Читать книгу Ja, inkwizytor. Dotyk zła (wyd. II) - Jacek Piekara - Страница 6
ОглавлениеDotyk zła
Spytała, czy mógłby podać wino, a on ją zabił. Chwycił za włosy, przycisnął jej twarz do obrusa i zatłukł wieprzowym gnatem. Zatłukł na śmierć, Mordimerze. – Otton Pleiss ostatnie zdanie wypowiedział z takim niedowierzaniem, jakby zatłuczenie kogoś na śmierć nie mieściło mu się w głowie. Chociaż... rzeczywiście, wieprzowym gnatem? Przy stole? O podobnym wydarzeniu ja sam również nie słyszałem.
– Czy piła aż tak dużo, że ten właśnie powód mógł skłonić twojego kuzyna do podobnie nieprzemyślanego postępku? – zapytałem ostrożnie.
Spojrzał na mnie złym wzrokiem.
– Próbujesz być dowcipny, Mordimerze?
– Uchowaj Boże – zaprotestowałem szybko, gdyż naprawdę nie miałem zamiaru żartować z tej dziwnej śmierci, zwłaszcza że śmierć, tym razem zadana zgodnie z prawem boskim i ludzkim, czekała również kuzyna mojego towarzysza, który to kuzyn popełnił tak niezwykłe morderstwo.
– Nieboszczka była wspaniałą kobietą – stwierdził Otton dobitnie, nadal przyglądając mi się ze sporą dozą podejrzliwości. – I choć ku swej rozpaczy nie mogła zostać matką, jednak stworzyła Robertowi prawdziwie przykładne ognisko domowe. Przed laty i ja się w niej kochałem – westchnął głęboko.
Muszę przyznać, że po tych słowach spojrzałem na mego towarzysza nowym wzrokiem, bowiem ze swą płaską, z gruba ciosaną twarzą nie należał do ludzi szczególnie urodziwych i nie wyglądał na kogoś, kto dawałby się unosić romantycznym porywom serca. Jak widać, pozory myliły.
– Czy pod tą pozłotą nie kryła się rdza? Wybacz pytanie – zastrzegłem, widząc jego minę – ale sam przecież wiesz, ilu znajdujemy ludzi uchodzących w oczach sąsiadów za przykładnych chrześcijan, podczas kiedy naprawdę hołdują przeróżnym grzechom lub ukrywają przed okiem bliźnich paskudne przywary. Może obarczała twego kuzyna winą za brak dzieci? Może zatruła mu życie narzekaniem i wyrzutami?
– Medycy stwierdzili, że to jej wina. – Otton wydął wydatne usta. – Jeśli o winie w ogóle można mówić, bo to przecież zrządzenie boże, nie niczyja wina.
Skinąłem głową, zgadzając się z moim towarzyszem, gdyż podobnie jak on nie przyjmowałem do wiadomości twierdzeń niektórych kaznodziejów, jakoby bezpłodność była sprawiedliwą karą dotykającą kobiety za pierworodny grzech Ewy. Zresztą w kazaniach tych złotoustych mędrków wszystko złe, co wydarzało się niewiastom, stanowiło sprawiedliwą karę. Ośmielałem się sądzić, iż tak właśnie objawiał się brak porządnego chędożenia, gdyż mężczyzna zadowolony z rozkoszy, jaką mogą mu dać kobiety, mniej jest skłonny, by obarczać je odpowiedzialnością za wszystkie istniejące i nieistniejące grzechy świata.
– Medycy zwykle skłonni są twierdzić, że wina leży po stronie wyschniętego łona, nie zgniłego korzenia – rzekłem. – Zauważyłem również, że jakoś łatwiej im przekonać mężów do podobnej diagnozy, a co za tym idzie – wyjść z honorarium, nie z siniakami na tyłku.
Uśmiechnął się półgębkiem.
– Nie, Mordimerze, to nie tak. Może nie uważasz mnie za człowieka o zbyt lotnym umyśle, wierz mi jednak, że zauważyłbym, gdyby mój kuzyn i moja dawna ukochana żyli w nienawiści lub w obojętności. Oni się kochali, Mordimerze, sercem, duszą i ciałem. A to rzadka cnota w dzisiejszych czasach.
