Читать книгу Świrus - Jacek Ostrowski - Страница 7
ОглавлениеPrzy ulicy Zduńskiej stał sznur zaparkowanych aut, tylko jedno miejsce było wolne i w tę lukę przymierzał się fiat 131 mirafiori. Najpierw próbował wjechać przodem, ale bez efektu, zderzakiem uderzył w wysoki krawężnik, zgrzytnęła gnieciona blacha. Druga próba została podjęta tyłem, ta była skuteczna. Osoba kierująca z trudem opuściła samochód; w jednej ręce trzymała dwie siatki z zakupami, w drugiej torebkę.
– Dzień dobry, pani mecenas.
To żul stojący u wejścia do kamienicy. Opierał się o ścianę i sączył browar prosto z butelki.
– Jaki tam dobry? Cholera, chyba wgniotłam zderzak.
Zuza podeszła do błotnika i schyliła się, żeby spojrzeć na uszkodzenie.
– Cholera jasna. Znów dam zarobić blacharzowi. Stasiak, a co ty tu w ogóle robisz? Już wyszedłeś? Dali ci warunek? A może nawiałeś? Jeśli to drugie, toś pacan, bo ci jeszcze dołożą.
– Byłem grzeczny jak baranek, pani mecenas. W niczym nie podpadłem klawiszom. Jadłem im z ręki.
– Akurat! – Zaśmiała się sarkastycznie.
– Jak matkę kocham.
– I tak trzymaj!
Poklepała go po ramieniu i weszła do kamienicy. Z trudem wspinała się po schodach na drugie piętro. To przez nogę, odnowiła jej się kontuzja sprzed lat, z czasów liceum. Razem z kolegami kradli jabłka z sadu. Pies ogrodnika ich pogonił. Tamci uciekli, ona została, bo coś gruchnęło jej w kolanie. A co później się działo? Tego lepiej nie wspominać.
W mieszkaniu zastała okropny rozgardiasz. Borys ściągnął narzutę z kanapy, przewrócił krzesło, a co najgorsze – poszarpał jej ulubione kapcie. Właściwie je zjadł. Zostały jedynie pompony, całe mokre od śliny.
Zaniosła zakupy do kuchni, po drodze oganiając się od psa usiłującego dać jej buzi. Ale mu się na serdeczności zebrało!
Z drugiego pokoju dochodził przeraźliwy skrzek.
– Kuuurrrwa maaać Zuuuza! Kuuurrrwa maaać Zuuuza!
Czy ta Zgaga musi wiecznie bluzgać? Wystarczy, że ja to czynię. Psa zamknęła w kuchni, klatkę z papugą przykryła kocem. Wreszcie będzie upragniona chwila spokoju. Rzuciła się na kanapę, aż zajęczały ciężko sprężyny. Zapaliła cygaro, prawdziwe kubańskie, sprezentowane jej przez pana Zdzisia, kolegę od wędkowania. Tydzień temu dostał paczkę z zagranicy, z Francji, ma tam kuzyna. Sam nie pali, więc ją nimi obdarował, porządny z niego gość.
Dziś ma jeszcze dwie sprawy w sądzie, 148 § 1 i 136 § 2, a po nich dyżur w kancelarii. Może też zajrzy nad Wisłę, wędki zawsze czekają w bagażniku. Kto wie, co dzień jej przyniesie?
Z zasady nie lubiła nic planować, bo wtedy wszystko się waliło, i to na łeb.
Kukułka zarzęziła dziewięć razy, jeszcze kwadrans na odpoczynek. Zamknęła oczy i wtedy poczuła coś na nosie. Znów coś poczuła. Tak jakby coś na nią kapało.
Poderwała się na nogi. Na suficie wielka ciemna plama. Psiakrew! Sąsiad ją zalewa! Na bosaka pobiegła na górę. Dobijała się dłuższą chwilę, nim w szczelinie uchylonych drzwi zobaczyła zaspaną twarz żony pana Tadzia.
– Woda się leje! Zalewa mi pani mieszkanie!
– O Boże! – krzyknęła sąsiadka.
– Tu żaden bóg nie pomoże! Zakręć kran, kobieto!
