Читать книгу Czarny Wdowiec - Jacek Ostrowski - Страница 6
ОглавлениеPłock, połowa lat siedemdziesiątych. Z kalendarza spadła kartka z datą 20 grudnia. Od kilku dni zima była w natarciu, kilkanaście kresek poniżej zera zmroziło powietrze, śnieg sypał nieprzerwanie od paru godzin, przykrywając polską biedę grubą kołdrą białego puchu.
Płocczanie kryli się w domach, sprzątali, przygotowywali świąteczne potrawy, ozdabiali bombkami choinki. Przygotowywali się do Bożego Narodzenia, do najbardziej rodzinnego święta w roku.
Było tuż po godzinie siedemnastej, gdy Zuza Lewandowska opuściła mieszkanie i zeszła na dół, na podwórze. Tam, nieopodal śmietnika, stał jej wysłużony volkswagen garbus. Sporo przez te ostatnie lata przeszedł, jeden poważny wypadek i wiele stłuczek. W pewnym momencie stała się najlepszym klientem, a co za tym idzie, stałym źródłem dochodu pana Józia, mechanika i blacharza w jednej osobie.
Szczotką zgarnęła z pojazdu zwały białego puchu, z trudem otworzyła drzwi i zajęła miejsce za kierownicą. Kilkakrotnie przekręciła kluczyk w stacyjce, ale rozrusznik wydał z siebie tylko jęk niczym ostatni oddech konającego. Porażka. Akumulator padł, nie było szans na uruchomienie silnika.
Kobieta rozejrzała się po podwórzu, jeszcze z nadzieją w sercu, że ktoś poda jej pomocną dłoń i popchnie volkswagena, ale to próżne nadzieje, nigdzie wokół żywej duszy nie było widać. Paskudna zimowa aura nawet okoliczne obszczymurki przegoniła w cholerę. Zapewne siedzieli teraz po korytarzach i bramach, sącząc najprzeróżniejsze wynalazki, wśród których prym od dawien dawna wiódł fioletowy płyn o wdzięcznej nazwie denaturat.
Lewandowska zaklęła szpetnie pod nosem, wzięła z tylnego siedzenia samochodu siekierę, po czym zamknęła pojazd i wyszła na ulicę.
Zduńska wyglądała na wymarłą, znikąd szukać pomocy.
Nie mogła się poddać, to nie w jej stylu, musiała znaleźć inny sposób, żeby dostać się do Grabiny. Tam w prywatnym zagajniku czekała na nią choinka.
To była rodzinna tradycja: od wielu lat, od kilku pokoleń Lewandowscy zaopatrywali się, i to osobiście, w świąteczne drzewka tylko w jednym miejscu, w szkółce Czerwińskich, jeszcze przed wojną obszarników, a obecnie za sprawą reformy rolnej właścicieli jedynie pięciu hektarów piaszczystych nieużytków. Tym razem też tak będzie i basta.
Kobieta wróciła na chwilę do domu po psa Borysa, z wyglądu przypominającego krzyżówkę sznaucera z bernardynem, którego odziedziczyła po Piotrowicz, wdowie po prokuratorze. Przy okazji owinęła siekierę grubym papierem pakowym, lepiej nie straszyć nią przechodniów.
Brnąc nieodśnieżonym chodnikiem, udała się w stronę ulicy Kwiatka, na najbliższy przystanek autobusowy. Śnieg sypał coraz intensywniej.
Na przystanku stała nieduża grupa oczekujących, którzy tupali nogami z zimna. To mieszkańcy Ciechomic i Gór wracający z ostatnich zakupów. Minął kwadrans, wreszcie pojawił się czerwony san oznaczony numerem siedem.
Zuza dotarła na miejsce po półgodzinnym mozolnym przebijaniu się przez zamieć śnieżną. Wysiadła na przystanku nieopodal browaru, który od zawsze słynął z paskudnego w smaku ciechomickiego piwa. Przy braku lepszego na rynku i ono znikało ze sklepów na pniu. Swoje zadanie spełniało, można było się nim upić do nieprzytomności, a przecież tylko o to w tym chodziło. Wraz z nią wysiadło kilkanaście osób, część rozeszła się po okolicznych domach, reszta udała się w tym samym co ona kierunku, tyle że dużo szybciej.