Mój słodki Boże, nie wiedziałem, że Otton jest tak wymowny! Jak widać, rzeczywiście zachował sentyment dla ukochanej z młodzieńczych lat.
– Zapewne nie z wielkiej miłości zatłukł ją obiadem – burknąłem, gdyż te peany na temat kuzyna i jego żony wydawały się nie przystawać do tragicznej sytuacji.
Otton żachnął się.
– Wolałbym, abyś okazał choć odrobinę szacunku! – rzucił ostro.
– Wybacz, Ottonie, ale albo ty nie masz racji, wygłaszając opinie o ich związku, albo morderstwo nie miało miejsca, czyli musimy zaprzeczyć twojej teorii lub faktom.
– Lub... – Uniósł palec i spojrzał na mnie badawczo.
– O nie! – rzekłem bardzo stanowczo, ponieważ już wcześniej podejrzewałem, dokąd może zmierzać i czemu w ogóle opowiadał mi o całej sprawie. – Nie, Ottonie. Lubię cię i cenię, lecz nie zrobię tego nawet dla ciebie. Nie pojadę do Wittlich i nie stwierdzę, że twój kuzyn został opętany przez demona, w związku z czym potrzebuje pomocy egzorcysty, nie kary z ręki kata.
– Wcale cię o to nie proszę – burknął, opuszczając wzrok.
– Czyżby?
– Robert nie mógł tego zrobić. – Otton huknął pięścią w blat stołu. – Prawdziwie i szczerze ją kochał. Świata poza nią nie widział. Poza tym – wzruszył ramionami – jest szlachcicem.
– A toś znalazł argument obrony! – Pokręciłem głową. – Czyli że niby szlachecka delikatność nie pozwoliłaby mu na zatłuczenie żony kością? Wiesz co, Ottonie? Już ty lepiej zostań przy ich wielkiej miłości i nie szukaj dalszych usprawiedliwień.
– Jest również bogaty. – Otton popatrzył na mnie spode łba.
– Szkoda w takim razie, że nie możemy wytoczyć mu procesu inkwizycyjnego, gdyż wtedy jego majątek przeszedłby na rzecz Świętego Officjum – stwierdziłem lekkim tonem.
Otton zacisnął zęby, najwyraźniej powstrzymując się przed dosadnym słowem lub nawet kilkoma dosadnymi słowami.
– Mordimerze, nie proszę cię o nic innego, jak tylko żebyś pojechał do Wittlich i przyjrzał się sprawie. Może dostrzeżesz coś... niezwykłego. Załatwię ci oficjalną delegację u Manfreda i postaram się o wynagrodzenie przekraczające wysokością oficjalne.
Manfred Sternmaier był naszym zwierzchnikiem i przełożonym oddziału Inkwizytorium w Kaiserbad, gdzie miałem zaszczyt od niedawna służyć. Na ile go poznałem, sprawiał wrażenie człowieka życzliwego swym podwładnym, więc Otton rzeczywiście mógł liczyć na pewne względy.
– Dlaczego właśnie ja, Ottonie?
– Bo ja nie mogę. – Rozłożył bezradnie ręce. – W Wittlich wszyscy mnie znają, jednak nikt nie wie, że pracuję dla Świętego Officjum. Bywałem tam raz, dwa razy do roku, zawsze jako gość Roberta i Esmeraldy. Byłoby niezręcznie, gdybym oficjalnie zaczął badać sprawę mojego kuzyna. Ale pojadę z tobą, Mordimerze, a raczej obok ciebie. Incognito. Gotów ci służyć wszelką pomocą.
– Esmeralda – powtórzyłem. – Ładne imię.
