Читать книгу Ja, inkwizytor. Wieże do nieba - Jacek Piekara - Страница 6
ОглавлениеDziewczyny Rzeźnika
Upojny zapach leśnych konwalii rozchodził się wszędzie wokół, a słowicze trele pieściły nasze uszy. Wzbijały się dźwięczną kaskadą pod niebo zaróżowione od zachodzącego słońca, którego promienie spijały z liści ostatnie krople rosy”.
Taaak... Zapewne wolałbym w ten sposób rozpoczynać moją opowieść. Ale jestem inkwizytorem, a nasze historie, historie inkwizytorów, zazwyczaj zaczynają się troszkę inaczej...
Krew była wszędzie. Na ścianach, na podłodze, nawet na suficie. Można by pomyśleć, że w tym pokoju pracował szalony lub pijany malarz, który upodobał sobie technikę polegającą na rozbryzgiwaniu przeróżnych odcieni czerwonej farby, od niemal różowego po wpadający w brąz. Można by tak pomyśleć, gdyby nie smród. Smród zastarzałej, zaschniętej krwi i rozprutych wnętrzności. Kto tego rodzaju smród poczuł chociaż raz w życiu, ten nigdy nie pomyli go z niczym innym.
– Jelita – burknął z obrzydzeniem Albert Knotte i trącił czubkiem buta zwinięte na posadzce kłębowisko, przypominające legowisko rozprutych żmij. – A ja wczoraj jadłem krwawą kiszkę... – dodał z jeszcze większym obrzydzeniem i splunął.
Ciało zamordowanej leżało pod ścianą. Głowa wygięta była pod nienaturalnym kątem i dopiero po chwili zorientowałem się, że oprawca niemal oderżnął tę głowę od tułowia. Czy kobieta jeszcze żyła, kiedy ją katowano? Czy na twarzy zastygł grymas przedśmiertnej męki? Tego nie udało mi się dostrzec, gdyż ofiara nie miała twarzy. Morderca zdarł z niej niemal całą skórę, pozostawiając jedynie zakrwawioną maskę, nieprzypominającą już nawet ludzkiego oblicza.
Bujne włosy pokryte były zaskorupiałą czerwienią i zwinięte w grubo spleciony kłąb. W pierwszym momencie pomyślałem, że podobnie musiała wyglądać głowa Gorgony Meduzy, kiedy już odciął ją od szyi miecz Perseusza.
– Jezus Maria! – wystękał Thaddeus Leghorn i wybiegł za próg.
Słyszałem, jak wymiotuje.
– Delikatne żołądki ma nasza szlachta – stwierdził z szyderstwem Knotte.
Towarzyszący nam młody mężczyzna rzeczywiście był szlachcicem, zaufanym margrabiny, do której należało miasto wraz z okolicznymi wsiami. Elżbieta von Sauer wysłała go, by uważnie patrzył nam na ręce.
– To nie nasza sprawa. – Knotte raz jeszcze rozejrzał się po pokoju. – Co nas to wszystko może obchodzić? Tylko apetyt z tego wszystkiego straciłem – westchnął z wyraźnym rozżaleniem.
– Nie dziwię się – mruknąłem, gdyż nie mogłem się zdecydować, czy widok jest gorszy od smrodu, czy smród gorszy od widoku.
– No to dupa w troki, Mordi. – Knotte otrząsnął się niczym mokry pies, a raczej, zważywszy jego posturę, jak taplający się w błocie tucznik. – Zabieramy się stąd.
Co najmniej kilka razy starałem się grzecznie mu wyjaśnić, że mam na imię Mordimer, jednak wydawał się tym faktem zupełnie niezainteresowany. Poza tym był moim przełożonym i od niego zależała moja przyszła promocja, więc jeśli chciał, mógł mnie nawet nazywać swoim słodkim cukiereczkiem, a i tak przymknąłbym na to oczy. Bo i co innego miałbym uczynić?
– Nie radzę – usłyszeliśmy głos naszego towarzysza, który zdołał już opanować wymioty i stał teraz blady niczym śmierć na progu.
– A to czemu?
Knotte spojrzał na szlachcica takim wzrokiem, jakby ten powiedział nie tylko coś wielce niestosownego, lecz wręcz obraźliwego. Zresztą pewnie tak właśnie było, gdyż my, inkwizytorzy, nie potrzebujemy rad szlachetnie urodzonych. Szczerze mówiąc, nie potrzebujemy niczyich rad. Zwłaszcza wypowiadanych podobnie aroganckim tonem.