Borys szarpał się na smyczy na wszystkie strony, zafascynowany wieloma nowymi zapachami, co Zuzę tylko spowolniło, a czekało ją około dwóch kilometrów wędrówki zaśnieżoną polną dróżką, wybranie drzewka, ścięcie go i powrót.
Zanim się jako tako ogarnęła z psem, inni pasażerowie autobusu dawno już wysforowali się daleko przed nich. Teraz mogła przynajmniej bez obawy spuścić Borysa i przyśpieszyć.
Śnieg przestał padać, warunki wędrówki stawały się znośne. Chwilami Lewandowska podążała czyimiś śladami, przez co było łatwiej, innym razem brnęła przez głębokie zaspy.
Minęły dwa kwadranse marszu.
Wreszcie dotarli do celu, do małej polanki okolonej zagajnikiem niewysokich choinek. Teraz należało wypatrzyć tę jedyną. Lewandowska nie była wybredna, a i pogoda ponaglała ją do podjęcia decyzji.
Wybrała najbliższe drzewko, trafił się jej blisko dwumetrowy świerk o symetrycznie rozłożonych gałązkach, piękny niczym z obrazka. Rozerwała opakowanie siekiery, wyjęła narzędzie i rozpoczęła wycinkę.
To nie było proste, pot zalewał jej czoło, odciski nie wiadomo kiedy pojawiły się na dłoniach. Prawnik to jednak nie drwal, ciut pracy fizycznej i od razu wymięka.
Zuza robiła krótkie przerwy i znów wracała do ścinki. W pewnej chwili wydawało jej się, że gdzieś między drzewami ktoś przemknął, ale to chyba złudzenie. Pies w tym czasie szalał po śniegu, lecz nagle jakby się dosłownie pod ziemię zapadł.
– Borys! Borys! – krzyczała i nic.
Gdzie się podział ten kundel? W końcu włożyła palce w usta i zagwizdała. Mało która kobieta to potrafiła, a nauczył ją tego ojciec kolegi ze szkoły, zapalony gołębiarz. Borys zawsze na to reagował, ale nie dziś.
Wtem usłyszała pisk psa, gdzieś z daleka, zza drzew. „Co tam się dzieje?” – zaniepokoiła się. Może biedak wpadł we wnyki? Od dawien dawna chłopi nagminnie je zastawiali. W ten sposób polowali na zające i sarny. Niejeden pies wałęsający się po lesie wpadł w śmiertelną pułapkę. Zuza ruszyła pośpiesznie w tamtą stronę.
Może trzydzieści metrów dalej, nieopodal ścieżki bez trudu odnalazła Borysa. Nawet jej nie zauważył, tak był pochłonięty wyciąganiem czegoś spod śniegu. Co go tak zainteresowało?
Nachyliła się ostrożnie i wtedy zobaczyła szmaciane zawiniątko. Pies zdążył już rozerwać szmatę, a z niej wypadła… szyszka?
Co to jest? Wzięła znalezisko w rękę i od razu rzuciła z obrzydzeniem. To przecież penis, i na dodatek chyba ludzki. Psa natychmiast chwyciła na smycz.
Stała jak zahipnotyzowana, wpatrzona jak sroka w gnat w leżący u jej stóp sponiewierany atrybut męskości.
– O kurwa mać! – zaklęła siarczyście. – Nie wierzę! Coś takiego!
W końcu się otrząsnęła – gdzie jest reszta? Gdzie są zwłoki? Ziemia pokryta grubą pierzyną białego puchu… Mogły być wszędzie.
Przywiązała Borysa do pobliskiego drzewa, po czym ostrożnie obeszła teren.
Prócz świeżych śladów psa wgłębienia po ludzkich stopach, ale już przyprószone śniegiem. Ponownie się rozejrzała, ale była sama. Nie było sensu szukać dalej. Musiała zrezygnować.
Sięgnęła po papierosa, zapaliła, tak dla pobudzenia szarych komórek. Od razu poczuła się lepiej. Myślała gorączkowo. Co robić? Wezwać milicję? Przyjadą, zobaczą odciętego członka i ją z siekierą, i od razu nasuną im się podejrzenia.