Zastanawiałem się nad tym, co usłyszałem od Ottona, i nie byłem, delikatnie mówiąc, zachwycony jego pomysłem. Spraw prywatnych, rodzinnych czy sentymentalnych nie należy bowiem łączyć ze sprawami zawodowymi. Miałem pewność, że prędzej czy później Otton zechce, bym nagiął swe zasady i uratował życie jego krewniaka. Nie mógł prosić o to oficjalnie, zwłaszcza naszego przełożonego, ale siedząc wraz ze mną w Wittlich, będzie po prostu drążył sprawę, wiercił mi dziurę w brzuchu i przekonywał, że nikomu nie stanie się krzywda, jeśli tylko zabiorę podejrzanego na rzekome badanie, aby w ten sposób usunąć go z zasięgu wzroku sądu oraz mieszkańców miasta. Poza tym co oznaczało sformułowanie: „Byłoby niezręcznie, gdybym oficjalnie zaczął badać sprawę mojego kuzyna”? Może i byłoby niezręcznie, ale kto mógł skutecznie zaprotestować przeciw takiej niezręczności? Jednak później zdałem sobie sprawę, że Ottonowi nie chodziło bynajmniej o mieszkańców Wittlich, a o naszych przełożonych, dla których wszelkie rewelacje Ottona mogły być mało wiarygodne.
– Dziedziczyłby po niej majątek? – zapytałem niechętnie.
– Ona była biedna – wyjaśnił szybko. – Dobra rodzina, ale bez majątku. To Robert jest bogaty.
– Czy twój kuzyn jest mężczyzną porywczym? Skorym do przemocy?
– Mordimerze, to człowiek o anielskiej cierpliwości i łagodny niczym baranek!
– A więc raczej typ milczka chowającego urazy i niedającego znać po sobie, kiedy zostaje urażony lub skrzywdzony?
Otton prychnął z niezadowoleniem.
– Jest prawym, spokojnym człowiekiem – stwierdził stanowczo.
– Sądzę, Ottonie, że złość twojego kuzyna buzowała niczym para w kotle. Aż w końcu pary narosło tak wiele, że zerwała pokrywę. Wiesz dobrze z własnego doświadczenia, że takie rzeczy przytrafiają się ludziom. Również tym najbardziej spokojnym i powszechnie uważanym za uczciwych. Po prostu wybuchnął. Na krótką chwilę, której zapewne teraz serdecznie żałuje. I tyle...
– Znakomity byłby z ciebie medyk – warknął mój towarzysz. – Stawiałbyś diagnozę pacjentowi na drugim końcu Cesarstwa, nie kłopocząc się nie tylko zbadaniem go, ale nawet zobaczeniem. Powiedz wprost: wyświadczysz mi tę grzeczność czy nie?
Podparł się pięściami o blat stołu i patrzył na mnie nachmurzony.
I co miałem zrobić w takiej sytuacji? Odmawiając Ottonowi, uczynię sobie z niego wroga, a to zawsze niefortunna sytuacja mieć nieprzyjaciela w gronie współpracowników. Zgadzając się na ten wyjazd i poprowadzenie śledztwa, napytam sobie biedy. Bo albo nie odnajdę niczego niepokojącego i oddam w ten sposób Roberta w ręce kata, albo zgodzę się udawać, że wierzę, iż został opętany. Co wywoła komplikacje, o jakich Otton nawet nie myślał (a może myślał, lecz nie zawracał sobie nimi głowy, gdyż ten kłopot spadnie już na mnie). Mianowicie będę musiał sporządzić fałszywe raporty z przesłuchania, wysnuć fałszywe wnioski, wszystko to poświadczyć własnym podpisem i wysłać do Hez-hezronu, siedziby władz Inkwizytorium. Pół biedy, jeśli raport ugrzęźnie w bezdennych szafach kancelarii Jego Ekscelencji. Ale jeśli ktoś się nim zainteresuje? Jeśli zechce sprawdzić, cóż to był za demon, dlaczego opętał tego człowieka i dlaczego go opuścił? Oczywiście istniało również niewielkie prawdopodobieństwo, iż podejrzenia Ottona okażą się w jakimś stopniu uzasadnione. Może na jego kuzyna rzeczywiście ktoś rzucił urok? Może naprawdę został opętany (chociaż akurat ta hipoteza wydawała mi się najmniej prawdopodobna)? Wtedy szkoda byłoby sprawy nie zbadać. I wtedy, i tylko wtedy, wyszedłbym z całej awantury z tarczą. Uratowałbym życie kuzynowi Ottona oraz złapał czarnoksiężnika lub wiedźmę, którzy go zaczarowali. Tyle że czułem, iż skórka nie jest warta wyprawki.