Punkt trzynasta Zuza opuściła budynek sądu, wsiadła w samochód i po kocich łbach ulicą Rybaki zjechała nad Wisłę. Przy basenie „Budowlanych” natknęła się na Janka Paprockiego.
Wracał z ryb. Zajrzała mu do torby, a tam tylko dwie nieduże płotki.
– Kiepsko, chłopcze, chyba się nimi nie najesz. – Zaśmiała się.
– Dziś nie biorą – oznajmił jej zrezygnowanym głosem.
– Bo na mnie czekają.
I poszła dalej.
Pan Zdzisio jak zwykle był na posterunku. Dwie wędki zamoczone w Wiśle, w wiadrze jedynie woda, w oczach smutek, na twarzy posępna mina. Widząc Zuzę, ciut się rozpogodził.
– Liczę na to, że pani przyniesie mi szczęście, bo jak na razie, jak powiadają, bryndza – stwierdził markotnie, spoglądając na wiadro.
– Radzę na to nie liczyć, ja z reguły przynoszę kłopoty. Po drodze spotkałam Janka Paprockiego, kiedy ślub?
– Niebawem. To mądry chłopak, z wyróżnieniem skończył politechnikę, a od kilku dni pracuje w Mostostalu.
– No to świetnie, ale ryba panu bierze. – Zuza wskazała palcem spławik znikający w wiślanej toni.
Mężczyzna przywarł do wędki. To było coś dużego, szykowała się długa walka. Nie mylił się, na brzeg wyciągnął sporego sandacza. Żona się ucieszy, tym razem wróci do domu z tarczą.
– Gratuluję! – Zuza nie kryła podziwu. – Piękna sztuka!
– I pani się trafi, to tylko kwestia czasu.
– Mnie przy moim szczęściu to najwyżej ruski sputnik spadnie na głowę. – Roześmiała się.
Zuza prosto znad Wisły pojechała do doktora Kalickiego. Mieszkał w domu przy ulicy Słonecznej, po wojnie przechrzczonej przez komunistów na Generała Świerczewskiego. Na nic to się im zdało, mieszkańcy Płocka wciąż używali starej nazwy.
W poczekalni było aż czarno od pacjentów, trudno się dziwić, to chyba jedyny lekarz leczący półdarmo. Inni niczym wampiry pijące krew drenowali płocczanom kieszenie.
Przecisnęła się przez tłum prosto do drzwi gabinetu. Słyszała głuchy pomruk oczekujących, ale wcale się tym nie przejęła. Była umówiona na konkretną godzinę, więc pewnym krokiem wkroczyła do środka.
Lekarz już na nią czekał. Usiadła po drugiej stronie biurka i podała mu kartkę złożoną na pół.
Medyk założył okulary na nos i zagłębił się w lekturze wyników badań. Zuza w tym czasie siedziała jak na rozgrzanych węglach, czuła, że rumieniec oblewa jej twarz.
– Liczę na pełną dyskrecję – powiedziała w pewnym momencie, cała w pąsach.
Widziała, jak lewa brew znacząco podjeżdża mu do góry, ale nic nie rzekł. Zza szkieł okularów rzucił jej jedynie przeciągłe spojrzenie.
Ciężko podniósł się z fotela i podszedł do szklanej szafki. Chwilę czegoś w niej szukał. Wrócił z dwiema małymi buteleczkami i strzykawką.
– Proszę obnażyć pośladek – rozkazał.
Posłusznie wykonała polecenie. Czuła, że wbił jej igłę. Następnie potarł miejsce wkłucia kawałkiem waty.
– I po wszystkim. Zapraszam jutro o tej samej porze.
– Panie doktorze, jeszcze raz błagam o dyskrecję.
Spojrzał na nią, udając zdziwienie.
– Nie rozumiem, o czym pani mówi, pani mecenas. Przecież zapalenie stawów to nic wstydliwego – oznajmił, puszczając do niej oko.
– Dziękuję.
Ulżyło jej, zdobyła się nawet na lekki uśmiech.
– Niech tylko pani powiadomi głównego winowajcę, bo może nieświadomie obdarować tym... zapaleniem stawów kogoś innego, a i sam powinien podjąć leczenie.