To są grubo ciosane chłopy, prosto myślą, co często bywa niebezpieczne. Zostawić fiuta tu na pożarcie lisom? To też złe wyjście. Musi go zabrać do domu i wezwać sierżanta Nowaka. On zaproponuje jakieś rozsądne rozwiązanie, pewnie już niejednego penisa znalazł. W końcu od lat pracuje w kryminalnej.
W kieszeni miała kawałek folii. Wyjęła ją i schyliła się po znalezisko. Z nieskrywanym wstrętem chwyciła je przez folię i szybko w nią zawinęła, po czym zawiniątko schowała do torebki. Kiedy dotrze do domu, dokładnie ją wyczyści, podszewkę zaś wypierze i zrobi to jeszcze dziś, postanowiła.
Wróciła po świerk, dokończyła jego wycinkę i udała się w drogę powrotną.
To była prawdziwa droga przez mękę. Choinka ciężka, śnieg głęboki i obrzydliwy pakunek w torebce. Zeszło jej przez to bardzo długo, spóźniła się na autobus i musiała zaczekać na następny, a ten był dopiero za godzinę. Okropnie zmarzła, zanim przyjechał.
Kierowca mocno się zdziwił, kiedy Zuza, trzymając siekierę w jednej dłoni, drugą wciągnęła drzewko do środka pojazdu. Dziwili się też pasażerowie, nie komentowali tego głośno, ale przez cały czas czuła ich nachalne spojrzenia. Borys też nie ułatwiał jej życia, piszczał, co i raz wtykając nos do torebki, wciąż się musiała od niego oganiać. Na szczęście nie przyplątał się żaden milicjant. Choinka wyglądała na kradzioną, a penis w torebce rodziłby dużo niewygodnych pytań.
Chwilami oczyma wyobraźni widziała wyraz triumfu na twarzy kapitana Mariańskiego prowadzącego ją skutą prosto do aresztu.
Lewandowska wreszcie dotarła do domu. W przedpokoju minęła Borkowską, sublokatorkę, która z wałkami na głowie wychodziła z łazienki. Nawet nie odburknęła na jej „dzień dobry”.
W mieszkaniu przywitał ją wrzask papugi.
– Kuuurwa mać! Kuuurwa mać! – darła się wniebogłosy. To ostatnio znów jej ulubione zawołanie. Zuza do dziś nie ustaliła, kto ją tego nauczył. Torebkę położyła wysoko na regale, tak żeby Borys się do niej nie dobrał, płaszcz rzuciła na najbliższe krzesło. Sięgnęła po papierosy. Musiała się spokojnie zastanowić, co dalej czynić z takim trofeum.
Z lekcji biologii w liceum pamiętała, że organy zwierzęce przechowuje się w alkoholu. Wprawdzie ten nie był zwierzęcy, ale chyba różnica niewielka.
Jedynym procentowym płynem, jaki posiadała, był koniak. Wybrała najgorszy, pliskę, zatopienie penisa w stocku byłoby prawdziwym świętokradztwem.
Zawartość folii energicznym ruchem wrzuciła do słoika, po czym zalała to koniakiem i szybko zakręciła wieczko. Podniosła naczynie na wysokość oczu, fajfus pływał w nim niczym łódź podwodna w zanurzeniu peryskopowym, obrzydlistwo.
Pies tymczasem kręcił się nerwowo po pokoju, piszczał i nie dawał jej żyć. W pewnym momencie spróbował polizać ją po twarzy.
– Precz, kundlu! – ryknęła na niego, wciąż mając w pamięci moment, kiedy znalezionego penisa trzymał w zębach. Musiała coś z tym natychmiast zrobić.
Pociągnęła Borysa za obrożę do łazienki. Jej spojrzenie spoczęło na szczoteczce do zębów Borkowskiej. Długo się nie zastanawiała. Sięgnęła po nią, nałożyła pastę, rozwarła pysk psa i zaczęła mu szorować kły. Bardzo dokładnie, ząb po zębie. Kiedy skończyła, postanowiła to powtórzyć, tak na wszelki wypadek. Na koniec ręcznikiem sublokatorki wytarła mu paszczękę.