– Robert to szczodra dusza. Sowicie wynagrodzi ci trudy – odezwał się Otton tonem zachęty.
Machnąłem ręką.
– Nie obrażaj mnie propozycją łapówki.
– Nie łapówki, a jedynie honorarium za dokonanie ekspertyzy – rzucił szybko.
– Niezależnie od tego, jak ekspertyza wypadnie? – Spojrzałem mu prosto w oczy. – Zaakceptujesz mój wyrok, Ottonie? Nie będziesz mnie namawiał do złamania zasad oraz prawa?
– Zdam się na ciebie – zapewnił gorliwie. – Będę usatysfakcjonowany, jeśli tylko zobaczę, że zbadałeś wszystkie argumenty za i przeciw.
Szczerze mówiąc, nie bardzo chciało mi się wierzyć w te obietnice, ale przynajmniej miałem jego zobowiązanie.
– Będę z tobą na miejscu. We wszystkim ci pomogę – dodał.
– I tego właśnie się obawiam – mruknąłem.
– No więc jak: zgadzasz się? – Wyciągnął dłoń w moją stronę.
Po chwili wahania niechętnie podałem mu rękę. Potrząsnął nią z takim zapałem, jakby spomiędzy moich palców miał nadzieję wytrząsnąć złote monety.
– Nie pożałujesz, Mordimerze! Nie zapomnę ci tego do końca życia!
– Oczywiście – odparłem, gdyż doskonale wiedziałem, co sądzić o podobnych zapewnieniach.
Wittlich było sporym miastem, którego świetność jednak minęła ładne kilkanaście lat temu. Niegdyś słynęło z ogromnych, odbywających się dwa razy do roku jarmarków, teraz jarmarki przerodziły się w raczej smętne, lokalne targi. Niemniej o Wittlich nadal mówiło się głośno z uwagi na pracę znakomitych mistrzów farbiarskich, gdyż tkaniny opuszczające ich pracownie niemal nie miały sobie równych w całym Cesarstwie. Miasto cieszyło się również przywilejami podatkowymi i sądowymi. To pierwsze było mi obojętne, ponieważ nie zamierzałem się w Wittlich osiedlać, zresztą wysokość moich dochodów czyniła bezprzedmiotowym martwienie się o podatki. Jednak druga kwestia mogła okazać się istotna. Przywilej sądowy oznaczał bowiem, że miejski sąd miał prawo ferować wyroki we wszelkich sprawach kryminalnych, jakie wydarzyły się na terenie Wittlich. Niestety, również tych dotyczących szlachty, co mogło oznaczać, że kuzyn Ottona nie zostanie zwyczajnie powieszony, lecz poddany karom kwalifikowanym. Mogłem więc spodziewać się oporu ze strony mieszczan, którzy na pewno zwęszą pismo nosem i domyślą się, że przybyły inkwizytor może wyrwać ofiarę z ich łapsk i z publicznej egzekucji nic nie wyjdzie. A przecież publiczna egzekucja, i to nie jakiegoś hultaja czy przybłędy, lecz osoby bogatej oraz szanowanej, byłaby nie lada wydarzeniem! Rajcy Wittlich wykosztują się na sprowadzenie biegłego w swym fachu kata, a wykonanie kary połączą zapewne z jarmarkiem, by w ten sposób umilić pobyt przyjezdnym gościom. Rozumiałem więc, że nie spodoba im się ktoś, kto te plany może pokrzyżować. Inna sprawa, że nieszczególnie przejmowałem się opinią mieszczan na temat działania funkcjonariuszy Świętego Officjum, chociaż z uwagi na delikatność sprawy nie zamierzałem też nastawiać ich przeciwko sobie.
