośmielałem! Taka elegancka babka… ze mną… – wyzna jej za dwa tygodnie, gdy już nie będzie musiał tego mówić. Zresztą, czy gdyby było inaczej, komplementowałby apartamentowiec, a nie ją? Lecz trudno, by wówczas prowadziła psychologiczne śledztwo.

A kiedy wyczołgała się wreszcie z łóżka po sok pomarańczowy z małą wódką i wróciła, jej adonis chrapał w najlepsze, zasłaniając szeroką łapą swój wymęczony szczegół, masywny jak cała jego sylwetka. Siadła na brzegu, wypiła obie wódki i cicho załkała. Nocą, przytrzymując się skały, przywierając do niej z różnych stron i usiłując schować się w jej meandrach, uratowała się z jakiejś morskiej katastrofy w poczuciu, że ocalała tylko ona jedna. Teorie odczytywania snów są, jak wiadomo, dwie. Jedna babcia, Szkoła Pilawska, radziła rozumieć je dosłownie, druga, ze Szkoły Otwockiej, odwrotnie. Hasło do krzyżówki: przeciwieństwo ocalenia.

– Kochanie? Mogę wziąć prysznic? – Usłyszała rano nad sobą.

Zatem uratowała się, by usłyszeć, że mówi do niej: kochanie. Wielokrotnie, ciągle, jakby żyli ze sobą od dawna. Przepraszam cię, kochanie, że tak wczoraj nagle zasnąłem. Zrobisz, kochanie, jakieś śniadanie? Kochanie, masz może rozkład autobusów, czy jedziesz do miasta i podrzucisz mnie do centrum? Najpierw uznała to za żarty. Potem za sposób bycia. Na chwilę przyszło jej do głowy coś okropnego: że to kontynuacja maskarady za pieniądze, że on tak sobie wyobraża eleganckie wywiązanie się z umowy! Aż wreszcie dotarł do niej ów wyjątkowy ton. Dziecka, które odnalazło matkę. Brata, który odnalazł siostrę. Męża po powrocie z kopalni, w której cudem uniknął zawału. Ton kogoś pławiącego się we wspólnym bezpieczeństwie. Kogoś, kto schwycił iluzję i troskliwie schował pod klosz. Poczochrała go po gęstych, lekko falujących włosach.

– Oczywiście, kochanie, że cię podrzucę do miasta. – Usłyszała samą siebie, absurdalnie szczęśliwa.

Za poczochranie pocałował ją w policzek. I w tym muśnięciu nie było nic erotycznego, choć spodziewała się, że będzie. Oniemiała. I że go poczochrała, i że ją cmoknął tak mimochodem, jak na co dzień znaczy się najgłębsze, niewidoczne przywiązanie. Pasażerka ocalała z katastrofy promu i górnik, który cudem uniknął zawału. Kochanie, kochanie… O samym kochaniu się, o wieczorze i nocy nawet się nie zająknęli, tematu nie było. W samochodzie włączyła radio, Four Hundred Dragons[1], śpiewał ktoś w starej piosence. Liczba z refrenu uruchomiła matematykę ciekawości.

– Naprawdę masz tylko dwadzieścia dwa lata? – Nie mogła uwierzyć, lecz zabrzmiało jakoś twardo, więc szybko zmiękczyła. – Czy też już zacząłeś się odmładzać, zgodnie z duchem czasów?

– A jeśli mam dziewiętnaście? – Zaśmiał się przez nos.

Dobrze, że musiała akurat stanąć na światłach.

– Ale żartujesz?

Cmoknął ją w policzek.

– Nie żartuję. A ty naprawdę masz czterdzieści cztery?

– A jeśli…

Uznał to za potwierdzenie.

– To zajebiście! – Ucieszył się. – Piękny wiek!

– Co ty możesz o tym wiedzieć? – Zachichotała.

– No, coś już mogę… – Tak, teraz klepnął ją w udo jak swoją samicę.

To było bardzo przyjemne. A jeśli mam czterdzieści osiem?, pomyślała, wciskając gaz.

– Wyskoczę tam na rogu, jeśli można.

– Zaraz zobaczymy…

Musiała się przecież zatrzymać na dłużej niż sekundę. Trzeba się było jeszcze rozliczyć. Skręciła w boczną uliczkę i zahamowała. Czekał, nie chwycił za klamkę, i patrzył przed siebie. Wyjęła portfel i podała mu trzy setki.

– Widzę, że z napiwkiem…

– Nie mów tak. – Odwróciła się, by jeszcze raz spojrzeć w te oczy.

– Oj, kochanie, dowcip!

Ton, ten ton. Bo to nie brzmiało jak „ej, malutka, nie obrażaj się”.

– Wymiana komóreczek? – Wyjął aparat.

Czekała na to, nie czekając.

– Sześć zero sześć… – na jednym oddechu wymieniła dziewięć cyfr i on na jednym oddechu wstukał je do swego telefonu.

Ktoś z tyłu zatrąbił. Blokowała ruch. Blokowała samą siebie, by nie wpić mu się w usta. Cmoknął ją szybko, jakby się mieli zobaczyć wieczorem.

– Odezwę się, kochanie! Pa!

Kochanie, pa. Pa, kochanie. Dawno zniknął gdzieś w ulicy, ktoś nadal trąbił, a ona przepowiadała sobie te dwa słowa w zapamiętaniu dziwnym jak ich konfiguracja. Kochanie, pa. Pa, kochanie. Samo pa, osobne kochanie, nie miały w sobie takiej siły, ale razem obudziły w niej nagłą tęsknotę, do jakiej musiała się przyznać, nawet nie nazywając jej po imieniu. I nie była w stanie wcisnąć pedału sprzęgła, bo wszystko się sprzęgło przeciw niej. Jak portfel, który wciąż trzymała w ręku, z którego coś trajkotało bezlitośnie: uspokój się, wariatko, przecież musiałaś za to zapłacić, kupiłaś to, kupiłaś go, kupiłaś na jeden wieczór chłopaka, który w dodatku okazał się nastolatkiem, więc oczywiste, że nie wie, co mówi i jak mówi, nie ma pojęcia, ile ważą ładne słowa w powiązaniu z miłymi gestami i innymi słowami, ile ważą na cudzej, w tym przypadku twojej wadze, wyjętej nieoczekiwanie, by zważyć nagromadzone kilogramy twych przysypanych, niezasypanych potrzeb. No dobrze, piękny jest, ma wdzięk, i może trochę samotny, lecz przecież nic o nim nie wiesz, młodziak, szczeniaczek przyjaźnie zamerdał ogonkiem, bo wyciągnęłaś dłoń, szczeniaczki zawsze czują się samotne i lgną do każdej czułości, liżąc na oślep każdego, kto się nad nimi pochyli. Nie masz dwudziestu lat ani nawet trzydziestu, zamierzasz dać się nabrać na tę czułość?

Zamknęła portfel, wrzuciła do torby. W kompletnej ciszy, bo trąbiący chyba ją jednak ominął, poczuła ból wszystkich mięśni i kości, ordynarny, fizyczny, zachwycający ból po nocnej jeździe przez prerię niczym Jane Fonda z pradawnego westernu. Wcisnęła wreszcie cholerne sprzęgło. Nie miała dwudziestu ani trzydziestu, ani czterdziestu ośmiu lat. Zapłaciła za seks i uczepiła się paru miłych słówek i ogólnej serdeczności. Stara idiotka, miała teraz lat siedemdziesiąt.


Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Dojrzałą poznam

Подняться наверх