– Prrrecz, kuuundlu! Prrrecz, kuuundlu! – rozwrzeszczała się papuga na ich widok. Borys w odwecie zawarczał na nią. Nigdy nie było prawdziwej chemii między tymi zwierzakami. Kiedyś było jeszcze nie najgorzej, ale rok temu psisko dorwało ptaszydło i wyrwało mu kilka piór z ogona. Za ten bestialski czyn ara go znienawidziła.
Zuza spojrzała na zegarek, jeszcze wczesna pora, więc zadzwoniła do sierżanta Nowaka. Był przyjacielem jeszcze jej ojca, często pomagał jej w trudnych sprawach, bywało, że dzielił się z nią nawet poufnymi informacjami z prowadzonych śledztw. Obecnie jedyny człowiek, na którym mogła całkowicie polegać. Przez piętnaście lat mieszkał w Warszawie, a kilka lat temu wrócił do Płocka, na stare śmieci.
– Cześć, tu Lewandowska. Potrzebuję pomocy, przyjedź, proszę, do mnie, i to jak najszybciej. O nic więcej nie pytaj! – wydeklamowała i, nie czekając na odpowiedź, odłożyła słuchawkę, by uniknąć zbędnych indagacji.
Psa przegoniła do kuchni i tam go zamknęła, po czym rozsiadła się na kanapie, ustawiwszy tuż przed sobą na ławie słoik, a obok niego butelkę stocka i kieliszek.
Nalała sobie, wypiła pierwszą lufę, zaraz poprawiła drugą. Cura fugit multo diluiturque mero, troska znika i rozpuszcza się w obfitym winie, tak mawiali Rzymianie, ale czy aby na pewno, tu miała pewne wątpliwości. Zapaliła papierosa.
Słoik przyciągał jej wzrok niczym magnes, za nic nie mogła go oderwać od tego małego organu przypominającego parówkę. Nigdy dotąd nie myślała, że po odcięciu może tak nędznie, tragikomicznie wyglądać.
Milicjant nie dał na siebie długo czekać, zjawił się po kwadransie.
Był w cywilu, ubrany jak zawsze w długi, brązowy płaszcz, a pod nim wymiętą szarą marynarkę. Choć raz żona mogłaby mu ją wyprasować.
Zuza bez słowa wskazała ręką słoik. Podszedł bliżej, nachylił się, żeby widzieć lepiej.
– Nalewka? – spytał. – Chętnie się napiję, bo na dworze ziąb okrutny.
– Od kiedy robi się nalewki na penisach? Popierdoliło cię?! – Zarechotała.
Mężczyzna podniósł słoik na wysokość oczu i zrobił się blady jak kartka papieru. Teraz dopiero trafnie zidentyfikował jego zawartość.
– Skąd to masz? – wydukał, wciąż nie mogąc oderwać wzroku od eksponatu.
– Znalazłam w lesie, a właściwie to trofeum Borysa, on wykopał go spod śniegu.
– A gdzie reszta?
– Reszta? O ile wiem, to jest kompletny. Uważasz inaczej? To mnie zaciekawiasz. – Parsknęła śmiechem.
Nowak wyglądał na zakłopotanego.
– Mam na myśli ciało właściciela – bąknął mocno zmieszany.
– Nic nie było. Może jest pod śniegiem. Nie sprawdzałam, ale kiedy tam byłam, czułam czyjąś obecność. Ktoś przemknął między świerkami. Widziałam także ślady butów, mocno już przysypane.
– Mogłaś tego nie ruszać, co cię podkusiło, żeby zabrać to do domu? Trzeba tam wrócić i podrzucić z powrotem. Inaczej możesz mieć kłopoty. To przecież dwieście pięćdziesiąt dwa, paragraf jeden. Mariański by się bardzo ucieszył. Chyba tego nie chcesz?
– Wszystko, byle nie to. Jego radość to moja żałoba. – Obruszyła się na samą myśl, że kapitan mógłby ją przesłuchiwać w charakterze podejrzanej, nie da temu sukinsynowi satysfakcji. – Contra facta non valent argumenta, wobec faktów argumenty muszą ustąpić. Zgoda, ale moja gablota nie odpaliła, pojedziemy twoją. Uprzedzam, dojechać będzie ciężko, bo droga kiepska. Nalać ci? – Sięgnęła po koniak.