Kuzyn Ottona był człowiekiem tak znanym i bogatym, że zapewniono mu całkiem przyzwoite warunki czekania na wyrok i późniejszą, pewną przecież kaźń. Nie rzucono go do loszku pod ratuszem razem z byle jakimi obwiesiami, oskarżonymi o drobne kradzieże czy burdy. Takich ludzi zwykle uroczyście chłostano, czasem piętnowano na rynku w świąteczny dzień, by wracający z mszy mieszczanie mogli ucieszyć wzrok. Poza tym jakże pokrzepiający był to widok dla uczciwego chrześcijanina, widzącego, że zło zostaje ukarane, i mogącego marną kondycję skazanych porównać ze swym bogobojnym życiem. Sądzę, że Roberta nie rzucono do loszku nie tylko z uwagi na szacunek dla jego majątku i pozycji, lecz również z obawy, by nie stała mu się krzywda. Przecież cóż to byłby za cios dla miasta, gdyby złoczyńca tej miary zwyczajnie skipiał w więzieniu. Dla niego szykowano znacznie bardziej interesujące atrakcje. W związku z tym burmistrz Wittlich okazał wyraźne niezadowolenie z mojej obecności, bo natychmiast przestraszył się dwóch rzeczy. Po pierwsze, że zechcę mu zabrać oskarżonego, a po drugie, że mogę wszcząć procedury zmierzające do odkrycia czarnoksięskich praktyk. A co obecność entuzjastycznie nastawionego do pracy inkwizytora oznaczała dla miasta, nie trzeba było nikomu tłumaczyć. Starałem się więc nie wyglądać na entuzjastycznie nastawionego do pracy.
– Chcę przeprowadzić nawet nie rutynowe przesłuchanie, a zaledwie wyjaśniającą rozmowę – zapewniłem burmistrza – w dobrze pojętym interesie miasta oraz jego mieszkańców.
Filip Bromberg, gdyż tak nazywał się burmistrz, przyglądał mi się spode łba i nerwowymi ruchami gładził długą, jedwabistą brodę, która kładła mu się na piersi na podobieństwo futrzanego serdaka. Wyraźnie starał się znaleźć argumenty, by mi odmówić, ale oczywiste i dla niego, i dla mnie było, że odmówić nie może. Przecież miałem oficjalne pełnomocnictwa nakazujące wyjaśnienie sprawy Roberta, zresztą nawet jakbym nie posiadał stosownych dokumentów, i tak nie mógłby mnie powstrzymać.
– Szczerze doceniam fakt, że prześwietne Inkwizytorium zainteresowało się kłopotami naszego małego, spokojnego miasteczka – powiedział w końcu uniżonym tonem. – Lecz wierzcie mi, mistrzu inkwizytorze, że nie mamy tu do czynienia z niczym innym jak z przypadkiem złego człowieka, który wywarł pomstę na żonie, gdyż ta nie potrafiła dać mu potomka. Ot, smutna historia, jakich wiele.
– W pełni się z wami zgadzam – odparłem szczerze. – I też sądzę, że marnuję tu czas. Ale wiecie, jak jest: pan każe, sługa musi. Rozkaz to rozkaz, panie Bromberg, i cóż my biedni mamy do gadania.
Pokiwał smutno głową na tyle jednak delikatnie, by nie zburzyć tym kiwaniem kompozycji z własnej brody, którą to kompozycję pieczołowicie zbudował wcześniejszymi czułymi głaśnięciami.
– Chciałbym, byście wygodnie spędzili u nas czas i byście dobrze wspominali Wittlich. – Uśmiechnął się tak serdecznie, jakbym był przyjacielem, który właśnie oferował mu bezprocentową pożyczkę. – Pozwólcie, że zaproponuję wam wygodny pokój u mistrza farbiarskiego Ericha Grunna. Wyślę chłopaka, żeby was zaprowadził. U Ericha i spokój będziecie mieć, i wygodę, a jego żona... – rozmarzył się. – Mój Boże, jak ta kobieta gotuje! Powiadam wam, że nigdy nie zapomnicie jej żółwiowej polewki. Znakomite danie, choć postne. A raki? Jakież ona przyrządza raki! Nie uwierzycie, póki nie spróbujecie.