– Ta dziewczyna pracowała jako bieliźniana pani margrabiny. Ulubiona bieliźniana – mocno zaakcentował słowo „ulubiona”. – Pani chciała ją wydać za jednego z pomniejszych dworzan i ustaliła nawet posag.
– To nas nie obchodzi. – Knotte wzruszył ramionami. – Tu nie ma śladu herezji czy pogańskich lub satanistycznych praktyk. Zwykłe rzeźnictwo. Nieprawdaż, Mordimerze? – Obrócił w moją stronę twarz napuchniętą po wczorajszym pijaństwie.
– Tak jest, mistrzu Albercie – zgodziłem się z nim, ponieważ po pierwsze, moja pozycja nie pozwalała na publiczne oponowanie twierdzeniom przełożonego, po drugie, również uważałem, że Święte Officjum nie ma w tym wypadku nic do roboty. A po trzecie, byłem mu wdzięczny, iż raczył tym razem użyć mojego imienia bez zdrobnień.
– Pozwalam sobie twierdzić, że na tyle znam panią margrabinę, by wiedzieć, że nie oszczędzi sił oraz kosztów, żeby tylko doprowadzić mordercę do kata – rzekł Leghorn pompatycznie.
– W takim razie powodzenia i do widzenia. – Knotte zamachał figlarnie tłustą dłonią, a ja uśmiechnąłem się w duchu, gdyż domyślałem się, jaki będzie dalszy przebieg rozmowy.
– Zaręczam wam, inkwizytorze, że pani margrabina nie będzie zachwycona, słysząc podobną odpowiedź – stwierdził szlachcic lodowato. – A kiedy pani margrabina jest nie w humorze, stara się, by odczuli to wszyscy wokół.
Inkwizytor wydął pogardliwie usta.
– Ojojoj – powiedział sztucznie wysokim głosem, tak niepasującym do jego zwalistej postury. – Już się boję...
Potem roześmiał się chrapliwie.
– Ale widzisz pan, panie Leghorn, to co prawda nie jest robota dla Inkwizytorium, jednak zawsze możemy z twoją panią porozmawiać o prywatnym zleceniu. – Przymrużył porozumiewawczo oko. – A jeżeli jej kiesa jest równie wielka jak gniew i pragnienie zemsty, dogadamy się niczym amen w pacierzu.
Szlachcic skinął głową.
– Pani margrabina na pewno chętnie was przyjmie – powiedział, a jego głos nie ocieplił się nawet na krzynę.
– Teraz. Zaraz – rozkazał Knotte. – A ty, mały – znowu zwrócił się do mnie – zostań i dopilnuj, żeby nic nie rozwłóczyli, nie posprzątali czy co tam...
Wiedziałem, że mistrzowi Albertowi nie tyle chodzi o zachowanie porządku na miejscu zbrodni, ile o to, by się mnie pozbyć na czas rozmowy z margrabiną. Rozmowy, w której zostanie przecież ustalona wysokość honorarium. Knotte był pijakiem i dziwkarzem, ale nawet jego chęć i chuć ustępowały przed jego chciwością. Dlatego nie sądziłem, bym z nagrody, którą przyzna nam margrabina, zobaczył więcej niż jedną dziesiątą. A i to jedynie w wypadku, jeśli mistrz Albert będzie w dobrym nastroju.
Nie zamierzałem oczywiście tkwić wśród tego całego bałaganu oraz smrodu, więc wyszedłem przed dom i przysiadłem na schodach, wcześniej tylko kazałem stanąć przy drzwiach gołowąsowi z miejskiej straży, który nam towarzyszył. Inkwizytorzy, nawet tak niedoświadczeni jak ja, są przyzwyczajeni do widoku krwi, wszelakiego odoru produkowanego przez ludzkie ciała oraz fluidów z niego się uwalniających, lecz nie znaczy to, że mamy się delektować podobnymi widokami czy zapachami. Zwłaszcza że zostałem pobłogosławiony, może lepiej powiedzieć: dotknięty przekleństwem, nadzwyczaj czułego zmysłu powonienia.