– Nie omieszkam, tego proszę być pewnym. Nie daruję sukinsynowi.
***
Był wczesny wieczór. Janek Paprocki wyszedł na balkon i oparł się o barierkę. Stąd miał dobry widok na ulicę Bielską. Zaraz powinna przyjść Weronika, jego dziewczyna, tęsknie jej wyczekiwał. Zerkał co chwila na zegarek, jeszcze wcześnie.
Nagle ktoś przeraźliwie krzyknął. Sąsiadka z mieszkania obok, bardzo sympatyczna starsza kobieta. Zobaczył ją na ulicy, stała na środku chodnika i wpatrywała się w niebo. U jej stóp leżały dwie siatki, z których wysypały się zakupy. Jego spojrzenie bezwiednie podążyło za jej wzrokiem.
Po niebie z zawrotną szybkością mknął dziwny obiekt, ciągnąc za sobą długi warkocz czarnego dymu. Nieuchronnie zmierzał w kierunku ziemi. To nie był samolot ani meteoryt, a tym bardziej UFO. To coś wyglądało jak jakiś stary autobus wyrwany na szybko ze złomowiska, podniesiony wysoko w powietrze i ciśnięty z ogromną siłą w stronę ziemi. Leciało prosto na kamienicę.
Janek stał jak sparaliżowany. Teraz widział ten dziwny obiekt wyraźnie. Plątanina kabli, rur, jakieś jakby płozy po bokach i wielki czerwony napis „Sputnik” wykonany cyrylicą. Gigantyczna kupa złomu była tuż nad jego głową i nagle z potężną siłą runęła na dom.
Ziemia się zatrzęsła, nad ulicą wyrósł olbrzymi pióropusz pyłu, dymu, niezliczone kawałki tynku, cegieł, dachówek fruwały w powietrzu. Balkon, na którym stał chłopak, siłą podmuchu został wyrwany z muru i błyskawicznie przeleciał nad sąsiednim parterowym budynkiem. Zatrzymał się dopiero na ścianie kamienicy stojącej po przeciwległej stronie ulicy, po czym z potwornym łoskotem zwalił się na chodnik.
Nastała cisza, tak jakby w tej chwili świat się kończył, ale to był moment.
Nagle rozległ się krzyk przerażonych ludzi pomieszany z odgłosami walących się ścian, z hukiem następnych eksplozji, istny armagedon. Pył wciąż się rozprzestrzeniał, docierając aż do murów katedry.
Z oddali zaczęły dochodzić odgłosy syren karetek i wozów strażackich.
Minęło kilka minut, pył zaczął opadać, a oczom świadków ukazał się straszliwy widok. Po sporej trzypiętrowej kamienicy pozostały dwa kikuty ścian wewnętrznych, niesięgające nawet pierwszego piętra. Wynurzały się z gigantycznej kupy gruzu niczym samotne skały z głębin oceanu. Wszędzie walały się trudne do zidentyfikowania fragmenty mebli, urządzeń domowych, skrawki ubrań. W rumowisku można było dojrzeć lodówkę Silesia zgniecioną jak stara puszka po rybach, roztrzaskany telewizor Rubin oraz resztki stalowego kolosa, sprawcy całego nieszczęścia. Wszystko osmolone, jeszcze się tliło.
Kamienica przez wieki przetrwała wiele łupieżczych najazdów, zabory, dwie wojny światowe, ale uległa ziemskiemu potworowi przybyłemu prosto z kosmosu.
Wokół gromadziło się coraz więcej osób. Wśród nich była i Zuza Lewandowska. Właśnie wracała z Zamkowej, kiedy doszło do tragedii.
Co to było? Widziała kawałki pogiętej blachy z wymalowaną czerwoną gwiazdą. Coś ruskiego musiało spaść na ten dom.
Część gapiów szeptała, że to radzicki sputnik, a niektórzy, że UFO. Kilku krzyczało, że to wojna, że to amerykańska rakieta.