– Będę wam szczerze wdzięczny – zapewniłem. – A kiedy tylko się rozgoszczę, bądźcie tak uprzejmi zaprowadzić mnie do Roberta Pleissa, gdyż jeszcze dzisiaj chciałbym go poznać.
– Widzę, że prawdziwy z was gorączka, mistrzu, jeśli wolno mi się tak ośmielić – zauważył na pozór dobrodusznie.
Kuzyn Ottona przebywał zamknięty w piwnicy domu burmistrza. Jak więc widać, dostojny ojciec miasta postanowił sam troszczyć się o bezpieczeństwo więźnia, z pomocą, rzecz jasna, czerwononosych chłopców z miejskiej milicji, którzy kiedy otworzyliśmy drzwi, właśnie grali w kości. A jeden z nich klął tak wymyślnie i tak paskudnie, że dawno nie słyszałem podobnej wiązanki przekleństw. Na nasz widok zerwali się z zydli, a ten o niewyparzonym języku wgapił się w nas z rozdziawioną paszczą. Ośmielałem się wnioskować, że nie był to człowiek o umyśle lotnym niczym skrzydła Pegaza.
– To tak pilnujecie więźnia, łotry?! – warknął burmistrz.
– Przeca zamknięty. Jemu za jedno, czy gramy, czy co inszego robimy – burknął drugi z milicjantów, zarówno śmielszy, jak i bardziej wymowny.
– Dobrze, dobrze, przetłumaczysz to mistrzowi inkwizytorowi, który właśnie przybył porozmawiać z więźniem. A może i nie od rzeczy będzie, jak pogawędzi ze strażnikami? – dodał Bromberg ze złośliwym błyskiem w oku.
Wygadany strażnik mimowolnie cofnął się o krok i spojrzał na mnie z wyraźnym strachem.
– My nic... tylko w kości gramy. No przecie to chrześcijańska rozrywka, jakby co...
– No, ty! – Burmistrz pogroził mu palcem.
Potem sięgnął za pas, wyciągnął solidny klucz i zagmerał nim w zamku. Oho, ho, a więc Bromberg nie ufał na tyle chłopakom z milicji, by pozwolić im na dostęp do więźnia. Może i słusznie, bo skoro Robert Pleiss dysponował fortuną, to kto wie czy nie potrafiłby kupić sobie chwili nieuwagi strażników?
Kuzyn Ottona leżał na drewnianej pryczy i nawet nie drgnął na nasz widok. Rozejrzałem się uważnie i musiałem przyznać, że Bromberg nie dręczył swego więźnia niewygodami. Łóżko było proste, ale solidne i z dobrze wypchanym siennikiem oraz grubym kocem. Na stoliku zauważyłem talerz z kilkoma kawałami chleba i mięsa, dzbanek oraz dwa jabłka. Na skrzyni stał trójramienny świecznik dający wystarczająco dużo światła, by Robert mógł sobie czytaniem umilić oczekiwanie na egzekucję. Bo przy nogach łóżka leżały również dwie książki w skórzanych czarnych oprawach. A w kącie stał duży nocnik z dwojgiem szerokich uszu. Na szczęście był zasłonięty pokrywą, choć i tak woniało z tamtej strony niepięknie. Pewnie jak zwykle podobny fetor przeszkadzał tylko mnie, gdyż Bóg był łaskaw pobłogosławić mnie niezwykle czułym powonieniem. Zresztą często zastanawiałem się, czy słowo „pobłogosławić” jest w tym wypadku odpowiednie...
– Czego chcecie? – warknął kuzyn Ottona, podnosząc na nas wzrok.
Był to mężczyzna chudy, o ptasio ostrych rysach twarzy i włosach koloru przegniłej słomy. Szarą, zmęczoną twarz porastały mu kępki jasnego zarostu. No cóż, jak widać, balwierza już mu imć burmistrz nie zamówił. Kiedy tylko wypowiedział te będące kiepskim powitaniem słowa, nagle zarzęził, jakby mu ktoś podrzynał gardło, potem rozkaszlał się chrapliwie. Później wciągnął głęboko powietrze w płuca, przez chwilę patrzył na nas wybałuszonymi oczyma, aż w końcu charknął na podłogę kulą gęstej flegmy. Wreszcie odetchnął boleśnie.