Na stopniach wychodzących na wąską uliczkę nie czułem się wiele lepiej niż wewnątrz. Gorące, wilgotne powietrze zdawało się oblepiać całe ciało niewidzialnym, zatykającym dech w piersiach całunem, a złożona z odpadków i nieczystości breja schła w promieniach słońca. Schła i schnąc, nieprawdopodobnie śmierdziała. Wszędzie wokół unosiły się chmary tłustych much o zielonych odwłokach i błyszczących skrzydłach. Bzyczenie, które wydawały, doprowadzało mnie do szału. Już się zastanawiałem, czy nie wrócić do pokoju i nie wybrać jednak towarzystwa martwej kobiety, kiedy podszedł do mnie krępy starszy mężczyzna. Okolona wianuszkiem siwych włosów spocona łysina błyszczała mu w słońcu.
– Jestem ojcem – powiedział cicho i spojrzał na mnie wzrokiem zbitego psa.
– Gratuluję – odparłem ironicznie. – Ale to chyba powód do dumy, nie żalu?
I nagle uświadomiłem sobie, jaką popełniłem niezręczność. Zerwałem się ze schodów.
– Jesteście ojcem tej dziewczyny?
Skinął głową.
– Elżbieta. Miała na imię Elżbieta – wyrzekł głucho. – Elżbieta Holz.
No to nie dość, że dziewczyna była ulubioną służącą jaśnie pani, to jeszcze jej imienniczką. Niedobrze. Margrabina von Sauer naprawdę mogła mieć do sprawy bardzo osobisty stosunek, co oznaczało, że szczególnie intensywnie przyjrzy się pracy zatrudnionych inkwizytorów. Zwłaszcza że mistrz Albert wydusi od niej fortunę.
– Przykro mi.
– Chociaż oczy jej zamknę na wieczny odpoczynek.
Wolałem mu nie mówić, iż w takim celu nie ma po co wchodzić do środka, gdyż jego córka nie tylko nie ma oczu, ale w zasadzie w ogóle nie posiada już twarzy. Uznałem jednak, że byłoby to co najmniej niedelikatne, a w końcu nawet jeśli nie ma się szczególnego szacunku dla ludzkiej boleści, nie warto chociaż okazywać ostentacyjnego lekceważenia.
– Nie wolno – rzekłem stanowczo. – Wybaczcie, to rozkaz jaśnie oświeconej pani margrabiny.
Rozpłakał się. Bezdźwięcznie. Nie zachlipał, nie załkał, nie zaszlochał. Po prostu po jego steranej, pomarszczonej twarzy zaczęły płynąć wielkie jak groch łzy. Jedna za drugą, jakby biły z tego samego źródła, nad którym rozpaczała Niobe, kiedy bogowie raczyli pofatygować się na ziemię i wybić jej potomstwo.
– Moja mała dziewczynka – wyszeptał wreszcie. – Światło moich oczu. Jedyny sens życia.
– Nie macie innych dzieci?
– Miałem. Miałem, ale pomarły w niemowlęctwie. Ona mi jedna została. Taka słodka, taka dobra, taka piękna...
Ująłem starego pod ramię.
– Pozwólcie ze mną, jeśli łaska – poprosiłem. – Na życzenie dostojnej pani margrabiny prowadzę śledztwo w sprawie śmierci waszej córki. Pomóżcie mi, proszę, by można było schwytać i osądzić bestię, która jej to uczyniła.
Dał mi się zaprowadzić do najbliższego szynku, którego właściciel wystawił przed drzwi, na pełne gnijących odpadków podwórko, dwa stoły i dwie ławy. Przysiedliśmy.
– Kto mógł to zrobić? – zapytałem prosto z mostu. – Podejrzewacie kogoś? Może skarżyła się wam na jakiegoś mężczyznę? Może miała wrogów?
– Gdzie tam Elżunia mogłaby mieć wrogów! – nawet się nie oburzył, tylko zdumiał. – A mężczyźni? Ci tak za nią wodzili oczami jak pies za kością. Prawda to jest. Ale to była cnotliwa dziewczyna. Dobrze ją wychowałem. W szacunku dla praw boskich i ludzkich.
No cóż, w podobny sposób najczęściej myślą rodzice o ulubionych pociechach. I często dopiero tragiczne wydarzenia zdzierają im łuskę z oczu. Być może właśnie tak rzecz wyglądała w tym wypadku, ale być może naprawdę Elżbieta była niedoścignionym ideałem piękna, szlachetności oraz niewinności. A może, jak to zwykle bywa, prawda leżała gdzieś pośrodku?
– Wiecie, z kim się przyjaźniła? Miała narzeczonego?