– Chyba nie – odparł, spoglądając na słoik.
Warunki faktycznie były skrajnie niekorzystne, z trudem dojechali na miejsce, pojazd co chwila grzązł w głębokich koleinach. Zuza kilka razy była zmuszona wysiąść i go popchnąć.
Przeczesali dokładnie cały zagajnik w poszukiwaniu ciała, ale bez rezultatu, nawet ślady butów już śnieg przykrył. Zostawili zawiniątko tam, gdzie Borys je znalazł, po czym delikatnie przysypali je śniegiem.
Jutro sierżant przypadkowo na nie trafi, tak postanowili. Może przez noc lisy nie zwęszą tej jakże atrakcyjnej przekąski.
Zeszło im do późnego wieczora. Kiedy Zuza w końcu wróciła do domu, kukułka z zegara zakukała dwanaście razy. Odgłos zdejmowanych kozaków obudził papugę. Wydarła się na całe mieszkanie:
– Peeenis! Peeenis! Peeenis!
Kiedy ona się tego nauczyła? Widocznie podsłuchała ich rozmowę.
Zuza rozsiadła się na kanapie. Sięgnęła po paczkę ekstra mocnych. Wzrok zawiesiła na leżącej w kącie choince. Jutro się do niej weźmie, teraz już nie miała siły.
Dzisiejsze znalezisko wciąż nie wychodziło jej z głowy. Dlaczego akurat jej takie rzeczy się przytrafiają? Czym przyciąga wszelkiej maści czubków? Co takiego ma w sobie?
Strata członka teoretycznie nie była równoznaczna ze śmiercią jego właściciela, więc albo podpadało to pod 155 § 1, albo pod 148 § 1. Może ten ktoś żyje, choć w ten wariant szczerze wątpiła.
W pierwszym odruchu chciała dzwonić po szpitalach, ale na szczęście zdrowy rozsądek zwyciężył i zaniechała tego szalonego pomysłu. Od czego jest milicja? Za co płacą Mariańskiemu i reszcie tych wałkoni? Niech się wykażą.
* * *
Wstała wcześnie rano, przez Borysa, bo piszczał i kręcił się niespokojnie po mieszkaniu. Podejrzewała, że to tylko pretekst. Bokserka sąsiadki z przeciwka miała cieczkę i psisko nad wyraz tęsknie spoglądało ku drzwiom jej mieszkania.
Zuza, klnąc w duchu cały świat, ziewając i szarpiąc się z psem, zeszła na podwórze. Co cieczka obiecywała sobie, że w końcu zawiezie tego cholernego lowelasa do weterynarza, wykastrują go i wreszcie będzie miała problem z głowy. Jak dotąd tylko na groźbach się kończyło.
Stała na zimnie jak słup soli, czekając, aż Borys opróżni pęcherz, a trwało to dłuższą chwilę. Ciągnął ją jeszcze na spacer, ale dziś nie dała się zmanipulować.
Wracając, zabrała spod drzwi butelkę mleka. Od tygodnia opłacała mleczarza, kolega z kancelarii ją na to namówił. Była sceptycznie nastawiona do tego pomysłu, ale w końcu się zgodziła, chcąc udowodnić Kowalskiemu, że w tym kraju nawet mleko mocno zaprawiane wodą przykleja się do łap złodzieja. Jak na razie on był górą, ale nie traciła nadziei…
Ten dzień postanowiła poświęcić na świąteczne sprzątanie. Wielkie plany, a skończyło się jak zawsze. Owinięta w koc, z książką w dłoni, przeleżała na kanapie pół dnia. Kiedy człowiek żyje tylko dla siebie, wiele rzeczy, wydawałoby się ważnych, traci sens, a wszystkie święta są tego dobrym przykładem.
Po południu Zuza wzięła Borysa na spacer na Tumy, ale zimny wschodni wiatr szybko zweryfikował jej plany – sprawił, że przemarznięta do szpiku kości wróciła pośpiesznie do domu rozgrzewać się koniakiem i ulubionymi ekstra mocnymi bez filtra. Później książka, a tuż po godzinie dwudziestej zasiadła przed telewizorem. Dziś czwartek, czas na teatr sensacji. I tak zupełnie bezproduktywnie zleciał jej dzień.