– Nazywam się Mordimer Madderdin i mam zaszczyt być inkwizytorem oddelegowanym do Wittlich w celu zbadania waszej sprawy – rzekłem oficjalnym tonem, kiedy przedstawienie, jakie nam zaserwował, dobiegło kresu.
– Inkwizytor? – Robert spojrzał na mnie uważnie. – Ach tak...
Burmistrza najwyraźniej zdziwiła ta nad wyraz letnia reakcja więźnia. Mnie nie, gdyż byłem pewien, że zdawał sobie sprawę, iż zostałem przysłany przez Ottona.
– Zostawcie nas, z łaski swojej – poprosiłem Bromberga.
Ten, zaniepokojony, pogłaskał się kilka razy szybko po brodzie.
– No jakże tak... jakże tak...
– Tajemnica inkwizytorskiego śledztwa – wyjaśniłem, patrząc wprost na niego, a on uciekł ze wzrokiem.
– No tak, no tak, ale będę musiał was zamknąć, wybaczcie...
– A zamykajcie sobie na zdrowie – zgodziłem się. – I dopilnujcie również, żeby żaden z tych waszych zuchów nie przykładał ucha do drzwi, gdyż zdajecie sobie zapewne sprawę, że niebezpiecznie jest poznać tajemnice inkwizytorów.
– Tak, no tak, oczywiście. – Burmistrz wycofał się rakiem, a my w milczeniu odczekaliśmy, aż usłyszymy zgrzyt klucza w zamku.
– Jesteście od Ottona, prawda? – zaszeptał więzień.
Przytaknąłem i przysiadłem na zydlu.
– Dobry z niego przyjaciel. – Uśmiechnął się smętnie. – Sądziłem, że raczej będzie pragnął mnie pogrążyć, a on, patrzcie no, chce uratować...
– Czemu miałby was pogrążać?
– Kochał się w Esme. Dawne dzieje, ale...
– Mówił mi o tym. Mówił też, że nie wierzy, byście chcieli z własnej woli skrzywdzić żonę.
– Sądzicie, że zostałem opętany? Że to demon moimi rękami zabił moją ukochaną? – Pokręcił głową. – Nie, inkwizytorze, to ja. Tylko ja.
– A uważacie, że gdyby wniknął w was demon, musielibyście o tym wiedzieć?
Uniósł się na łóżku i opuścił stopy na podłogę.
– A mógłbym nie wiedzieć?
– Wola Złego przejawia się na wiele różnych sposobów – odparłem. – Kto wie? Opowiecie mi, co się stało?
– Co tu opowiadać. – Wzruszył ramionami. – Jestem winien i niech mnie piekło pochłonie – dodał z zawziętością w głosie. – Zasłużyłem na wszystko, co mi tu szykują. I na więcej.
– Nie będzie lekko – powiedziałem. – Nie wiem, co wam dokładnie gotują, ale jeżeli sprowadzą dobrego kata, będziecie umierać przez wiele godzin. Na pewno nie wolelibyście upewnić się wpierw, że wina za ten nieszczęsny wypadek jest tylko po waszej stronie? Że nie byliście jedynie marionetką w ręku sił, którym nie mogliście się przeciwstawić?
Długo milczał, najwyraźniej przetrawiając moje słowa.
– Nikt mnie nie opętał. Ja ją zabiłem – rzekł wreszcie mocno. – Ani to był demon, ani zły urok. Tylko moja przeklęta złość, skarz mnie, Panie Boże.
– Dziwne, co opowiadacie, zważywszy, iż Otton twierdzi, że jesteście człowiekiem spokojnym oraz rozważnym.
Wzruszył ramionami.
– Też tak o sobie zawsze myślałem, a bo to wiadomo, co naprawdę siedzi w ludzkim sercu? Jakie zło tam się czai i jaką znajdzie drogę, by wychynąć na powierzchnię?
To ja powinienem wygłosić podobnie brzmiącą kwestię, gdybym chciał pognębić Roberta. A tutaj proszę bardzo, oskarżony wchodził w buty oskarżyciela...