– Mówiłem jej: „Nie idź na dwór. Człowiek powinien znać swoje miejsce, a twoje jest wśród równych stanem, a nie wśród wielkich panów” – nie odpowiedział na pytanie. – Ale ona tylko się śmiała. „A może jakiś szlachcic mnie pokocha i się ze mną ożeni?”, mówiła. „Może będziesz miał herbowe wnuki, tatku?”
Tak, tak, oto marzenia większości panien służebnych. Jednak najczęściej te imaginacje lepszej przyszłości kończyły się na małym poważaniu i wielkim brzuchu. Chociaż od powyższej reguły bywały, rzecz prosta, wyjątki.
– Miała przyjaciółkę? Kochała się w kimś? Ktoś się w niej kochał?
– Urodziłeś się w chlewie, mieszkaj w chlewie, urodziłeś się w stajni, mieszkaj w stajni, urodziłeś się w gnieździe, mieszkaj w gnieździe. Ale jak świnia wdrapie się do gniazda, to jej skrzydła od tego nie wyrosną. A i latać się nie nauczy.
Naprawdę lubię ludzi odpowiadających na zadawane im pytania, a nie ignorujących mnie i wypowiadających banialuki godne wioskowych przygłupów. Rozumiałem, że śmierć córki wstrząsnęła mężczyzną, ale skoro wcześniej pomarły mu inne dzieci, powinien już być bardziej zahartowany.
– Panie Holz – rzekłem ostrzejszym tonem – bądźcie łaskawi odpowiedzieć na moje pytania.
Spojrzał na mnie przestraszony, niczym zabiedzony kundel, któremu pogroziło się kijem.
– A mówiliście coś? Nie dosłyszałem, wybaczcie.
– Pytałem, czy miała przyjaciół. Może narzeczonego? Może ktoś się do niej zalecał?
– Wszyscy się do niej zalecali – westchnął. – Ciągnęli jak pszczoły do miodu. Tak bym chciał mieć chociaż jej konterfekt, malutki jakiś, na pamiątkę... – Znowu się rozpłakał.
– Matko Boska Bezlitosna – szepnąłem do siebie, gdyż powoli zaczynałem tracić cierpliwość.
– A powiedziała, że da mi swój portret, biedactwo. Nie zdążyła...
– Jaki portret? Skąd portret? – uchwyciłem się tego słowa jak pies żebraczej nogawki. – Kto miał ją malować?
– A jakiś tam malarz – tym razem wyjątkowo usłyszał moje pytanie.
– Podejrzewam, że malarz – odparłem jadowicie. – A nie perukarz, łaziebny ani stajenny. Wiecie, o kogo chodziło?
Podniósł na mnie pełne łez oczy.
– Nie krzyczcie na mnie – poprosił zbolałym głosem. – Uszanujcie ojcowską żałość i wiek sędziwy.
Miałem ochotę trzepnąć go w ucho, lecz się powstrzymałem. Przecież miałem zostać inkwizytorem, a inkwizytora musi cechować cierpliwość co najmniej równa żarliwości oraz pobożności.
– Panie Holz, ja tylko próbuję pomóc – powiedziałem najłagodniejszym tonem, na jaki mogłem się zdobyć. – Nie przywrócę życia Elżbiecie, mogę jednak schwytać jej krzywdziciela. Pomóżcie mi, proszę...
– Neubaum – rzekł wyraźnie. – Tak nazywa się ten malarz. Znajdźcie go. – Ucapił mnie za rękaw. – Może skończył portret? Może odsprzeda? Zapytajcie, błagam was... Chociaż popatrzę sobie na moją dziewczyneczkę...
– Zapytam. – Uwolniłem się i wstałem. – Bywajcie, panie Holz. Szczerze wam współczuję.
Zostawiłem go siedzącego przy stole i zraszającego łzami nieheblowane, poplamione deski. Rozstawałem się z nim z ulgą, z jaką zawsze człowiek beztroski żegna się z człowiekiem przytłoczonym nieszczęściem. Miałem nadzieję, że trop, który zostawił, dokądkolwiek mnie doprowadzi. Zatrzymałem się opodal niewielkiego zbiegowiska przy drewnianym kramie.
– „Serce mu przebijem włóczniom, takoż zrobiem jego uczniom” – usłyszałem gromki głos.