W tłumie zauważyła Weronikę, koleżankę bratanicy pana Zdzisia, narzeczoną Janka Paprockiego, trzęsącą się i słaniającą na nogach. Podeszła do dziewczyny, podtrzymywała ją, żeby nie upadła, i zarzuciła jej na ramiona swój płaszcz. Znały się dobrze, Weronika mieszkała przy sąsiedniej ulicy. Bywało, że opiekowała się zwierzętami mecenas podczas jej wyjazdów.
– A gdzie twój chłopak? – spytała, rozglądając się, Zuza. O ile dobrze pamiętała, to gdzieś tu mieszkał.
– Tam! – szepnęła Weronika, wskazując palcem ruiny.
Jak urzeczona wpatrywała się w gruzowisko.
Cholera, niedobrze. To coś walnęło w jego dom. Lewandowska zerkała z niepokojem na Weronikę. Tamta łudziła się pewnie, że Janek przeżył, że gdzieś dojrzy jego charakterystyczną, szczupłą sylwetkę.
Z powątpiewaniem pokręciła głową. Tu potrzeba cudu, a ona w nie nigdy nie wierzyła. Sięgnęła po papierosy, poczęstowała dziewczynę, ale ta nie chciała.
Zuza patrzyła ze zgrozą na osmolony wrak sputnika. To podpada pod 136 § 1 – kto sprowadza zdarzenie, które zagraża życiu lub zdrowiu ludzi albo mieniu, w znacznych rozmiarach mające postać katastrofy w ruchu lądowym, wodnym i powietrznym, podlega karze pozbawienia wolności na czas nie krótszy od lat trzech. Ciekawe, kto winien? Sowiecki szmelc, sprawa jest na wejściu przegrana.
Strażacy uzbrojeni w długie metalowe drągi zaczęli przeszukiwać rumowisko. Dołączyli do nich ochotnicy, coraz więcej ich przybywało. Tam gdzieś pod gruzami być może ktoś czekał na pomoc. Rozrzucali sterty cegieł, większe elementy konstrukcyjne, zaglądali wszędzie tam, gdzie mogła być zasypana ofiara. Napięcie rosło, tłum gęstniał. Ulica Bielska została wyłączona z ruchu. Milicja otoczyła teren szczelnym kordonem funkcjonariuszy.
– Chodź, nic tu po nas. Janek na pewno się odnajdzie.
– Nie, pani niech idzie, ja zostanę tutaj.
Gdy Zuza odeszła, ktoś chwycił Weronikę za rękę i silnie pociągnął. To była Paprocka, matka jej narzeczonego. Wyglądała okropnie.
– Ty suko! – krzyczała. – To przez ciebie! Zabiłaś mi syna! Ty zdziro!
Z dziką furią rzuciła się na dziewczynę. Rozdzielili je dopiero stojący tuż obok gapie. Weronika chwyciła się za policzek, pod palcami poczuła krew.
Patrzyła na przemian na napastniczkę i na gruzowisko.
Po godzinie odkopano pierwszą ofiarę. To była kobieta. Po następnej znaleziono drugie ciało. To był mężczyzna, ale nie Paprocki. Co i raz wydobywano kolejną osobę.
Mijały godziny. Nad ranem liczba ofiar wzrosła do dwudziestu trzech, jednak wśród nich nie było Janka.
Może był jednym z tych, którzy wyparowali? W epicentrum katastrofy temperatura mogła wynieść nawet kilka tysięcy stopni i jeśli ktoś akurat tam wtedy przebywał, to momentalnie zamienił się w kupkę popiołu i obłoczek pary.
Świtało, akcja kończyła się powoli, nikogo więcej nie odnaleziono. Gruzowisko zostało ogrodzone linkami, a od strony ulicy Bielskiej zainstalowano prowizoryczne metalowe płotki. Milicjanci i prokuratorzy kolejny raz penetrowali ruiny, ale tym razem w poszukiwaniu materiałów dowodowych dla swojego śledztwa. Z pobliskiej budowy nadjechał ciężki sprzęt.
Minęło następne kilka godzin. Gapie się rozeszli, ekipy ratownicze rozjechały. Było już dobrze po dziesiątej, kiedy potężny dźwig Bumaru podjechał do niedużego rumowiska przy kamienicy vis-à-vis miejsca katastrofy.