– Panie Pleiss, poproszę was teraz o coś, a wy, z łaski swojej, spełnijcie tę prośbę. – Nie czekałem na jego odpowiedź i kontynuowałem – Otóż: spróbujcie stanąć obok wydarzeń, poczujcie się jak ich świadek, nie uczestnik. Ot, wyobraźcie sobie, że jesteście własnym sąsiadem. Czy patrząc najzupełniej z boku na Roberta Pleissa i jego żonę Esmeraldę, przypuszczalibyście, że to złe małżeństwo? Czy podejrzewalibyście, że kiedykolwiek w tym domu dojdzie do tragicznego wypadku?
– Do morderstwa – poprawił mnie z nachmurzoną twarzą.
– Odpowiedzcie na pytanie!
– Nie – przyznał niechętnie. – Nigdy bym czegoś takiego nie podejrzewał.
– To teraz zastanówcie się: skoro wy sami nie uwierzylibyście w taki dramat, czemu mnie każecie w niego wierzyć?
Podniósł na mnie wzrok.
– Wiecie co – rzekł po namyśle. – Jakoś tak wykręciliście sprawę, że sam nie wiem, co o tym myśleć. Niech więc wam będzie. Opowiem o wszystkim, byście zrozumieli, że nie ma w tym niczyjej winy poza moją. I niczyja inna ręka, lecz właśnie moja zamordowała słodką Esme.
– Opowiadajcie, proszę.
Przymknął oczy, jakby zapragnął namalować pod powiekami obraz tamtych chwil.
– Jedliśmy obiad i rozmawialiśmy – zaczął. – Esme opowiadała mi jakieś ploteczki o sąsiadkach, zresztą jak pamiętam, całkiem zabawne, chociaż nie powiem, pikantne. – Uśmiechnął się do wspomnień, nie otwierając jednak oczu. – Wiecie, lubiła zapraszać sąsiadów, zawsze kazała szykować coś do picia, jedzenia, jakieś słodycze dla dzieci. Bo mnóstwo do nas przychodziło dzieci. – Znowu się uśmiechnął i tym razem otworzył oczy. Źrenice mu błyszczały. – I takie, co jeszcze matka je trzymała przy cycku, i takie już nieźle odchowane. Esme wszystkie hołubiła, bawiła się z nimi, dawała prezenty, pozwalała bawić się w całym domu... Szczerze mówiąc, mam wrażenie, że wiem, gdzie można by poszukać kilku sreber, których nie mogłem się doliczyć...
– Gdzie? – przerwałem mu szybko.
Spojrzał na mnie wytrącony z myśli.
– Co: gdzie?
– Kto mógł zabrać wasze srebra? Gdzie je można znaleźć?
– A po co wam to? – Wzruszył ramionami. – Co wy, sreber przyszliście szukać? Teraz i mnie one niepotrzebne. Niech tam ktoś się nimi cieszy na zdrowie. Ja mu grzech złodziejstwa ze szczerego serca odpuszczam.
– Bardzo pięknie z waszej strony – odparłem. – Ale wolałbym, abyście raczyli jednak odpowiedzieć na moje pytanie.
– Posłuchajcie no...
– Nie! To wy, do cholery ciężkiej, posłuchajcie! Zrobiłem kawał drogi na prośbę Ottona, żeby zbadać sprawę i starać się uratować wasze nic niewarte już życie. Ale skoro chcecie zdychać w męczarniach za grzech, którego być może nie jesteście winni, wasza wola. – Podniosłem się z zydla. – Ja powiem Ottonowi, że umywam ręce. Radźcie sobie sami.
– Poczekajcie – odezwał się słabym głosem, kiedy byłem już przy drzwiach. – Naprawdę sądzicie, że nie jestem winien tego grzechu?
Odwróciłem się.
– Nie wiem. I nie dowiem się, póki mi nie pomożecie.
– Usiądźcie, proszę. Czego wy właściwie chcecie?
– Abyście odpowiadali na pytania, panie Pleiss. Nawet jeśli wydają wam się bezsensowne.