Przecisnąłem się przez tłum, pomagając sobie szturchańcami, i zobaczyłem, że ktoś wystawił scenę z kukiełkami. Słowa te wypowiadała potrząsająca zaostrzonym kijem kukła, która zapewne miała symbolizować rzymskiego legionistę. Przynajmniej z ramion zwisał jej kawałek czerwonego płótna, a na głowie tkwiło coś, co przy dużej dozie dobrej woli można było wziąć za hełm.
– „Bedzie Herod bardzo rad, że pódzie Jezus na tamten świat” – przemawiał Rzymianin do widzów.
Za jego plecami wznosił się krzyż z przybitą na belce postacią odzianą jedynie w biodrową przepaskę.
– „Bedzie sanhedryn ucieszona, kiej se Jezus dzisia skona” – opowiadał legionista, a ja skrzywiłem się, bo wedle wszelkiej mojej wiedzy „sanhedryn” był słowem męskiego rodzaju, więc mógł być co najwyżej „ucieszony”, nie „ucieszona”. No ale w wypadku trzymania się reguł gramatyki należałoby wymyślić nowy rym, a tego najwyraźniej nie potrafił wierszokleta przygotowujący sztukę. – „Ja z dziewkami siem zabawie, ten tu niech se gnije w trawie” – Rzymianin podzielił się z publicznością planami na dzisiejszy wieczór, co wywołało gniewne buczenie.
Nagle na tyłach kramu huknęło coś przeraźliwie, a zabrzmiało to tak, jakby uderzono z całych sił dwiema patelniami. W każdym razie mało nie podskoczyłem, a otaczający mnie ludzie zareagowali dużo bardziej gwałtownie. Obsługujący kukły lalkarz wykorzystał tę chwilę dekoncentracji, by błyskawicznie zdjąć ze sceny krzyż z rozpiętą na nim półnagą postacią i zamienić go na kukiełkę rycerza w srebrnej zbroi z obnażonym mieczem w prawej dłoni.
– „Jam jest Bogiem wszytkich ludzi, dam zbawienie, kto za mną pódzi” – wyrecytował odmieniony Chrystus i tak zapalczywie machnął mieczem, że gdyby ostrze wykuto z żelaza, niechybnie odciąłby sobie nim lewe ramię.
– „Moja włócznia się postara, zarżnem cie w imie cezara!” – zagroził Jezusowi legionista, jednak wyraźnie cofnął się w stronę krawędzi sceny, a i głos miał niezbyt pewny.
– Uciekaj, on cię zabije! – krzyknęło stojące pod sceną dziecko, które najwyraźniej widziało już wcześniej sztukę i z nieznanych mi przyczyn wolało ostrzec Rzymianina, niż sprzyjać Jezusowi. Cóż, gdyby był to człowiek dorosły, zapewne zainteresowałbym się, z jakich to powodów postać Zbawiciela nie wzbudza w nim uczuć miłości i szacunku.
Odsunąłem się, ponieważ widziałem już wiele podobnych przedstawień i domyślałem się, co wydarzy się dalej. Zresztą nie trzeba było się domyślać, gdyż nawet byle lalkarze czy wędrowni aktorzy pieczołowicie przestrzegali zgodności swych przedstawień ze świętymi pismami. Tak więc Jezus musiał prosić legionistę lub legionistów, by przyłączyli się do Niego i uznali Go za Boga, a kiedy legioniści wzgardzili tą propozycją, wtedy Jezus nie miał innego wyjścia, jak skrócić ich o głowy. W zależności od tego, jak dobrze przygotowany i jak bogaty był wystawiający widowisko, do Chrystusa bądź przyłączali się apostołowie i część wiernego ludu, bądź też narrator opowiadał o zwycięskiej kampanii Armii Jezusowej i o zdobyciu Rzymu, by przejść do finalnej sceny ukazującej ścięcie cesarza Tyberiusza, którą to zresztą egzekucję nasz Pan raczył przeprowadzić własnoręcznie.
Oczywiście czasami zabawnie było posłuchać dialogów wymyślanych przez aktorów albo lalkarzy, przyjrzeć się strojom, wykonaniu kukiełek czy ich otoczenia. Ale teraz nie miałem czasu na zabawę, choć sądząc po jakości rymów, mogłaby być całkiem udana. Postanowiłem załatwić jeszcze jedną sprawę. Na tyłach kramu stał zażywny jegomość z kapeluszem w dłoni i coś mi powiedziało, że to właśnie on jest właścicielem teatrzyku.