Grubymi stalowymi linami zaczepiono zgruchotaną betonową płytę, pozostałość po balkonie. Robotnik zarządzający ekipą machnął ręką w stronę operatora maszyny. Silnik zaryczał na wysokich obrotach, liny się napięły, posypał się drobny gruz, płyta drgnęła i powoli, centymetr po centymetrze, ruszyła w górę. Jeden z pracowników ukląkł i zajrzał pod unoszony betonowy element, a w chwilę potem zerwał się na równe nogi. Był bardzo podekscytowany. Wymachiwał energicznie rękami w kierunku kolegów.
– Tu leży jakiś człowiek! – krzyczał.
Natychmiast podbiegli inni. Dźwig znieruchomiał i betonowa płyta zawisła tuż nad ziemią. Ktoś pobiegł zadzwonić po karetkę, inni starali się sprawdzić, czy ofiara żyje. Któryś z robotników z trudem doczołgał się do nieszczęśnika. Znalazł jego rękę, chwycił za nadgarstek i próbował wyczuć puls.
Cholera, chyba nie żyje, ścisnął jeszcze mocniej. Teraz coś wyczuł, ale łatwo się pomylić. Jeszcze raz sprawdził.
Wyczołgał się spod płyty. Widział pełne napięcia twarze kolegów. Uśmiechnął się, miał dobrą nowinę.
– Żyje! – krzyknął.
Operatorowi kazali podnieść balkon jeszcze wyżej, inaczej nie da rady wyciągnąć rannego. Diesel zawył głośno, wypuszczając z rury wydechowej kłęby czarnego dymu, beton uniósł się jeszcze kilkanaście centymetrów, to wystarczyło. Robotnik – ten sam, który odnalazł ofiarę – ponownie wsunął się pod resztki balkonu.
Wtem wykruszył się kawałek betonu, jedna z lin puściła, omsknął się hak. Płyta raptownie obniżyła się z jednej strony i prawie oparła o ziemię, wyglądało to groźnie. Ratownicy zdrętwieli z przerażenia, ale zaraz rzucili się na pomoc. Natychmiast przyłączył się do nich operator dźwigu, jak i załoga ambulansu, który akurat nadjechał. To było za mało, skrzyknięto kilku gapiów, którzy wylegli z pobliskiego urzędu. Nie patrzyli na to, że są dobrze ubrani, w garniturach. Wszyscy jak jeden mąż obstąpili betonową płytę. Kilkunastu chłopa chwyciło ją gołymi rękoma i szarpnęło w górę. Co niektórym krew pokazała się na dłoniach, ale nikt na to nie zważał. Płyta drgnęła, a po chwili powoli się uniosła. Robotnik natychmiast uwolnił się z pułapki i razem z jednym z kolegów usiłował wyciągnąć rannego. Spieszyli się, bo ciężar wiszący tuż nad nimi mógł się lada moment okazać ponad siły ratowników. W końcu wydobyli z gruzu bezwładne ciało. Uczynili to w ostatniej chwili, bo puściło następne mocowanie i balkon z hukiem runął z powrotem na ziemię.
Uratowany okazał się młodym mężczyzną. Miał rozbitą głowę, na lewej skroni widniała duża rana, całą twarz pokryła skrzepła krew, co uniemożliwiało jego identyfikację, prawa ręka była dziwnie wygięta, zapewne złamana. Sanitariusze podali rannemu tlen, podłączyli kroplówkę, następnie ostrożnie ułożyli go na noszach i pobiegli do ambulansu. Zaraz potem karetka pomknęła w stronę szpitala.
Informacja o ocalałym mężczyźnie rozeszła się po Płocku lotem błyskawicy. Tłum ponownie zaczął się zbierać w miejscu katastrofy, głównie rodziny poszkodowanych i znajomi tych, których dotąd nie odnaleziono. Ratownicy od nowa przeczesywali teren. Koparki wielkimi łyżkami próbowały odblokować dostęp do piwnic. Tam przecież mógł jeszcze ktoś być. Niestety, nikogo więcej nie odnaleziono.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
.