– Jeśli wolno mi wam doradzić – zbliżyłem się do niego i odezwałem uprzejmie. – „Sanhedryn” jest słowem rodzaju męskiego, więc sanhedryn nie może być „ucieszona”, jak mówi wasz aktor.
– A co tacy mądrzy jesteście? – Zmarszczył krzaczaste brwi i spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakbym był czymś, co przykleiło mu się do podeszwy.
– Takich i innych rzeczy uczą nas w Akademii Inkwizytorium – wyjaśniłem łagodnie. – Ale wasza rzecz, co uczynicie z moją radą.
– O mój Boże... – Jego twarz sflaczała niczym kiszka, z której wyciśnięto mięso. – Wybaczcie, błagam was, na miłość Chrystusa.
– Nie ma czego wybaczać. Zastąpcie słowo „sanhedryn” słowem „rada Żydów”, a będziecie mieli i rym, i uczynicie grzeczność zasadom gramatyki.
– Oczywiście! – Klasnął i spojrzał mi przymilnie prosto w oczy. – Natychmiast zastosuję się do waszej światłej rady, mistrzu inkwizytorze.
Nie byłem jeszcze co prawda mistrzem Inkwizytorium, jednak nie widziałem też powodu, by prostować słowa tego uprzejmego człowieka. Skinąłem więc głową i odszedłem.
Stary Holz pomylił się lub przejęzyczył. W każdym razie źle zapamiętał nazwisko malarza, gdyż ten nazywał się nie Neubaum, lecz Neumann. Jednak wpadłem na jego ślad bez trudu, ponieważ wystarczyło znaleźć jakiegokolwiek malarza, a ten już bez omyłki wskazał mi, gdzie mieszka Neumann. Przy okazji zresztą zdążył mnie ostrzec, cóż to za beztalencie jest z Neumanna, opowiedział o zawalonych przez niego kontraktach, wyśmiał sposób dobierania kolorów oraz szydził z Neumannowej umiejętności zachowania proporcji ludzkiego ciała. Ha, jak widać, taki to już zwyczaj u artystów, by w podobnie obrazowy i bezpośredni sposób przedstawiać kolegów po fachu. Rzeczony malarz zdążył jeszcze zaproponować mi swe usługi jako portrecista, a gdy nie wyraziłem zainteresowania, dodał, że u niego w pracowni czekają właśnie dwie prześliczne modelki, które za doprawdy niewartą wspomnienia gratyfikacją zechcą umilić mi dzisiejszy dzień. Pożegnałem go w końcu z ulgą przed kamienicą, w której mieszkał Neumann, obiecując, że z całą pewnością pójdę z nim wieczorem na wino.
– Czekaj tatka latka – mruknąłem do siebie i wszedłem do ciemnej sieni, w której wyraźnie śmierdziało uryną.
Neumann wynajmował kwaterę na poddaszu, więc wdrapałem się po stromych schodach, stanąłem przed drzwiami jego mieszkania i zastukałem. Raz, drugi, trzeci, a ponieważ nikt mi nie raczył otworzyć, nacisnąłem klamkę. Zakląłem, bo niemal przykleiły mi się do niej palce, a kiedy na nie spojrzałem, mogłem mieć tylko nadzieję, że to, co je zabrudziło, jest niczym gorszym niż brązową farbą.
Nigdy do tej pory nie odwiedzałem pracowni malarskiej i nie wiedzieć czemu wyobrażałem sobie, że będzie to przestronny, słoneczny pokój o ścianach i meblach z jasnego drewna. Na środku będą stać sztalugi, na nich rozpięte śnieżnobiałe płótno, przed którym ujrzę mężczyznę w czerni badawczym wzrokiem przyglądającego się pędzlowi trzymanemu pomiędzy kciukiem a środkowym palcem. Niestety, w pracowni Neumanna nic nie zgadzało się z moimi wyobrażeniami. Była to izba co prawda obszerna, lecz ciemna, zagracona i śmierdząca. A śmierdziało w niej skiśniętym winem i gnijącymi owocami. Przynajmniej jeśli chodzi o źródło tego ostatniego zapachu, od razu zobaczyłem, w czym rzecz. Otóż na stole stała wielka gliniana patera pełna winogron, jabłek i gruszek. Wszystkie owoce były już pomarszczone i zbrązowiałe, a pochylał się nad nimi złamany, umierający słonecznik. Nad paterą unosiły się całe chmary maleńkich muszek. Kichnąłem, kiedy jedna z nich wpadła mi do nosa.